Opowiadanie
Puste granice: ogród grzeszników tom 1 - recenzja książki
Autor: | Grisznak |
---|---|
Redakcja: | Avellana |
Kategorie: | Książka, Recenzja |
Dodany: | 2017-06-01 20:25:03 |
Aktualizowany: | 2017-06-01 20:26:03 |
Tytuł: Puste granice: ogród grzeszników
Autor: Kinoko Nasu
Ilustracje: Takashi Takeuchi
Liczba stron: 228
Rok wydania: kwiecień 2017
Wydawca: Kotori
Gatunek: urban fantasy
ISBN: 978-83-65722-17-1
Cena okładkowa: 29,90
Jeśli chodzi o light novel, to nieodmiennie pozostaję w tym temacie sceptykiem, zaś moje dotychczasowe kontakty z tego rodzaju twórczością przekonały mnie, że po prostu nie są to książki dla mnie. Niemniej, jako fan gier Kinoko Nasu, darować sobie Pustych Granic nie zamierzałem, nawet gdyby oznaczało to kolejny kontakt z literaturą ubogą językowo i prostą (by nie rzec prostacką) od strony literackiej. Tymczasem nadeszła niespodzianka - okazało się, że książka ta ma do zaoferowania o wiele więcej niż przeciętne pozycje z tego gatunku.
Fabuła kręci się w zasadzie wokół dwóch postaci. Jedną jest Shiki Ryogi, nastolatka z rozdwojeniem jaźni, która w wyniku wypadku zapada w śpiączkę. Gdy się z niej budzi, okazuje się, że pewne obszary jej pamięci zostały uszkodzone, jednak niejako w zamian uzyskała ona zdolność dostrzegania punktów, których przecięcie pozwala jej uśmiercić dosłownie wszystko. Drugim bohaterem, tym, którego fabuła wysuwa w pewnym sensie na pozycję protagonisty, jest Mikiya Kokuto, kolega Shiki jeszcze ze szkolnych czasów, który wydaje się być jedyną osobą, której na dziewczynie zależy. Porzuciwszy studia, Mikiya podejmuje pracę u Toko Aozaki, lalkarki i taumaturga, interesującej się mocno wszystkimi zjawiskami paranormalnymi. W jej domu zresztą drogi Mikiyi i Shiki przecinają się najczęściej.
Wiecie, z czym przeważnie kojarzy się light novel - ot, w poły grafomańska powiastka pisana programowo z użyciem prostego języka i ograniczonej ilości słów, w sam raz do czytania w pociągu czy w autobusie. Puste granice trafiły w moje ręce akurat przed dłuższą podróżą kolejową. Toteż siadając w pełnym przedziale pociągu relacji Warszawa-Włocławek, sięgnąłem po nią i zacząłem czytać, zakładając, że te dwie godzinki podróży upłyną dzięki temu szybciej, a ja przy okazji skorzystam z książki w sposób dla niej przewidziany. Było już po szóstej, ale że nadeszła już wiosna, to i wciąż było jasno, więc czytać można było bez problemów. Po paru stronach zamknąłem książkę i zerknąłem na ostatnia stronę jej okładki, gdzie umieszczono spory napis „Light Novel”. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, by wrócić do lektury. Nie trwało to jednak długo. Kilka kolejnych stron i książka wróciła do torby, mi zaś pozostało kontemplowanie ubogiego niestety i płaskiego jak deska do prasowania krajobrazu Mazowsza i Kujaw, gdzie jedyną ozdobą pozostawało zachodzące słońce. Czy to oznacza, że trafiłem na coś jeszcze gorszego niż zakładałem?
Wręcz przeciwnie. Puste granice napisane są językiem, który bardziej przywodzi na myśl powieść w klasycznym rozumieniu tego słowa. Zaś prolog, zatytułowany Panorama, jest bardzo gęsty od treści i wręcz zawiły, przez co czytać go należy powoli i uważnie, w innym przypadku bowiem pogubienie się jest gwarantowane. Autor swobodnie i bez ostrzeżenia żongluje punktami widzenia bohaterów, a fakt, że jedna z postaci posiada dwie osobowości, męską i żeńską, nie ułatwia sprawy. Co więcej, swoje robi też zmiana osób - raz czytamy fragment pisany w osobie pierwszej, a zaraz potem narracja przeskakuje do osoby trzeciej. Ów chaos może zdezorientować niejednego czytelnika, zwłaszcza, że wydarzenia posuwające do przodu fabułę wydają się tu pełnić rolę służebną względem kreacji postaci i relacji między nimi, nie mówiąc już o dość częstych skokach czasowych między wydarzeniami. W efekcie tego lektura pierwszych rozdziałów Pustych granic wymaga od czytelnika sporego skupienia, którego w pociągu (o autobusie nie mówiąc) ciężko szukać, zwłaszcza gdy dwie panie naprzeciwko omawiają właśnie ostatnie odcinki „Tańca z gwiazdami”. Pamiętam, że gdy wróciłem do domu, zrobiłem sobie kawę, ukroiłem kawałek ciasta i siadłem do lektury w dalece bardziej komfortowych warunkach niż poprzednio, sytuacja zmieniła się diametralnie, do tego wręcz stopnia, że nawet nie zauważyłem, kiedy wzmiankowana kawa, nietknięta niemal zresztą, zdążyła ostygnąć.
Bo lektura Pustych granic faktycznie potraci wciągnąć. Autor stawia przed czytelnikiem pewne wymagania, oczekuje od niego skupienia, uwagi i pamięci o zaprezentowanych wcześniej faktach. Jeśli czytaliście jakieś inne light novel, to pewnie wiecie, że nie jest to norma. Do dziś pozostaje mi w pamięci jak w No game no life autor czuł się w obowiązku powtarzać pewne rzeczy po kilka razy (nawet tak „szalenie istotne” dla fabuły dane jak to, że główny bohater jest prawiczkiem), jakby nie był pewien, że czytelnikowi na pewno utkwił w pamięci jakiś fakt. Tutaj zaś, mimo relatywnie skromnej obsady (na którą składają w sumie cztery istotne dla fabuły postacie), informacji jest dużo. Więcej, są to informacje ujmowane niekiedy całkiem bogatym i złożonym językiem (znowu antyteza tego, z czym kojarzyć się może słownictwo w light novel). Dalej, autor potrafi całkiem nieźle pisać i opisywać. Tu zbliża się chyba najbardziej do kanonów gatunku, bo choć opisy i tak są o wiele bardziej barwne niż w wielu innych tego rodzaju tytułach, to na pewno trudno je uznać za wyczerpujące. Ale też pamiętać trzeba, że pisane są dla ludzi, którzy doskonale znają realia, w których toczy się akcja.
Fabuła pierwszego tomu dzieli się niejako na dwie połowy. Pierwsza koncentruje się na postaci Shiki Ryogi, jej życiu przed wypadkiem i relacjach z Mikiyią, a także serii zabójstw mających w tym czasie miejsce. Następnie przeskakujemy do zasadniczej części, rozgrywającej się w „teraźniejszości”, gdzie tym razem osią fabuły jest historia Fujino Asagami, obdarzonej telekinetycznymi zdolnościami zabójczyni, chcącej pomścić wyrządzone jej krzywdy. Daje się zauważyć, że ta druga połowa jest napisana nieco przejrzyściej, jakby autor wiedział już, co i jak chce tworzyć, zaś z chaosu prologu zaczął wyłaniać się pewien bardziej konkretny kształt. Z drugiej strony, ograniczenie karuzeli narracyjnej zostaje zastąpione przez jeszcze większą ilość danych oraz dłuższych i prowadzonych niekiedy zgoła nie lightnovelowym stylem, rozmów. Książka niezmiennie pozostaje lekturą gdzieś tak o klasę - dwie bardziej wymagającą niż przeciętny przedstawiciel swojego gatunku.
Poszukując dalej punktów zbieżnych i różnic - przywykliśmy do faktu, że w light novel lakoniczność opisów jest uzupełniana przed grafiki, zwykle po kilka - kilkanaście na tomik. I tu znowu będzie problem, bo Puste granice nie mają ilustracji jako takich. W całej książce znajdziemy trzy obrazki, będące stronami tytułowymi dla rozdziałów, dość statyczne i przedstawiające wyłącznie bohaterów. Jedyna bardziej dynamiczna ilustracja znajduje się na okładce. Nie powiem, aby mi to przeszkadzało, bo autor pisze na tyle dobrze, że nie miałem problemów z wyobrażeniem sobie tego, co zostało opisane na kartach powieści. Ale podejrzewam, że niektórych to zapewne rozczaruje - no bo jak kto, light novel bez ilustracji?
Na okładce książki znajdziemy informację, że Puste granice zapoczątkowały w Japonii nurt „nowej fantastyki”. Nie znam się na tyle na japońskiej literaturze, aby móc to zweryfikować. Dla mnie powieść ta jest typowym przedstawicielem urban fantasy, gdzie w realiach wielkomiejskich zderzają się ze sobą światy magii i nauki. Autor ozdobił całość elementami nieobcymi historyjkom detektywistycznym, wplatając w to bardzo oszczędnie zresztą elementy romansu i horroru. Trzeba przyznać, powstała w ten sposób bardzo udana opowieść, której klimat na pewno potrafi wciągnąć czytelnika. Jeśli ktoś miał do czynienia z grą Tsukihime, kolejnym dziełem Nasu, które niejako wyewoluowało z Pustych granic, to zauważy, że da opowieść, przynajmniej na tym etapie, oszczędniej raczy czytelnika niesamowitością, oszczędzając mu ponadto zagrywek znanych z historii mocniej stawiających na romans. Trzeba jednak pamiętać, że to dopiero pierwszy tom z trzech, a to nakazywałoby ostrożność, jeśli chodzi o takie osądy
Tomik pierwszy, liczący nieco ponad dwieście stron, uzupełnia posłowie autorstwa Yukito Ayatsujiego, w Polsce znanego głównie z Another. Tekst całkiem ciekawy, choć po prawdzie będący luźnymi przemyśleniami tegoż pisarza na temat Kinoko Nasu i i Pustych granic. Znajdziemy tu interesujące informacje (jak choćby te o roli, jaką w inspiracjach literackich Nasu odegrały kryminały), ale i sporo typowo japońskiej grzeczności, suto podlanej komplementami i ogólnikami. Trochę brak mi informacji o Type-Moon (autor na starcie zaznacza, że o świecie gier ma znikome pojęcie). Niemniej, rzecz godna uwagi i będąca zacnym dodatkiem.
Do polskiego wydania uwag nie mam - okładka utrzymana w półmatowych barwach, bez niezbyt lubianej przeze mnie kredy, dobrze pasuje do całości. Tłumaczenie tytułu jest bez zarzutu - dobrze oddaje jego abstrakcyjność. W tekście nie znalazłem żadnych uchybień, a fakt, że konsultantem była osoba, o której wiem, że siedzi mocno w temacie, jest niejako gwarancją, że fani twórczości Nasu nie mają się tu czego obawiać. Jeśli chodzi o przekład, to prezentuje on naprawdę niezły poziom, unikając wszelkiej maści niepotrzebnej japońszczyzny, zachowując natomiast klimat i ducha oryginału. Nie natrafiłem na żadne błędy czy też fragmenty, przy których czułbym potrzebę poprawiania tego i owego.
Puste granice to kawał przyzwoitego urban fantasy w japońskich realiach i już z tego powodu pozycja godna uwagi fanów gatunku. Można uznać ten tytuł także za lekturę obowiązkową dla wszystkich fanów Nasuverse, bowiem to z tej pozycji wyewoluowały świat i realia, ale także i niektóre postacie znane z Tsukihime, Fate/stay night czy Mahotsukai no yoru, choćby Toko Aozaki, pojawiająca się często w innych tytułach Nasu. I choć wciąż pozostaję sceptyczny względem light novel w ogólności, to cieszy mnie, że nawet w tym gatunku trafić się może coś interesującego.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.