Opowiadanie
Odczarowani
Dwunastu braci
Autor: | O. G. Readmore |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Horror, Mroczne, Baśń |
Uwagi: | Przemoc, Wulgaryzmy |
Dodany: | 2020-01-29 22:00:22 |
Aktualizowany: | 2020-01-29 22:00:22 |
Poprzedni rozdział
I
Panika
Cisza. W bezkresnym mroku nie czułem spokoju. Ogień palił skórę, a duszący odór dymu wypełniał płuca. Znałem zapach śmierci. Otaczał mnie już niejednokrotnie, ale teraz było w nim coś jeszcze. Jakiś pierwiastek niezwykłego zła, pradawnego istnienia pełnego odrazy dla życia. Teraz oplatał mnie ze wszystkich stron. Zebrałem w sobie resztę siły i wydobyłem z gardła ociężały pomruk.
Ru... Ruben... Judd... Zachary... Gdzie... Gdz... jesteście?
Podjąłem jeszcze jedną próbę. Tym razem gardłowy pomruk przybrał kształt słów.
- Izzy... Danny...
Odpowiedziała mi tylko cisza.
Miałem być malarzem, ale nie takim pokojowym. Marzyłem o karierze artysty. Benjamin Agboola, największy impresjonista w mieście Grimm. Jakkolwiek arogancko to zabrzmi, miałem talent dany od losu. I w zasadzie tylko moja fanaberia sprawiła, iż wybrałem inną drogę. Drogę, która ostatecznie powiodła mnie do tragicznego końca. Teraz nie potrafię utrzymać pędzla w ręku. Ha, gdybym chociaż posiadał dłonie! Wybaczcie, nie będę uprzedzać przyszłych wydarzeń. Historię niedoli mojej i moich jedenastu towarzyszy opowiem od początku. Zastrzegam jednak, że ze względów bezpieczeństwa nie zdradzę szczegółów mogących zaprowadzić kogokolwiek w otchłań absurdalnej zagłady, w której wnętrzu jestem teraz.
Już w dzieciństwie potrafiłem być kapryśny i tak mi pozostało. Pewnego dnia odwidziało mi się bycie artystą i dla żartu nie poszedłem na egzaminy do szkoły plastycznej. Matka była wściekła. Nic dziwnego, najpierw była przeciwko mojej pasji, przekonałem ją do malarstwa z trudem, aby na końcu zrezygnować na rzecz boksu.
Czy powiedziałem boks? To nie był do końca boks, ale zwykłe lanie się po mordach. Cóż mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Pragnąłem sławy wielkiego artysty, ale chciałem także mieć pieniądze. Chciwość to rzecz ludzka i nie ma za co jej potępiać, a w Grimm dało się zarobić na ulicznych walkach. Szybko stałem się niekwestionowaną gwiazdą nielegalnego sportu. Sztuka nie mogła mi zaoferować tyle samo.
Podczas jednej z takich walk poznałem Simona i Izzy'ego. Obiłem im ryje. Chociaż oni będą twierdzili, iż nasza pierwsza konfrontacja miała zgoła inny przebieg. Ot, różny punkt widzenia. W wersji Simona to ja i Izzy dostajemy po mordach, a jak opowiada Izzy... Rozumiecie?
Naszą walkę oglądał Zachary. Wtedy jeszcze nie znałem go z imienia. Obserwował bez emocji i przejęcia, które udzielało się reszcie widowni.
Po walkach podszedł kolejno do mnie, Izzy'ego i Simona. Każdemu z nas powiedział to samo. Przedstawił się i zaproponował pracę. Na czym miała polegać? Na wykonywaniu zadań specjalnych.
- Rola najemnika - mówił opanowanym, zimnym głosem. - Nie obawiacie się bólu to ważne, a z dodatkowym przygotowaniem mogą otworzyć się przed wami wszystkie drzwi w Grimm.
Zamysł stworzenia kompanii, bo swoją prawdziwą nazwę zyskała dopiero później, pojawił się w głowie Zachary'ego już w szkole wojskowej, w której poznał Arliego oraz Judda. To im wyjawił nieśmiałe marzenie o założeniu oddziału najemników.
- Szkoła wojskowa hoduje żołnierzy na użytek miasta - mówił z odrazą Judd. - Ukończenie jej oznacza podpisanie cyrografu z Grimm. Miasto będzie miało nas na wyłączność.
- Całe życie spędzimy na kiepskich posadach w służbie bezpieczeństwa - przytakiwał Zachary, czując, że nieśmiałe marzenie wzbiera na sile.
Chcąc czegoś więcej trzej przyjaciele opuścili szkołę. Cztery lata spędzone w murach wojskowego kieratu odcisnęły na nich piętno. Treningi mentalne oraz fizyczne stały się bazą do dalszego kształcenia.
Po niedługim czasie do grupy dołączyli Nathaniel oraz Ruben. Obaj wątli, ale niezwykle inteligentni. Nathaniel skończył jedynie technikum mechaniczne, ale nie istniało żadne urządzenie, które mogłoby oprzeć się jego sprawnym dłoniom. Potrafił naprawić każdą maszynę, a ponadto, jak stwierdził Arlie, dobrze strzela jak na szaraka. Z kolei Ruben wniósł znajomość biologii i chemii. Obaj stali się pełnoprawnymi członkami przyszłego Kruczego Oddziału. Potem dołączyłem ja, Izzy i Simon, a krótko po nas Jonny i Lewi. Pierwszy był doskonałym strzelcem, a drugi znał się na broni białej. Ostatni do oddziału dobili Danny oraz Gary. Obaj ukończyli szkołę wojskową, z której kilka lat wcześniej wystąpili założyciele kompanii.
- Kruczy Oddział będzie legendą Grimm - mawiał Arlie.
Miał rację. Przez lata działalności staliśmy się sławną grupą najemników. Nazywali nas Oddziałem dwunastu braci albo Kruczą kompanią. Staliśmy się legendą. Połączyłem marzenie o sławie i wielkich pieniądzach.
Była jeszcze Rachel. Mawiają, że każdy artysta posiada muzę. Jeśli to prawda... Jeśli każdy dzień mojego życia miał być dedykowany jej istnieniu to moją muzą musiała być Rachel. Kochałem ją jak skończony idiota. Nawet w tym, absurdalnym położeniu czuję, że jedyne co pozostało ze mnie to miłość do niej.
Pierwszy raz spotkaliśmy się na imprezie charytatywnej u Judda. Organizowaliśmy tego rodzaju eventy co jakiś czas.
- To marketing - tłumaczył mi kiedyś. - Zapraszając na przyjęcia potencjalnych klientów robimy sobie reklamę. Sam rozumiesz - dodawał na koniec, uśmiechał się półgębkiem i biegł witać nowo przybyłych gości.
Nie spierałem się w tej kwestii. Judd miał większą wiedzę na temat finansowego zaplecza, a ja mogłem raz na jakiś czas wcisnąć się w smoking.
Rachel znałem wcześniej, chociaż wyłącznie z widzenia. Była córką Rubena. Emanowało z niej niezwykłe piękno. Trudno opisać, co mnie urzekło w jej urodzie. Przypominała Ledę Kopffy, o ironio, niby dziecinna i niewinna, a jakoś nad wyraz dojrzała.
- Wieszaki - rzuciła konspiracyjnie.
Strapiłem się.
- Słucham?
- Wieszaki - powtórzyła - Takie na ubrania. Wiesz, co to takiego? Wiszą zwykle w szafie - wyjaśniła.
Miałem pojęcia, czym są wieszaki.
- Mój ojciec - kontynuowała - nazywa tych ludzi wieszakami na ubrania. To jego zdaniem takie poetyckie i odnoszące się do ich prawdziwej natury - zacytowała Rubena, ale ani trochę nie zabrzmiała jak on. - Też jesteś wieszakiem? - rzuciła niespodziewanie.
- Mam nadzieję, że nie.
- W takim razie musisz być przedmiotem.
- Niby czym?
- Ludzie-przedmioty służą jako narzędzia dla wyższych celów. Dla przykładu służba jest przedmiotem wykonującym polecenia wieszaków.
- To wieszaki mają jakieś wyższe cele? - wkręciłem się w polemikę.
- Poza byciem przedmiotami? - dopytała dla pewności i zaśmiała się głośno.
- Umiesz prawić komplementy.
- Ej, nie obrażaj się - dodała zawadiacko. - Pomyślałam, że nie możesz być człowiekiem skoro mój ojciec cię ceni.
Trochę mnie ubodnął jej komentarz. Miała mnie za rzecz? Zachowywała się jak idiotka, a w tym wieku infantylność i idiotyzm były nie do przyjęcia. Nie była dzieckiem, które może pozwolić sobie na głupotę. Nie była też zdziwaczałą staruszką, której umysł wariuje. Była młodą kobietą.
- Mój ojciec ceni naukę - mówiła dalej. - Wszystko co jest w jej zakresie ma znaczenie. Jego eksperymenty są istotne, a ludzi uważa za zbytek tego świata.
Tu miała rację. Ruben dedykował życie nauce. Twierdził, że jedynie naukowe aspekty świata są godne uwagi. Wszystko, nienaukowe, było bez znaczenia. Kiedyś opowiedziałem mu o moim dawnym romansie ze sztuką, który pobłażliwie wyśmiał.
- Bohomazy, na co to komu? - skwitował.
Początkowo drażniła mnie pewność jaką pokładał w nauce, odrzucając przy tym wszystko w czym nie potrafił znaleźć odniesienia do nauk ścisłych. Z czasem jego poglądy przestały robić na mnie wrażenie.
Praca Rubena na rzecz Kruczego Oddziału odbywała się w laboratorium. Nie ryzykował życiem jak my, ale do powierzonych mu obowiązków podchodził z niezwykłą sumiennością. Opracowywał medykamenty, badał chemiczne związki, a co trzy miesiące, obowiązkowo, przeprowadzał nam badania ogólne.
Po latach jego zainteresowania naukami ścisłymi zaczęły zbaczać w kierunku przedmiotów humanistycznych. Czytywał Księgę Magii Ludwiga oraz Dzieła Braci Alchemików znajdując w nich liczne teorie i mosty pomiędzy chemią, a wierzeniami ludowymi.
- Grimm jest jak mroczna bajka, w której łatwo zbłądzić - powiedział mi kiedyś. - Dlatego nie możemy zatracić zmysłów ważniejszych od wzroku i wierzyć wyłącznie nauce. Istnieją dzieła demoniczne i gotowe na poznanie fantastycznego, wymykającego się rozumowi istnienia.
W pełnym skupieniu spoglądałem na budynek laboratorium Rubena. Czekałem na polecenie Zachary'ego. Przywódca kompanii wskazał na Danny'ego i Simona.
- Też pójdę - po raz pierwszy zakwestionowałem polecenie Zachary'ego.
- Nie.
Jakieś trzy godziny temu dziewięciu z nas wracało z zadania, które w skróce polegało na zapewnieniu ochrony jakiemuś biznesmenowi podczas otwartej imprezy. Wtedy Zachary otrzymał niepokojący telefon od Rubena:
- Zaatakowali nas! Nathaniel i Arlie... nie ma ich! Ja i Rachel jesteśmy zabarykadowani w laboratorium! Ratunku...
Teraz obserwowaliśmy budynek przyłączony do hali ćwiczeń. Zachary puścił Gary'ego i Judda od strony pomieszczeń socjalnych. My ruszyliśmy przez ogród, a dalej do drzwi awaryjnych. Pokonaliśmy długi korytarz na końcu którego znajdowało się laboratorium. Kiedy Zachary złapał za klamkę nastąpił wybuch.
II
Chaos
Dym drapał moje gardło. Bardzo chciałem opuścić pokój, ale nie mogłem wstać o własnych siłach. Moje nogi zesztywniały, a serce zaczęło łomotać z ogromną siłą. Słyszałem czyjeś głosy, ale trawione przez ogień nie dawały się zidentyfikować. Usłyszałem głos Dana, ale przyciszony, jakby zza jakiejś szyby. Kochany, Danny klękał nade mną mówiąc coś. Nakazał mi wstać i z niemałym trudem pomógł mi podnieść się z podłogi. Oparłem się o ścianę i rozejrzałem wokoło.
Z laboratorium dobywał się niezwykły żar. Bijący od niego gorąc uderzał nas w twarze, a barwa z pomarańczowej przechodziła w żółtą, a potem granatową, aby po kolejnym wydzieleniu z siebie ciepła na nowo przybrała kolor ognia. Ściany i okna były popękane. Nad sufitem unosił się szary dym o metalicznym posmaku. Z każdym kolejnym uderzeniem energii stawał się coraz bardziej duszący.
Danny, który nie odniósł większych obrażeń zasugerował, abym pomógł mu wynosić rannych. Rozejrzałem się, ale nie widziałem nikogo poza naszą dwójką. Towarzysz pociągnął mnie korytarzem. Na końcu leżeli Judd oraz Levi. Wyciągnęliśmy ich przed budynek. Na zewnątrz czekali Simon i Jonny.
- Nie możemy tu zostać - majaczył Judd. - Ktoś nas zaatakował... Nie jesteśmy tu bezpieczni! Nie jesteśmy nigdzie bezpieczni! Nie czujecie tego?! - wrzasnął obłąkańczo.
Miał rację, ale jeszcze wtedy o tym nie myślałem. Ohydny odór unoszący się nad zgliszczami laboratorium był groźniejszy od eksplozji, ognia i napastników. Był trucizną, która działała bez pośpiechu wypełniając nasze ciała.
Ktoś zaatakował naszą siedzibę w korzystając moment nieobecności większości oddziału. Podłożyli ładunek i czekali, aż wpadniemy w zasadzkę. Teraz agresorzy mogli czekać, aż ranni i bezbronni wypełzniemy spod zgliszczy, aby nas dobić. Należało jak najszybciej odjechać z miejsca eksplozji.
Szczęście w nieszczęściu, nikt z żywych nie odniósł cięższych obrażeń. U mnie skończyło się na niewielkich poparzeniach dłoni, co po sile eksplozji i oddaleniu w jakim się od niej wtedy znajdowałem, mogłem uznać za cud. Zachowanie Judda uznałem za szok, bo inaczej nie chcieliśmy tłumaczyć majaków o "dymie zniekształcającym jego płuca". Jonny skarżył się na swędzenie, ponownie, uznaliśmy to za uczulenie wskutek zetknięcia z drażniącymi oparami laboratoryjnymi.
To, co działo się potem było nie do opisania, ale spróbuję przybliżyć nasz stan najdokładniej. Judd skonał o świcie. Nikt z nas nie był przygotowany na śmierć jeszcze jednego z braci. Odszedł spokojnie, we śnie. Wtedy z nami zaczęło dziać się coś nieludzkiego, co zaatakowało najpierw nasze płuca. Oddech łapałem coraz ciężej, a przy każdym wydechu czułem, jakbym wypluwał wszystkie wnętrzności. Skóra na klatce piersiowej, plecach i ramionach zaczęła mnie drażnić, a po kilku godzinach katorgi odkryłem pojawiające się tu i ówdzie niewielkie, szorstkie włoski. Następnie przyszedł nieopisany lęk, a po nim apatia uniemożliwiająca mi jakiekolwiek działanie.
W końcu nasze ciała zaczęły przechodzić niewytłumaczalną metamorfozę. Następujące przeobrażenie było gwałtowne i bardzo bolesne. Skóra na przed ramionach twardniała i jak zeschła odchodziła od mięśni, które stawały się szorstkie i wzgórzyste.
Przestałem widzieć i gdyby nie uczucie zobojętnienia prawdopodobnie odebrałbym sobie wtedy życie. Przed oczyma miałem jedynie szarość, w której kłębiły się demoniczne poczwary z koszmarów.
Przebudziłem się późnym popołudniem. Słońce chowało się za wysokimi budynkami. Bój ustąpił nieznanemu dotychczas uczuciu. Postanowiłem poruszyć zdrętwiałą dłonią, a ta rozpostarła się przede mną ukazując czarne skrzydło. Zaskoczony wykonałem gwałtowny ruch w poszukiwaniu dłoni, ale potężne skrzydło uderzyło w nocny stolik strącając z niego lampę. Upiorne skrzydło zrastało się z moim ramieniem.
- To nie jest sen - usłyszałem znajomy głos.
Nad moim łóżkiem stało monstrum będące czymś pomiędzy ptakiem, a człowiekiem. Miało głowę Simona, ale tors porośnięty czarnymi piórami, niczym płaszcz schodzącymi w dół za kolana, zaś zamiast rąk miało skrzydła. Groteskowego wyglądu dopełniały nogi zakończone szponami. Odruchowo spojrzałem na własne nogi. Były to nadal moje kończyny. Przerażony podszedłem do lustra, aby zobaczyć stwora przypominającego mitologiczną harpię.
- Wszyscy wyglądamy podobnie - odparł Simon.
Najbardziej przekształcony w ptaka był Simon. Ja, Jonny i Danny byliśmy nimi tylko poprzez korpus i skrzydła, zaś Leviemu pozostała nawet jedna ludzka ręka, ale za to pióra zachodziły mu po samą szyję.
- Jak długo spałem? - spytałem. - To znaczy, ile minęło od eksplozji laboratorium?
- Czy to ważne?
- Dla mnie tak.
- Jakąś dobę? - odparł pytająco Danny.
Tak po prawdzie żaden z nas nie potrafił powiedzieć, ile czasu minęło od eksplozji. Nasze umysły krążyły wokół przerażających deformacji ciał, a potem zmianom w harpie. Zdrowy rozsądek odszedł, a za nim czas, śmierć szóstki przyjaciół, zamach w laboratorium. Nie do końca świadomie, ale uderzyło mnie, jak niewiele pozostało mi w pamięci sprzed eksplozji. Zmiany fizyczne, jakkolwiek dotkliwe, nie były jedynymi, które w nas zachodziły.
- Chryste - jęknął Levi. - Co z nami się stało?
- W laboratorium coś musiało być - wymamrotał Simon. - Na wskutek wybuchu jakaś substancja musiała się uwolnić do powietrza, a my tego się nawdychaliśmy i...
- Może to halucynogeny? - zaproponnnował nieśmiało Jonny w nadziei, że w końcu wybudzi się z koszmaru.
- To co teraz? - głos Levi'ego był coraz bardziej jękliwy.
- Nie wiem. Jedyny mądry zginął wczoraj.
- Nie chcę być taki!
- Żaden z nas nie chce - przypomniałem, a zawtórował mi Danny:
- Ty przynajmniej masz jedną rękę, a my?
- Musi być jakaś odpowiedź - stwierdziłem z pełnym przekonaniem. - Kto mógł wysadzić laboratorium?
- Czy to teraz ważne?
- Nie wiem, ale może mieć to związek z tym, co się stało naszej piątce.
Wstałem z łóżka. Motoryka nowego ciała sprawiała mi kłopoty. Skrzydła, choć wielkie, wbrew pozorom nie były ciężkie. Niestety znajdowały się w miejscu rąk i jak one swobodnie zwisały wzdłuż ciała, tym samym wlokąc się po ziemi. Z niemałym trudem wyjąłem z szafy spodnie. Zacząłem zastanawiać się, czy jest sens wkładać, ha, czy w ogóle dam radę, założyć koszulę. Ostatecznie postanowiłem zarzucić na siebie długi prochowiec, który częściowo zakrył moje nieludzkie elementy.
- A ty dokąd się wybierasz? - spytał zaskoczony Simon.
- Pojadę do mieszkania Rubena. Jeśli jest szansa, że był częściowo odpowiedzialny za eksplozję to może dowiem się, co nas zmieniło w te monstra.
- Kruki - poprawił mnie Danny.
- Mniejsza o to.
- Nie możesz - sprzeciwił się Simon.
- Z całym szacunkiem, ale oddział przestał istnieć wczoraj - odpowiedziałem niezadowolony. - Ostatni z dowódców zmarł nad ranem wspominając o zmieniających się płucach. Ty mną nie dowodzisz. Żaden z was mną nie dowodzi - uciąłem rozzłoszczony.
W jednej chwili dotarło do mnie, a co jeśli oni, Zachary, Judd i Arlie wiedzieli? Nad czym pracował Ruben?
Grimm było pełne dziwaków. Mimo wszystko miałem nadzieję, że nie skończę jak ci wszyscy biedacy poniżeni przez los i niemogący wybrnąć z lepkiego przekleństwa. W dzieciństwie nasłuchałem się wielu bajek o potworach kryjących się w zakamarkach miasta, ale nigdy nie myślałem, że stanę się jednym z nich. W dodatku tak kuriozalnym.
Mało kto o tym wiedział, nawet w oddziale, ale Ruben miał drugie laboratorium mieszczące się na piętrze kamienicy u schyłku ulicy Baśniowej. Przez krótki czas byłem blisko z Rachel i miałem poniekąd dostęp do wszelakich, acz mało zajmujących, sekretów jej ojca.
Do mieszkania posiadałem kiedyś klucz, ale w obecnej sytuacji nie myślałem o nim. Wolałem włamać się, niż ryzykować powrót do własnego apartamentu i ewentualne spotkanie z zamachowcem. Cholera, ciekawe, czy nas szukają?
Zacząłem szarpać klamkę. Usłyszałem trzask zamka po drugiej stronie. Na sekundę sparażliżował mnie stach. Drzwi otworzyła mi Rachel.
Spoglądałem na nią, a ona na mnie. Mój widok nie wywoływał w niej strachu, ale poczucie ulgi.
Benny! Tak bardzo się bałam! - zawołała przytulając mnie.
Wzdrygnęła się dotykając piór, ale nic nie powiedziała. Zastanawiałem się, czy zauważyła moją zmianę, czy prochowiec, póki co, zakrywał oczywisty mankament mojego ciała.
- Mówili, że nie żyjesz, ale nie chciało mi się wierzyć...
Wszedłem do mieszkania zamykając za sobą drzwi. Ostrożnie przespacerowałem się po wszystkich pomieszczeniach. Poza dzieczyną i mną nie było tam nikogo. Zreszą na chwilę obecną nic mnie to nie obchodziło. Powędrowałem za Rachel do pomieszczenia głównego. Ona usiadła na krześle, ja zatrzymałem się w progu.
- Kto mówił, że nie żyję?
- Mówili w wiadomościach, ale to były bzdury - mówiła na jednym oddechu. - Kamery ochrony widziały jak z miejsca eksplozji odjeżdża wasz samochód, a poza tym nie znaleziono waszych ciał.
- Tam coś nam się przytrafiło. Mi i chłopakom - sprezycowałem.
Rachela wstała z krzesła i przemaszerowała do okna. Dopiero teraz zauważyłem zabandażowaną rękę dziewczyny.
- Nie wiem, co spowodowało zmiany, ale... - byłem gotowy zrzucić moje nakrycie.
- Eksperymenty mojego ojca - odpowiedziała. - Oficjalnie doszło do wybuchu gazu, ale wybuch został spowodowany przez Rubena, a co gorsza doprowadził do niego świadomie.
Nogi podemną ugięły się.
- Nie było żadnego ataku?
Rachel wróciła na krzesło.
- Nie wiem - odparła bez emocji. - Z tym była dziwna sprawa - postanowiła zdać mi sprawozdanie. - Najpierw zadzwonił telefon i Ruben zostawił mnie w laboratorium. Wrócił w panice, że nas zaatakowano, Nathaniel nie żyje. Kazał mi się ukryć w kantorku, a sam w międzyczasie zadzwonił po was. Potem nastąpiła eksplozja. Obudziłam się w szpitalu. Myślę, że nikt nas nie zaatakował.
- Wiesz czego dotyczył ten eksperyment? - spytałem, pozwalając, aby prochowiec płynnie zsunął się z moich ramion-skrzydeł.
- Tak. Na transmutacji organizmu - w tej samej chwili spojrzała na moje skrzydła, a oczy rozbłysły jej z niedowierzaniem. - Obiekt miał stać się krukiem.
Próbując nie przestraszyć się potwpra stojącego przed nią podeszła do biurka. Spod starty makulatury wygrzebała starą książkę przypominającą podręcznik do chemii.
- Przed wiekami czarnoksiężnicy Grimm usiłowali przekształcić człowieka w zwierzę - przewertowała książkę do strony z obrazem człowieka ze skrzydłami. - Według nich kruk był symbolem wiedzy magicznej, porozumienia między światami naszych i zmarłych - mówiła to lekko i prawie drwiąco - dlatego dążyli do przeistaczania się w kruki. Ruben uważał, że na podstawie tych ich niby magicznych procesów może dowolonie uformować materię.
- Wiedziałaś o tym? - mój głos nabrał wzburzenia, którego nie miałem zamiaru ukrywać. Wychodziło na to, że Ruben uczynił z nas króliki doświadczalne w eksperymencie, którego sam nie przetrwał.
- Też o tym wiedziałeś - odpowiedziała, zamykając książkę. - Ostatnio interesował się magicznymi obrzędami i ich naukowym zastosowaniem. Nie miałam pojęcia, że zmieni cię w... w kruka. Nawet nie wiem, czy to planował, czy po prostu coś wymknęło mu się spod kontroli. Sama dopiero dzisiaj postanowiłam zajrzeć do mieszkania i poszukać jakichś odpowiedzi.
- Nic ci nie jest? - zreflektowałem się. Gdybym mógł złapał bym ją za rękę.
- Dwa tygodnie przeleżałam w szpitalu.
- Minęły dwa tygodnie? - wymamrotałem ogłuszony informacją.
Tyle trwał bolesny proces naszej przemiany. Czas mijał, a my nawet nie zauważyliśmy biegnącego zegara.
- Teraz to już pozostaje mi się zabić - stwierdziłem z poczuciem przegranej.
- Dlaczego nad tym nie zapanujesz?
- Nad czym?
- No nad krukiem! Według tej książki możesz dowolnie manipulować własną materią.
- To magia - odparłem sceptycznie.
- Skoro na podstawie informacji z tej książki Ruben przemienił cię w kruka to może i reszta informacji w niej zawarta jest prawdziwa? Tu jest napisane, że możesz panować nad transmutacjami. Może się nie znam, ale ja przez to rozumiem, że nie jest to stan nieodwracalny. Potrzeba tylko pojąć jak to wszystko działa.
I postanowiłem. Skoro miałem dzielić moje ciało z krukiem to postanowiłem go ujarzmić w każdym aspekcie.
***
Budynek mieszkalny liczył sobie cztery piętra. Ze strychu było łatwo wdostać się na dach. Tam zaczęliśmy nasze spotkania. Rachel uparcie wierzyła, że zrozumienie mojego stanu pozwoli nam cofnąć zmiany, a nie było lepszego miejsca do nauki od otwartej przestrzeni. Początkowo nie rozumiałem dlaczego robi to wszystko dla mnie. Potem pojąłem, że starała się dla nas.
Spoglądałem w dół z niechęcią. Przestrzeń pomiędzy dwoma budynnkami, naszym i sąsiednim, zdawała się zbyt wąska na rozpostarcie masywnych skrzydeł.
- Nie mam lęku wysokości.
- No to skacz - ponagliła mnie zniecierpliwiona Rachel.
- Mam się zabić?
- Masz skrzydła! Polecisz! Nic ci nie będzie!
- Ale nie potrafię latać! W ogóle nie wiem - uniosłem skrzydło w górę - czy one nadają się do latania.
- Zróbmy to jak ptasia matka z pisklakami - zaproponowała.
- Czyli jak? - zarządałem odpowiedzi, ale było za późno.
Dziewczyna zepchnęła mnie z dachu. Moje skrzydła, jak przypuszczałem wcześniej, zahaczały o ściany budynków. Ostatecznie mój lot zakończył się twardym lądowaniem na bruku. Wstać szybciej niż Rachela zbiegła na dół. O dziwo moje kości nie były połamane, a upadkowi nie otwarzyszył ból.
- To wszystko prawda - mówiła Rachel. - Tak napisano w książce ojca. W tej formie jesteś niezniszczalny.
- Nikt mnie nie może zabić?
- Wyłącznie ktoś taki jak ty.
Wpadłem w zadumę.
Moje treningi poznawcze trwały już miesiąc. Codziennie dowiadywałem się o sobie czegoś nowego. I jak na razie nieosiągalnym celem dla mnie pozostawałą nauka latania. Przede wszystkim zmieniałem się psychicznie. Moja odporność na ból wzrosła kilkukrotnie. Nocami miewałem koszmary, wybudzały mnie niespokojne myśli i szepty kompanów. Według podręcznika alchemii były to "podszepty zmarłych", niegroźne próby porozumiewania się ze światem duchów. W przyszłości miałem zamiar opanować i tą umiejętność. Innym problemem było poczucie czasu, miesiąc odliczony przez Rachel dla mnie mógł wcale nie minąć. Czas stracił jakąkolwiek wartość. Mimo to nie chciałem popadać w szaleństwo. Od miesiąca przed utratą rozumu ratowały mnie spotkania z ukochaną. Pozostali chłopacy poddali się swoistemu marazmowi.
Sztukę latania opanowałem w ciągu kolejnego tygodnia. Po pierwszym udanym locie złapałem bakcyla i wszystko stało się idiotczynie proste.
- I co teraz? - spytała mnie Rachel.
- Nie wiem - poczułem, że robi mi się ciężko na sercu. - Myślałem, że moglibyśmy wyjechać z Grimm.
- I żyć długo i szczęśliwie? - zakpiła. - A co z chłopakami? Chcesz ich zostawić?
Nie wiedziałem, czego chcę. Myślałem inaczej niż przed wypadkiem, ale mogłem uczynić jedną rzecz jako człowiek.
- Przygotuję ich - odparłem. - Pomogę im przystosować się, a potem ja i ty - spojrzałem na nią.
Z twarzy Rachel zniknął cynizm. Chyba zaczynała wierzyć w nasze szczęśliwe zakończenie.
- Będziemy żyć długo i szczęśliwie - przyrzekłem.
III
Koszmar
Nauka korzystania z nowego ciała nie stanowiła największego wyzwania dla czwórki moich uczniów. O wiele większym problemem było przerwanie ich stagnacji. Bronili się swoją obojętnością, a ja atakowałem kłamstwem. Obecywałem fantastyczne rezultaty ćwiczeń, które od kilku tygodni praktykowałem. Wiedziałem, że najważniejsze jest przełamanie niechęci.
Gdy to mi się udało chłopcy zaczęli poznawać krucze możlwiości. Gdy oni uczyli się panować nad własnymi ciałami ja skupiałem się na odkrywaniu nowych zalet naszego stanu, które z czasem będę mógł przekazywać pozostałym. Najważniejsza była możliwość chwilowego posuwania i cofania przemiany. Z odpowiednią "wolą" - to słowo pojawiało się w książce - mogłem zmieniać swój wygląd na bardziej człowieczy lub bardziej kruczy. Nie miałem pojęcia jak to działało i czy rządził tym przypadek, czy moja determinacja. Jeden raz udało mi się zmienić całkowicie w kruka, a potem pozbyć się jednego skrzydła. Stany te trwały po kilka minut, ale zaczynałem wierzyć, że mogę odzyskać moją ludzką postać.
Z czasem do naszego dnia zawitała rutyna pozwalająca nam nieoszaleć. Każdego poranka wzbijaliśmy się w niebo i jak ptaki przecinaliśmy niebo nad Grimm. Potem powracaliśmy do laboratorium Rubena, gdzie czekała na nas Rachel. Z początku rozmawialiśmy wyłącznie o transmutacji, jej możliwościach i ewentualnym powrocie do rzeczywistości. Byliśmy jak nadgorliwi uczniowie udzielający się na lekcjach. Z czasem zaczęliśmy traktować nasze potworne ciała jak własne. Pojawił się pomysł, aby reaktywowaćć Kruczy oddział. Było dwunastu braci, a teraz mogło być pięciu. Stworzenie nowego oddziału poparli Simon i Levi, Danny wahał się, Jonny zaprotestował.
Uderzenie nastąpiło znienacka. Było na tyle silne, aby wytrącić mnie z równowagi. Skrzydłem zahaczyłem o ścianę budynku i to był koniec. Przeleciałem jeszcze kilkanaście metrów ostatecznie wpadając na koronę drzewa. Tam obijając się o gałęzie spadłem na ziemię.
- Powinieneś być uważniejszy - przemówił do mnie kruk.
Podniosłem się ostrożnie spoglądając na potwora moich rozmiarów. Nie był to żaden z chłopaków. Nie mógł być. Nie byli na tylke szybcy i silni, aby móc mnie od tak dogonić i zaatakować. Nie mówiąc już o tym, że był w pełni przemieniony. Kruk o tym wiedział i przemówił:
- Racja. Jesteś przywódcą stada, a więc po co miałbyś obawiać się kogokolwiek?
Kruk wydając z siebie gardłowy odgłos przeobraził się w człowieka. Jedynie oczy pozostawały nieludzkie, czarne i paciorkowate.
- Z... Zachary... - wymówiłem ze zgrozą. - Ty... przeżyłeś?
- Przeżyłem i czuję się fantastycznie - to powiedziawszy złapał mnie za nogę i ścisnął.
Poczułem ogromny nacisk na kość. Po raz pierwszy od kilku miesięcy czułem prawdziwy, fizyczny ból.
Zachary puścił nogę nasłuchując czegoś. Jego oczy zalśniły, a ja pojąłem, że nasłuchuje "podszeptów zmarłych". Jego oczy w pełni przeobrażone na krucze umożliwiały mu pełną komunikację ze światem zmarłych. To co dla mnie było niewyraźnymi szeptami dla niego było głośnym wołaniem.
- W każdym razie - wrócił do mnie - obserwowałem was od dawna. To fantastyczne, że bez jakiejkolwiek wiedzy potrafiliście opanować podstawy.
- Ty o tym wiedziałeś?
- Nie tylko wiedziałem - oburzył się. - Ja was stworzyłem!
Na usta cisnęło się pytanie, dlaczego? Zachary wyprzedził je odpowiadając:
- Inaczej to sobie wyobrażałem - przyznał. - Zachęciłem Rubena do próby stworzenia specyfiku zmieniającego nas w ptaki. Wyobraź sobie potężny oddział nadludzi. Grimm klękałoby przed jego potęgą.
- Oszalałeś.
- Możliwe - znowu nasłuchiwał podszeptów. - Zwabiłem nas wszystkich do laboratorium, ale nie myślałem, że dojdzie do eksplozji - wyjaśniał, dzieląc uwagę pomiędzy mnie, a głosy zmarłych. - Mieliśmy nawdychać się oparów, a potem przemieniać się dowolnie w kruki.
- I zginęło sześciu z nas.
- Za to sześciu z nas zyskało prawdziwą siłę... - dodał. - Tak mi się wydawało, ale teraz oni nie przestają. Nie mogę uspokoić tych głosów. Bez przerwy mówią i nie chcą się zamknąć! - w jednej chwili spoój Zachary'ego przeobraził się w obłęd. - Muszę stać się na powrót człowiekiem! Myślałem, że nad tym można krrra... zapanować! Obserwując kra... sss liczyłem, że poznam sekrat kr... krruków, ale... Nie chcą się zamkrrrnąć, a wy tego nie słyszycie! Lakrastwo! Lekra... kra... stwo!
Na powrót przemienił się w kruka. Uderzając potężnymi skrzydłami wzbił się w niebo.
Z milczenia i zielska utkasz lek na kruczą chorobę - usłyszałem ponury podszept.
- Z milczenia i zielska? - powtórzyłem jak zahipnotyzowany.
Czy osoba, która cię kocha poświęci dla ciebie głos?
Miałem wzbić się do lotu, ale podszet zmarłych, pierwszy raz tak wyraźny i głośny zmroził mi krew w żyłach. Nie potrafiłem porównać tego dźwięku do niczego innego. Był stary, a jednocześnie młody, chrypliwy i oślizgły, wzbudzał we mnie obrzydzenie i grozę. Wcale nie dziwiłem się Zachary'emu, że nie chciał go już więcej słyszeć.
Wylądowałem na dachu budynku, gdy rozległ się krzyk Rachel. Zatrwożony rzuciłem się do wejścia na strych, a potem po schodach do mieszkania. Drzwi były uchylone, a ja zampominając o jakichkolwiek środkach ostrożności wbiegłem. Pokój zdradzał ślady walki człowieka z potworem. Wśród poprzewracanych krzeseł, połamanego stołu, rozbitych naczyń i wyścielonej dokumentami podłogi ujrzałem Zachary'ego.
Nasz dawny dowódca łapał z trudem kolejne chałsty powietrza. Zamiast ramion miał skrzydła, ciało porastały czarne pióra, po twarzy spływała mu krew, ale oczy miał ludzkie. Wyglądał zapewne jak my pierwszego dnia po przemianie. A więc wracając do ludzkiej formy należało przejść taką samą katorgę?
Zachary nic nie powiedział na mój widok. Spokojnie położył się na ziemi i umarł. Nie rozgryzłem tego, co spowodowało jego stan. Czy lekarstwo podsuwane przez umarłych prowadziło do śmierci? Czy taka była jedyna droga? A może to szaleństwo ostatecznie wyssało z niego duszę?
Kilka metrów dalej leżała Rachel. Widok martwego ciała mojej ukochanej odebrał mi na moment dech w piersiach. Dziewczyna leżała z rozerwaną krtanią. Z rany sączyła się jeszcze krew, a wokół leżały pojedyńcze źdźbła trawy. Spokojnie podszedłem do Rachel i złapałem jej drobne, zimne dłonie. Nadal była piękna.
Długo próbowałem zrozumieć co się stało, ale podszepty martwych pomogły mi pojąć grozę i desperację kruka. Jedyną rzeczą mogącą odczynić, zwijcie to jak chcecie - urok, zaklęcie, proces chemiczny - była roślina, po dziś dzień nie wiem, czy chodziło o konkretne zielsko oraz głos człowieka, a dosłownie jego język. Mikstura przygotowana z milczenia oraz zielska miała przywrócić człowiekowi zamienionemu w kruka ludzką postać. Nie chodziło o składniki, ale o poświęcenie. Zachary nie miał prawa tego wiedzieć. Wpadł do mieszkania w szale i niekontrolując już bestialskiej siły podjudzanej przez szepty wyrwał dziewczynie krtań, a potem język, z którego przygotował wywar. Bez poświęcenia lekarstwo zmieniło się w truciznę.
Rachel mnie kochała. Gdyby znała sposób bez wahania odcięłaby sobie język i stworzyłaby miksturę. Nie mógłbym przyjąć jej poświęcenia. Nie mogę być już człowiekiem. Póki co podszepty są słabe i prawie niesłyszalne, ale z przerażeniem wyczekuję chwili, w której nabiorą siły i pchną mnie w szaleństwo. Mam nadzieję, że do tego nigdy nie dojdzie.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.