Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Akademia Dobra i Zła - recenzja książki

Autor:Grisznak
Redakcja:IKa
Kategorie:Książka, Recenzja
Dodany:2015-04-02 21:38:44
Aktualizowany:2015-04-02 21:55:44

Dodaj do: Wykop Wykop.pl


Ilustracja do artykułu




Tytuł: Akademia Dobra i Zła

Autor: Soman Chainani

Tłumaczenie: Małgorzata Kaczarowska

Liczba stron: 498

Rok wydania: 2015

Wydawca: Jaguar

ISBN: 978-83-7686-350-4

Cena okładkowa: 39,90zł




Zaczynając pisać o Akademii Dobra i Zła czuję się w obowiązku stwierdzić jedną rzecz - nie jestem docelowym czytelnikiem tej książki. Śmiało mógłbym rzec, iż jest to pozycja dla osób mniej więcej dwukrotnie ode mnie młodszych, ergo - opinie, które na jej temat zamierzam wygłosić mogą być przez miłośników tejże pozycji uznane za dziwne, krzywdzące lub nawet (o zgrozo!) nieobiektywne. Co naturalnie nie powstrzymuje mnie przed ich szerzeniem.

Akademia Dobra i Zła wpisuje się w modny od wielu już lat nurt baśniowych dekonstrukcji. Autor, Soman Chainani, kreuje tytułowy przybytek jako miejsce w którym kształci się przyszłych bohaterów baśni. Akademia podzielona jest na dwie szkoły, jedną wychowującą postaci pozytywne i drugą, zajmującą się edukacją tych, którzy staną po stronie kolektywnego zła. Podejrzewam, że niektórzy już w tym momencie mogą zacząć lekko kręcić nosem na takie rozwiązanie, zwłaszcza, gdy dodam, że uczniowie trafiają w progi Akademii w wieku zaledwie dwunastu lat. Czy można na tym etapie życia stwierdzać, iż ktoś jest faktycznie dobry albo zły? Czy można go a priori przypisywać do danej strony barykady i konsekwentnie rozwijać w tym kierunku? Najchętniej w historii czyniły to reżimy totalitarne, choć osobiście wątpię, aby autor to wiedział. Niemniej, po bliższym zapoznaniu się z miejscem, w którym toczy się akcja książki, moje wątpliwości rosły. Ale o tym później.

Dwiema głównymi (i na dobrą sprawę jedynymi istotnymi w fabule) bohaterkami są Sofia i Agata. Ta pierwsza to z jednej strony idealizująca rzeczywistość, pełna marzeń dziewczyna, której zewnętrzne piękno wydaje się potwierdzać przekonanie o własnej doskonałości, z drugiej zaś - dość cyniczna manipulantka, która jednak każdy swój czyn w sposób perfekcyjny wręcz racjonalizuje, wychodząc z założenia, że tak czy inaczej, czyni dobro. To, że owo dobro w jej wydaniu przyjmuje niekiedy dość kuriozalny charakter, jest mniej istotne, i prawdę mówiąc, dla niej samej niezrozumiałe. Dobrym przykładem jest tu jej przyjaźń z drugą z dramatis personae - Agatą. Ta z kolei wygląda jak młodsza, niezbyt jeszcze dopracowana i rozwinięta wersja Wednesday Addams. Mieszka na cmentarzu, nosi się na czarno, jest wiecznie samotna, słowo "uśmiech" nie gości w jej słowniku - ale bynajmniej nie czyni to jej nieszczęśliwą. Wiedzie takie życie, przyjmując je z dobrodziejstwem inwentarza. Przyjaźń, którą obdarza ją Sofią, wydaje się podejrzana, ale trzeba przyznać, że przebija się przez mur stoickości, jakim Agata odgradza się od reszty świata, przez co obie dziewczyny wydają się tworzyć całkiem zgrabny duet przeciwieństw. Pewnego dnia obie panny zostają wyrwane ze swojego spokojnego życia w znajdującym się gdzieś za przysłowiowymi "siedmioma górami, siedmioma rzekami" miasteczku Gawaldon i trafiają do tytułowej wszechnicy. O ile to samo w sobie nie jest dla nich wielką niespodzianką (szczególnie zaś dla Sofii, która szczerze tego pragnęła), to fakt, iż to wiecznie ponura Agata trafia do promieniującej różem, słodkością i dobrocią Akademii Dobra, zaś za snującą wizje bycia księżniczką Sofią zamykają się bramy przypominającej skrzyżowanie domu poprawczego z gothic party Akademii Zła, jest dla obu dziewcząt całkowitym zaskoczeniem.

Obie bohaterki oczywiście szybko dochodzą do wniosku, że nastąpiła pomyłka, zaś próby jej naprawy to spora część książki. Oczywiście, o pomyłce nie było mowy - kłopot w tym, ze sytuacja jest o wiele bardziej złożona. Konia z rzędem temu, kto po przeczytaniu kilku pierwszych rozdziałów tej książki będzie skłonny zgodzić się z nazwą tytułowego przybytku. W obu szkołach bowiem po równo pierze się dzieciakom mózgi, wbijając im do głów ich nowe role, ideologię z nimi związaną i jednocześnie robiąc co tylko możliwe, aby w uczniach z drugiej akademii widziały wrogów. Po pewnym czasie czytania o tym przyszło mi na myśl, iż lepszym tytułem byłaby Akademia Komunizmu i Nazizmu. "Źli" bowiem tutaj wychodzą z założenia, iż muszą czynić zło, gdyż taki jest naturalny porządek rzeczy i aby przetrwać, należy walczyć z tym, co inni uważają za dobro. Dobrzy, wbrew pozorom, wcale się od nich bardzo nie różnią, ale starają się, aby ich motywacja ubrana była w odpowiednio szlachetne i ładnie brzmiące slogany. Co więcej, w obu przypadkach los tych, którzy odstają w nauce od reszty jest nie do pozazdroszczenia. Bohaterki, a szczególnie Agata, której przypadła rola tej rozsądnej, dostrzegają to całkiem szybko, co dodatkowo potęguje ich motywację by opuścić to miejsce i wrócić do domu. Niestety, na fundamencie tego planu pojawia się rysa, którą jest niejaki Tedros, syn baśniowego króla Artura z wielkim jak zadłużenie Polski kompleksem względem kobiet. Ów absolutnie kanoniczny książę z bajki, prymus w Akademii Dobra, sprawia, że Sofia uznaje, iż powrót do domu można odłożyć na później, bo teraz najważniejsze jest przekonanie tego jednego jedynego, że jej pobyt w Akademii Zła to pomyłka, a jej rolą jest stać się jego księżniczką z bajki.

Fabuła książki rozwija się szybko - autor zręcznie żongluje motywami, popychając akcję i co chwila fundując bohaterkom jakieś spektakularne przygody. Tak, celowo piszę "bohaterkom". Problemem numer jeden Akademii Dobra i Zła jest bowiem kreacja postaci. Teoretycznie akcja rozwija się w szkole, mamy innych uczniów, uczennice, ale przez niemal pięćset stron książki dowiadujemy się o nich bardzo niewiele. Książka ma dwie postaci pierwszego planu - Agatę i Sofię, jedną postać, którą można od biedy uznać za drugoplanową - Tedrosa i całą resztę, snującą się gdzieś w tle i robiącą najczęściej za statystów dla poczynań wyżej wymienionej trójki. Uderza to tym mocniej, gdy zestawimy całość z Harrym Potterem do którego Akademia... bywa porównywana. Tam autorka zadbała, aby główny bohater był otoczony przez grono dość charakterystycznych postaci i, co istotne, miał wyrazistych antagonistów. To ostatnie w Akademii... kuleje wyjątkowo mocno - evil overlord jest tu postacią niewyraźną, nudną i tak naprawdę, obojętną czytelnikowi. Postać, która mogłaby stać się antagonistką bliskiego zasięgu, lata w tle, jak cała reszta. Wszystko zatem sprowadza się do tego, co dzieje się między Agatą i Sofią. Tu oczywiście mamy całe spektrum nastoletnich burz nastrojów i emocji, skakania ze skrajności w skrajność, ale jest to do tego stopnia oczywiste i przewidywalne, że raczej nie wzbudza w czytelniku jakichś intensywniejszych odczuć. Podobnie rzecz się ma z kadrą pedagogiczną Akademii - nauczyciele są nudni, odbijani jakby od sztancy i nie mają właściwie żadnej roli do odegrania, za wyjątkiem jednej postaci, którą autor, z typową dla siebie subtelnością wskazuje od samego początku.

Skupiając się na Sofii i Agacie (do czego właściwie zmusza nas konstrukcja książki) zauważyć można jedną rzecz - bohaterki mają na starcie dwanaście lat. Problem w tym, że nijak nie zachowują się na dwunastolatki. O wiele bardziej sensownym wydawałoby się uczynienie ich piętnasto- szesnastolatkami. Zgrzytać mi to zaczęło szczególnie we fragmencie, w którym Sofia zaczyna nosić coraz to bardziej śmiałe i wyzywające kreacje - w tym momencie poczułem się dziwnie, bo jakoś trudno było mi sobie wyobrazić noszącą się tak dwunastolatkę bez jednoczesnego skojarzenia tego z gustami a’la Roman Polański. Miałem tu podobny dysonans poznawczy jak w jednej z moich ulubionych serii animowanych - Revolutionary Girl Utena, gdzie bohaterowie mieli po czternaście i piętnaście lat, a zachowywali się, jakby byli o ładnych kilka lat starsi.

A jak już o Utenie mowa - do lektury Akademii... skłoniła mnie znajoma, mówiąc, w poły żartobliwie, że jako fanowi yuri, książka ta ma szansę mi się spodobać. Tu dochodzimy do kwestii tego, jak co wygląda na zachodzie, a jak w Japonii. Gdyby Akademia... była mangą lub anime, fanki yuri zapewne byłyby zachwycone. Bez azjatyckiej otoczki całość może sprawiać spokojnie wrażenie zwykłej opowieści o przyjaźni, jakich na zachodzie powstaje na kopy. I takie wrażenie miałem niemal do samego finału - bo gdy ten zaczął się zbliżać, autor postanowił najwyraźniej skręcić w modne ostatnimi laty klimaty i skoczył nie tak znowu daleko od Avatara lub Frozen. Ale znowu, ten wiek bohaterek...

Pretensje miałbym także do narracji, jaką stosuje autor. Jest szybka i płynna, ale są fragmenty, które ewidentnie pisano tylko i wyłącznie z myślą o ewentualnej adaptacji filmowej. Widać, że autor niezbyt dobrze sobie radzi z dynamicznymi sekwencjami - zdarza mu się w nich gubić główną myśl i pisać chaotycznie. A niestety takich scen jest w książce trochę - co więcej, są one często wyłącznie wypełniaczami. Soman Chainani, jak wynika z notki o autorze, jest scenarzystą, nie pisarzem - i to widać w sposobie pisania, gdzie dominują, krótkie, proste stwierdzenia. Przez cały czas mamy tutaj także kontrasty - autor funduje nam scenki humorystyczne (niekiedy nawet i udane, nie przeczę), by potem uderzyć w nas czymś makabrycznym. A makabra mu z kolei bardzo nie wychodzi. Zresztą, ma chyba świadomość tego, że pisze jednak książkę dla młodszych czytelników, dlatego unika przesadnej dosadności w opisach tejże. Hojnie szafuje wzmiankami o śmieci, zapominając jednak o sformułowanej lata temu przez Stalina myśli "Śmierć jednostki to tragedia, śmierć tysięcy to już statystyka". Dlatego kiedy widzimy nawet w kluczowych momentach masowe odejścia do lepszego świata, to nie robią one na nas większego wrażenia, zwłaszcza, że nie dotyczą nikogo naprawdę istotnego. Do tego dochodzi ta nieszczęsna "baśniowość". W notce na temat autora czytamy, jaki to z niego znawca baśni i tak dalej. Problem w tym, że ów "twórca kierunku baśniowości na uniwersytecie Harvarda" wpisuje w poczet baśni o szczęśliwym zakończeniu Małą Syrenkę (sic!), a w innym miejscu prezentuje idylliczną saunę w klimacie Dziewczynki z zapałkami (sic!!).

Całkiem niezła okładka może przyciągać wzrok, choć zagadką pozostaje dla mnie znajdująca się na niej informacja, brzmiąca Znakomita lektura dla fanek serii "Rywalki". Problem polega na tym, że poza wydawcą i tłumaczką, Akademia... nie ma z rzeczonymi Rywalkami absolutnie nic wspólnego. Co ciekawe, początek każdego rozdziału ozdobiono ilustracjami, w większości przypadków całkiem udanymi i wpasowanymi w nastrój opowieści. Niestety, w beczce miodu znajdzie się i łyżka dziegciu - przy sprawnym przekładzie i ogólnej dbałości o jakość polskiego wydania trafił się babol w postaci słowa "mija" zamiast "żmija" w bardzo wyeksponowanym fragmencie tekstu na stronie 354. Na szczęście to jedyny taki kiks, jaki udało mi się znaleźć.

Akademia Dobra i Zła, przy wszystkich swoich niedociągnięciach, które wymieniłem powyżej, jest dość sprawnie napisanym czytadłem - te pięćset stron przeczytało mi się dość szybko. Z tego co mi wiadomo, autor poszedł tu w trylogię - na szczęście pierwszy tom ma takie zakończenie, że właściwie niczego już doń nie trzeba by dopisywać - dość zręcznie i odpowiednio bajkowo zamyka ono całą historię i mógłby być jej właściwym finałem. No ale biznes to biznes, cykle sprzedają się dobrze, dlatego Soman Chainani już naskrobał dwie kolejne książki, a krążą plotki o możliwej ekranizacji filmowej. Ta ostatnia byłaby zapewne spełnieniem zamierzeń autora, choć jeśli takowa powstanie, to scenarzysta filmu będzie musiał pomyśleć o lepszym nakreśleniu charakterów co najmniej paru postaci. Ale to już nie moje zmartwienie. Zaś książkę polecić mogę, ale głównie jako prezent dla nastolatek, chyba jednak o te kilka lat starszych niż główne bohaterki. Chociaż może przesadzam? W końcu mając te dwanaście lat, byłem już po pierwszej lekturze Władcy Pierścieni, a jedną z moich ulubionych książek z dzieciństwa pozostają niemniej wszak miejscami drastyczni Bracia Lwie Serce. Zaś jak Akademię Dobra i Zła odbierze starszy czytelnik? Obawiam się, że jednak jako zbyt naiwną i schematyczną. Co nie znaczy, że jej lektura nie może być przyjemnym odskokiem od lepszych i poważniejszych dzieł.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.