Opowiadanie
Miyavi w Polsce - relacja z koncertu w klubie Stodoła
Autor: | Easnadh |
---|---|
Redakcja: | IKa |
Kategorie: | Relacja, Koncert |
Dodany: | 2015-11-07 18:14:42 |
Aktualizowany: | 2015-11-07 18:19:42 |
That's the power of music. We are the others. But tonight we are one.
Nie jestem fanką Miyaviego. Po prostu lubię od czasu do czasu posłuchać jego muzyki, głównie tej starszej, chociaż niektóre nowsze utwory też mają „powera”. W moim własnym odczuciu jego głos ma więcej swoistej magii i magnetyzmu, gdy śpiewa w tym swoim drżącym, nieco rozlazłym stylu po japońsku, niż gdy wysila się na poprawną angielską wymowę (wierzcie mi, to słychać, chociaż jak na Japończyka jego angielski jest po prostu świetny). W każdym bądź razie mam do Meeva bardzo duży sentyment - pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy postanowił oprócz gitarzysty zostać też wokalistą i fałszował momentami straszliwie, a podczas wywiadów zachowywał się, jakby miał ADHD i zespół Tourette'a. Z czasem oczywiście dojrzał także jako artysta, ale jedno pozostało niezmienione - na scenie nadal szaleje i porywa już od pierwszej sekundy.
Miyavi jako gitarzysta rozpoczął swoją karierę w 1999 roku w zespole Dué le Quartz, jednak już w 2002 po rozpadzie grupy zaczął kroczyć ścieżką ku sławie sam i wydał swój pierwszy album Gagaku. Od tamtej chwili Meev wciąż eksperymentuje, między innymi z wyglądem, ale przede wszystkim z muzyką - swoją twórczość sam od dawna określa jako „Neo Visualism”. Właściwie nigdy nie wiadomo, czego konkretnie można się spodziewać na kolejnych krążkach artysty oprócz jednego - fenomenalnej gry na gitarze. Właśnie ta umiejętność unikania bycia zaszufladkowanym sprawia, że Miyavi jest artystą bardzo charakterystycznym i od 2002 roku konsekwentnie podbija serca coraz to nowych fanów, zdobywając sławę najpierw w Japonii, a potem na całym świecie. Jego siła leży także w tym, że doskonale wie, co robi i siedzi w tym wszystkim po uszy: jest gitarzystą, wokalistą (a nad jakością swojego głosu naprawdę musiał się napracować, więc podziwiam jego upór i zacięcie), kompozytorem, producentem, a także szefem własnej wytwórni płytowej J-Glam Inc., założonej w 2009, czasem zdarza mu się też być aktorem.
Podczas swojej najnowszej trasy koncertowej The Others Miyavi postanowił po raz kolejny odwiedzić Polskę - tym razem pojawił się w stolicy (poprzednie dwa koncerty miały miejsce w Gdańsku i w Krakowie). A jakie inne miejsce nadawałoby się bardziej niż Stodoła, gdzie na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku rodził się polski rock, a lista występujących tam gwiazd jest naprawdę długa i różnorodna? Prawdę mówiąc, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam budynek Stodoły, poważnie zwątpiłam i aż przystanęłam, bo z zewnątrz wyglądał on jak tandetny meksykański bar taco - podświadomie oczekiwałam nawet stojącego w drzwiach wąsatego faceta w sombrero potrząsającego marakasami na powitanie (paradoksalnie - to by nawet pasowało, w końcu Miyavi nagrał kiedyś piosenkę Señor-Señora-Señorita). Ale wewnątrz, na sali koncertowej, czuć już było właściwy, nie-meksykański, nieco surowy klimat. A w miarę jak sala wypełniała się wyczekującymi w napięciu fanami, robiło się coraz prawdziwiej i prawdziwiej, i bardziej koncertowo...
Jedenastego października o godzinie siedemnastej trzydzieści kolejka przed warszawską Stodołą była długaśna, że hej. Dziewczyny stojące tuż przed bramką koczowały tam już od szóstej rano, co wzbudziło mój niejaki podziw, bo tego dnia było po prostu niesamowicie zimno. Ludzie odpowiedzialni za organizację koncertu byli generalnie bardzo mili, wyrozumiali i uczynni, nikt nie zirytował się, gdy nieco chaotycznie jąkałam (trochę z nerwów, trochę z powodu szczękania zębami z zimna), że ja, że media, że Tanuki.pl, a ochroniarz stojący przy bramce cały czas zagadywał dziewczyny z przodu, wypytując o gwiazdę koncertu. Wpuszczanie do klubu szło całkiem sprawnie - przynajmniej na początku, jak było dalej, nie wiem, bo już byłam w środku, ale sala koncertowa wypełniała się raczej szybko. Po dość długim oczekiwaniu, urozmaicanym równo co pięć minut irytującym dzikim wrzaskiem, gdy na wyświetlanych slajdach pokazywała się ozdobiona zdjęciem Miyaviego reklama - serio, jeśli już samo zdjęcie wystarczało, aby dostać spazmów i rzucać majtkami bądź slipkami, to równie dobrze można było wcale nie przychodzić na koncert i zostać w domu, gapiąc się na Meeva królującego na wyświetlaczu komórki bądź na tapecie, powinno wystarczyć… Hm, ale o czym to ja mówiłam? Aha, po dość długim oczekiwaniu, o dziewiętnastej na scenę wyszedł… nie, nie Miyavi, a Black Radio, support. Pomimo zasłyszanych tu i ówdzie komentarzy: „Biedni… Nie na nich czekamy…” i „Taka rola supportu…” zespół został przyjęty bardzo ciepło, rozruszał nieco towarzystwo, bo i kawałki miał całkiem niezłe, z pazurem i rockowe. Wreszcie, pięć po dwudziestej, kiedy widownia zaczęła się już nieco niecierpliwić, na scenie pojawił się Miyavi.
I wtedy na chwilę ogłuchłam. Pisk był straszliwy, wbił mi się w uszy jak kilo grubych, ale wyjątkowo ostrych gwoździ. Reakcja widowni była dla mnie bolesna, ale jak najbardziej logiczna - sama poczułam się ciut dziwnie uświadamiając sobie, że tam, parę metrów przede mną, stoi prawdziwy, namacalny Miyavi, z tym jego pociągającym uśmiechem, seksownymi tatuażami i pięknymi dłońmi (nie oszukujmy się, zawsze uważałam, że Meev to ciacho). Chwilę później Miyavi pokazał, że jest nie tylko przystojnym facetem, ale też wyjątkowo uzdolnionym artystą i gitarzystą. Szalał po scenie, cały czas utrzymując bardzo dobry kontakt z widownią - swoją uwagę poświęcał zarówno ludziom zgromadzonym po lewej, po prawej, na środku i na balkonie. Tempa cały czas dotrzymywał Miyaviemu (choć na siedząco) towarzyszący mu brazylijski perkusista BoBo. Zakładałam, że trasa The Others promować będzie głównie utwory z najnowszej płyty, jednak ku memu pozytywnemu zaskoczeniu usłyszałam też parę starszych kawałków: What's My Name?, Subarashikikana, Kono Sekai -What A Wonderful World- czy Selfish Love -Aishitekure, Aishiteru Kara-. Ten ostatni utwór ponoć nie był grany podczas tej trasy koncertowej, ale Miyavi poczuł, że musi go wykonać w Warszawie - a widownia zaśpiewała wraz z nim calutką piosenkę, po japońsku. Zachwycony tym artysta wypowiedział słowa, które napisałam kursywą na samym początku relacji - mogą brzmieć banalnie, ale według mnie były szczere. Meev wydawał się tak autentycznie uradowany podczas całego koncertu, że aż spróbowałam sobie wyobrazić to, co musi odczuwać artysta, widząc tak żywo reagującą publikę, wkładającą całą swoją energię i serce w to, co stworzył - i to musi być nieziemskie uczucie. Z nowszych utworów mogliśmy usłyszeć promujące nową płytę Calling, Let Go i, oczywiście, The Others oraz ciut starsze Secret i Horizon. Swoją drogą, myślałam, że nie da się wyprodukować większego pisku niż ten na początku, był on jednak niczym w porównaniu do tego, co się zaczęło, gdy widownia usłyszała pierwsze takty wspomnianego przed chwilą Secret - według mnie utworu raczej średniego, ale posiadającego raczej erotyczny teledysk (w niektórych krajach na YouTube nie można go nawet było wyświetlić), więc może była to reakcja wyuczona. I kiedy myślałam, że gorzej i bardziej boleśnie dla moich uszu być nie może, Miyavi zdjął kurtkę i zaczął biegać po scenie w koszulce na ramiączkach. No tak. Och, dobra, lubię jego tatuaże, więc ja też się z tego ucieszyłam, a odrobina fanserwisu nikogo nie zabiła. A poza tym było gorąco i duszno. Oficjalną część koncertu zakończyła piosenka Horizon. Zrozumcie, ja już jestem starszą panią, która osiem godzin dziennie pięć razy w tygodniu spędza siedząc za biurkiem, a po ponad pięciogodzinnej podróży autobusem i dwuipółgodzinnym staniu w miejscu lędźwiowy odcinek kręgosłupa bolał mnie jak jasna cholera - jednak Miyavi, jego zaraźliwa energia, szeroki uśmiech i, przede wszystkim, świetne utwory przy których po prostu nie można było stać jak kołek, wykonywane z ogromnym zapałem, talentem i miłością do tego, co się robi, sprawiły, że albo o tym wszystkim zapomniałam, albo przestało mnie boleć i ostatni utwór bez trudu przeskakałam razem ze wszystkimi, rycząc na całe gardło: „Yeah oh! We want it all! Oh oh oh oh! We want it all!”.
Po skandowaniu imienia Miyaviego i zgodnym, potężnym tupaniu do rytmu, artysta ponownie wyszedł na scenę i porozmawiał chwilę z widownią, po czym została mu wręczona polska flaga z podpisami fanów (na drugi raz pamiętajcie, bo to ważne - NIE podpisujcie się w kółku otaczającym logo Miyaviego, tylko poza nim; tym razem ktoś to zrobił, co wywołało straszliwą frustrację u organizujących to dziewczyn, na pewno szkodliwą dla ich i tak już napiętych nerwów). Około półgodzinne encore artysta rozpoczął od zagrania tematu przewodniego z filmu Mission: Impossible, a skończył ponownym wykonaniem utworu The Others, który ja wysłuchałam już zza drzwi, bo miałam do wyboru: albo zostać, zemdleć i zostać zadeptaną na śmierć, albo wyjść i złapać w końcu oddech świeżego powietrza. Summa summarum, uważam koncert Miyaviego za wydarzenie, w którym zdecydowanie warto było wziąć udział - to był potężny ładunek pozytywnej energii i dużo dobrej muzyki.
byłam i muszę przyznać, że mi się pomdbało, mimo że Miyavi nie jest akurat moim ulubionym muzykiem :P
Nic dodać, nic ująć. Po za tym, że to był mój pierwszy koncert Miyavi'ego i na pewno wybiorę się na kolejny :)