Opowiadanie
Iluzja
Iluzja
Autor: | Dilly_Dally |
---|---|
Korekta: | Dida |
Serie: | D-gray man |
Gatunki: | Dramat, Romans |
Uwagi: | Yaoi/Shounen-Ai |
Dodany: | 2012-04-06 17:14:58 |
Aktualizowany: | 2012-04-06 17:14:58 |
Oczywiście zakaz kopiowania.
Iluzja.
To trucizna, którą
tak uparcie maskowałeś siebie.
No boję się. Nauczyłem się ignorować strach tak skutecznie, że już zapomniałem jak specyficzne to uczucie. Byłem doskonałym zabójcą, nie bałem się bólu, wyzwań, odrzucałem wszelkie więzi, niszczyłem je. Tym właśnie powinien być egzorcysta - cichym, doskonałym zabójcą.
Właściwie gardziłem wszystkim, co dotyczyło Ciebie. Byłeś odzwierciedleniem naiwnych, głupich, niepotrzebnych cech, chodzącym... Nie, nie przeciwieństwem. Przeciwieństwo to zbyt banalne stwierdzenie, nigdy nie byliśmy przeciwieństwami.
Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy pojawiłeś się w Zakonie. Obdarzyłeś ich wszystkich tym obrzydliwym, łagodnym uśmiechem. Wiedziałem, już od początku wiedziałem, że to był grymas. Przepełniony naiwnym bólem i słabością. Jednak oni wszyscy uwierzyli, stojąc na skraju załamania potrzebowali tej nadziei, którą Ty tak otwarcie oferowałeś, zupełni ślepi oddali się Twoim słowom, możliwe, że nie chcieli widzieć.
Nienawidziłem udawanej siły, charakterystycznego gestu, który pokazywałeś mi na każdym kroku, był lepki, nie pozwalał mi zwątpić, jednak nie pozwalał też uwierzyć. Postanowiłem trzymać się blisko Ciebie, chciałem widzieć Twój upadek, ich twarze, gdy zrozumieją pięknie utkaną iluzję, gdy powrócą na swoje miejsce. Życie egzorcysty przeplatane było przez cierpienie, krótkie chwile uniesienia i śmierć, bez miejsca na złudną nadzieję.
Trwałeś jednak, Twój uśmiech nie bladł, oni zyskiwali kolejne siły, Zakon zaczął żyć. Wszystko przez te Twoje oczy, tak szczere, bez zasłony obłudy. Musiałeś sam w to wierzyć, okłamywałeś siebie, okłamywałeś ich wszystkich. Stałeś się bohaterem, tak szybko zmieniłeś bieg życia. Musiałem mieć Cię na oku, musiałem wiedzieć, kiedy się złamiesz, kiedy przyjdzie ten moment, w którym runiesz.
Później zaczęli szeptać, początkowo w Twoim cieniu, bali się, bali się tego mrocznego wyrazu, który zakradł się w głąb szarych jak stal oczu. Szeptali, że nosisz w sobie Noah, że za niedługo znikniesz, że zaczniesz zabijać. A co Ty robiłeś? Uśmiechałeś się do nich, wciąż tkałeś nićmi nowe zapachy, zastanawiałem się, czy nie jesteś kukiełką, na zewnątrz piękną, w środku pustą. Gardziłem Tobą, każdym Twoim udawanym ruchem, każdym słowem pocieszenia, tak sztucznym. Gardziłem i wiedziałem, że muszę kontrolować, musiałem być blisko.
Przyjaciele. Takim mianem siebie określali, prawda? Czy to nie śmieszne, że Ci wszyscy domniemani przyjaciele nie widzieli, że utrzymujesz na barkach zbyt wielki ciężar, że zaraz szala się przechyli, upadniesz, już nie wstaniesz? Że bohater jest tylko marionetką. Sznurki kiedyś zostaną przerwane.
Śledziłem Twoje ruchy, chłonąłem każde słowo. Oczekiwałem tej chwili, przełomowego momentu, jednak on nie nadchodził. Wciąż trwałeś, uparcie, musiałem zmienić nieco taktykę, zaintrygowałeś mnie. Byłem zawsze w cieniu, nie zauważano mnie, gdy tego nie chciałem, tylko Ty czasem odwracałeś się, szukając na oślep w ciemnościach, uśmiechając się.
Nie pamiętam, kiedy to się stało. Fascynacja, chora, wyniszczająca mnie, mój jedyny powód do codziennego otwierania powiek. Cień, snujący za Tobą, tym się stałem. Tak długo wzbraniałem się przed Twoim uśmiechem, Allen, powiedz, czy to zemsta? Moja choroba, dzikie pożądanie, gdy widziałem stalowoszare oczy, przepełnione tą dziwną mieszaniną bólu i radości, gdy słuchałeś moich łamiących się słów, przekonany o domniemanej sile. Wciągnąłeś mnie w to, pozwoliłem Ci zawładnąć dotychczas szczelnie chronionymi uczuciami. Utkałeś iluzję, a ja w nią wpadłem, świadomy zagrożenia. Mogłeś być dumny z siebie, tak, mogłeś.
Widziałem, jak zaczynasz od nich uciekać. Kości zostały rzucone, to było oczywiste, Twój koniec. Miałem jeszcze czas, mogłem zrezygnować, jednak nie potrafiłem. Chowałeś się w moich karcących spojrzeniach, ukrywałeś przy boku, rozpaczliwie wołałeś o pomoc. Wybrałeś mnie, swoją odskocznię od rzeczywistości, oparcie, kozła ofiarnego. Może i było to śmieszne, ale nie potrafiłem opierać się tym niemym błaganiom. Oni wciąż widzieli uśmiech, ja łzy. Byłeś naiwny, chciałem Cię wykorzystać, pragnąłem Cię. Błagałem, Allen, pozwól mi zasmakować tej iluzji. Pozwól jeszcze trochę napawać się kłamliwymi uśmiechami, pozwól mi karmić chorobę, uzależnienie.
- Hej, Kanda, myślisz, że los jest z góry przesądzony? - spytałeś pewnego dnia, gdy siedzieliśmy przed ogniskiem na jednej z misji. Bawiłeś się patykiem, wpychałeś go w płomienie, obserwując jak pokrywa się popiołem. Twój wzrok był dziwnie nieobecny, nawet słowa okazały się niewiele głośniejsze niż trzask dogasającego ognia.
Ostatnimi czasy chodziłeś dziwnie zamyślony, ciągle przyłapywałem Cię na pustym wzroku wbitym w niebo, oczy traciły dawny blask, iskierki znajomej radości zanikały gdzieś w niekończącej się szarości. Widząc moje spojrzenie zazwyczaj odwracałeś się zawstydzony, śmiejąc się pod nosem. Śmiech, nawet Twój śmiech był mniej perlisty, kiedyś lubiłem jego dźwięk, teraz stał się bardziej płowy, wymuszony.
- Przeznaczenie nie istnieje - mruknąłem w odpowiedzi, dając Ci jednocześnie do zrozumienia, że nie mam ochoty na kontynuowanie tego tematu. Ty podniosłeś na mnie spojrzenie, pierwszy raz od tak dawna, było dziwnie nieznane, pełne niepewności i strachu. Poczułem dreszcz przebiegający po ciele, gdy mój wzrok spoczął na delikatnych, popękanych od zimna ustach. Lekko rozchylonych, jak gdybyś podświadomie dawał mi przyzwolenie. Naprawdę, byłeś taki naiwny.
Uśmiechnąłeś się, to był ten obrzydliwy rodzaj uśmiechu, wiedziałem, że już niedługo, czułem to całym sobą. Ty też, prawda? Wstałeś, kątem oka obserwowałem Twoje ruchy, moją wymówką było oglądanie katany, nigdy nie pozwoliłem, byś dowiedział się o chorobie. Starannie tuszowałem własne uzależnienia, nie byłeś spostrzegawczy, za zasłoną prychnięć nie dostrzegałeś niczego. To dobrze, tak było prościej.
Okrążyłeś płomienie, nagle znajdując się tuż obok mnie, przysiadłeś na tym samym spróchniałym pieńku. Prócz wyrazistego zapachu ogniska czułem subtelniejszą woń, chwilę później ciepło Twojego ciała, gdy przez przypadek musnąłeś ręką wierzch mojej dłoni. Miałeś przyjemnie chropowatą skórę. W głowie mi zaszumiało, nagle myśli przestały płynąć swobodnym prądem, ciało przeszył dreszcz. Trząsłem się, zacząłem drżeć, byłeś zbyt blisko, głowa alarmująco huczała, wszystkie zmysły wariowały. To było takie śmieszne uczucie, gdy traciłem panowanie nad własnymi, zwierzęcymi wyobrażeniami.
- Ty się trzęsiesz. - Dopiero po chwili zauważyłeś moje konwulsje, Twój głos był nieco zdziwiony, jednak przede wszystkim rozbawiony. Nie zdążyłem rzucić Ci ostrzegawczego spojrzenia, gdy okryłeś mnie własnym płaszczem. Silniejsze ode mnie, ból w głowie eksplodował, dziwne zamroczenie, chwilowe oderwanie od rzeczywistości.
Pozwoliłem ciału zareagować instynktownie, to miała być moja obrona.
Patrzyłem, jak Twoje stalowe oczy rozszerzają się w niemym zdziwieniu, ciało sztywnieje. Ostrze Mugena tuż przy bladej, długiej szyi.
Nie bałeś się, zresztą, prawdopodobnie i tak pokonałbyś mnie bez najmniejszego problemu.
- Odłóż broń. - Ściszyłeś głos, przyglądałeś się mi uważnie, nie odwróciłeś wzroku, wciąż pozostałeś w bezruchu. Nie cofnąłem Mugena, czułem Twój zapach, otumaniający, nie potrafiłem opanować własnych reakcji, nie mogłeś się zbliżyć.
- Nie ruszaj się! - warknąłem, głos mi się załamał, jednak Ty zdawałeś się tego nie słyszeć. Wciąż przewiercałeś mnie upartym, może trochę zbyt bezbarwnym spojrzeniem. Podniosłeś dłoń, która po chwili zacisnęła się na ostrzu Mugena, po stali leniwie spłynęły pierwsze krople krwi.
- Co się z tobą dzieje, Kanda?! - To śmieszne, że właśnie Ty zadałeś mi to pytanie. Osoba, z której uchodziło życie, która już za niedługo miała umrzeć. Ironia losu?
- Nic, co dotyczyłoby ciebie - prychnąłem, ręka z Mugenem wylądowała przy moim boku, mięśnie zwiotczały, z niewiadomych powodów ledwo trzymałem się na nogach. Ironia losu.
Pierwszy krok był niepewny, kolejne nieco szybsze. Nie wiem, dlaczego to zrobiłeś, podszedłeś tak blisko, zerkając na mnie z dołu. Byłeś niższy, dużo niższy, dlatego zadarłeś głowę, by móc na mnie patrzeć. Powinieneś wiedzieć, że nienawidzę bliskości, brzydzę się nią. Byłeś kompletnie nieświadomy tego, że moje spojrzenie padło na Twoje usta, teraz tak blisko. Nie, nie miałeś o tym pojęcia, dziecięca wręcz upartość zawsze była Twoim więzieniem i ochroną, tak jak mówiłem, nie musiałeś wiedzieć.
A ja? Nie wytłumaczę tego, obrysowałem spojrzeniem szkliste spojrzenie, bliznę na lewym oku, znałem ją już na pamięć, każdy, najdrobniejszy szczegół. Śmiesznie, nigdy nie zwracałem uwagi na szczegóły. Dalej nie zwracam, prawda?
Uśmiechnąłeś się t a k. Głupio, kompletnie nieszczerze. Wyczułem, jak w powietrzu zadrgała iluzja, gdy zmierzwiłeś dłonią szare kosmyki, które zawirowały, kilka musnęło moją twarz, kilka musnęło Twoje usta. Spierzchnięte, lekko uchylone, znów proszące o dotyk.
Nie wiem, kiedy moja dłoń na nich wylądowała, znacząc ich wyraźny kontur. Zamarłeś, kompletnie zdezorientowany. Szare oczy rozszerzyły się... w przerażeniu? No tak, przecież nie miałeś pojęcia.
- K-kanda, co ty robisz? - wysapałeś prosto w moje usta, gdy nachyliłem się nad Tobą, nieświadomie Twój głoś się załamał, ciało instynktownie zadrżało pod moim dotykiem. Instynktownie. Chyba drażniły Cię moje włosy, zmrużyłeś oczy.
Parsknąłem cichym śmiechem, kiedy poczułem, jak tuż pod palcami sztywnieją Twoje mięśnie. Byłeś przerażony, tak dziecięco, widziałem obłęd w Twoich oczach, zupełnie jakby ktoś rzucił Cię na głęboką wodę, jakbyś nie potrafił pływać, łapczywie połykając powietrze. Właśnie tak wyglądałeś.
Nie ruszyłeś się jednak, nie zaprotestowałeś, gdy gorącym oddechem przesunąłem po rozchylonych ustach. Po prostu nie wiedziałeś, co masz zrobić, zagubienie było wymalowane w tych stalowych tęczówkach. Chciałem się zaśmiać, ta sytuacja mnie bawiła, z jednej strony pożądanie wypełniające moje ciało, z drugiej te ludzkie reakcje, które były jakby przysięgą, że oddychasz, myślisz, żyjesz.
Nie pozwoliłem, byś się wycofał, odzyskał rozsądek, musiałem skorzystać, Allen, tyle czasu się powstrzymywałem, czy to nie była nagroda?
Nie zdążyłeś zaprotestować, już czułem spierzchnięte, gorące wargi, ciepłe podniebienie. Chwyciłem Cię w pasie, nie chciałem pozwolić, byś się wyrwał, przylgnąłeś do mnie, druga ręka nie wiadomo, w którym momencie wylądowała na Twojej szyi, później powoli przeczesywała nieco przydługawe kosmyki jasnych włosów. Czułem, jak Twoje napięte mięśnie wiotczeją, jedynie moje ramiona otrzymują Cię w pionie, przestawałeś się opierać. Chłodne opuszki palców nieśmiało wylądowały na moich plecach, rozchyliłeś usta. Stanąłeś na palcach, przejechałem kciukiem po Twojej żuchwie, zadrżałeś.
Bawiłem się. Reakcjami Twojego ciała, których nie rozumiałeś, wyrazem Twojej twarzy, czerwonymi wypiekami wypełzającymi na policzki. Jednak to moja krew szumiała, moje ręce błądziły po Twoim ciele, to ja trząsłem się przy każdym oddechu, przy każdym spojrzeniu w Twoje oczy, których pusta nagle przepełniła się jednym uczuciem - zaskoczeniem.
I to Ty przerwałeś tę chwilę, zaskoczenie przemieniło się w oburzenie, pokrytą rumieńcami twarz wykrzywił grymas obrzydzenia. A mój policzek zapiekł, tak boleśnie zapiekł, pozostawiłeś na nim ślad swojej dłoni.
- C-co ty sobie wyobrażasz? - warknąłeś, jednak Twój głos odmówił Ci posłuszeństwa, z gardła wydobył się wysoki skrzek.
To śmieszne, wciąż przylgnięty do mnie uniosłeś twarz, nie oswobodziłeś się z moich ramion, dalej drżałeś.
Byłeś tak cholernie naiwny.
Czy ty wiesz, co zrobiłeś? - Nigdy nie słyszałem, byś mówił z podobną pogardą.
Uśmiechnąłem się kącikiem ust, złośliwie i zadziornie, przez chwilę wpatrywałeś się w moją twarz z zaskoczeniem, później zacząłeś wyrywać, nie, nie, nie pozwolę Ci teraz uciec. Nie, gdy wreszcie trzymałem Cię wystarczająco mocno.
Pocałowałem cię. - Wydąłeś wargi, zmarszczyłeś brwi, patrzyłeś na mnie jak na robaka, naprawdę musiałeś mnie w tym momencie nienawidzić.
- Możesz krzywić się do woli, w głębi duszy wiesz, że sam tego pragniesz - wymruczałem ci do ucha, delikatnie przygryzając małżowinę, Ty instynktownie zaprotestowałeś dłońmi, opierając je o mój tors. To był błąd.
Nie spuszczałem spojrzenia z Twoich oczu, wyrażały wstyd, tak okropnie się wstydziłeś. Szybko odwróciłeś wzrok, przygryzłeś wargę, zmarszczyłeś brwi, gdy delikatnie pocałowałem Twój palec.
Możliwe, że chciałem Cię złamać. Wtedy jeszcze nie wiedziałeś, kim dla Ciebie będę. Nie, nie miałeś pojęcia, jak zwykle zresztą, przecież w iluzji nie było miejsca na prawdę.
Widziałem wahanie w Twoich oczach, jakby pożądanie powoli odbierało Ci rozum.
Witaj w moim świecie, Allen.
Wahałeś się. Zawsze się wahałeś, nawet w wykonywaniu tych prozaicznych czynności, nie pozwalałeś jednak, by inni to widzieli. Bohaterowie się nie wahają, nie oglądają za siebie, dlatego Ty też nie mogłeś ulec takiej słabości.
Jednak ewidentnie łamałeś swoje zasady, nie, nie zasady, normy. Allen, kto powiedział, że wszystko funkcjonuje według głupich norm?
Czy właśnie o tym myślałeś, gdy spłonąłeś szkarłatnym rumieńcem, opuściłeś wzrok, jednak powoli podniosłeś się na palcach? Na początku było to zaledwie muśnięcie moich warg, chwilę później, ośmielony moimi dłońmi, wsunąłeś język, a ja wiedziałem, że jesteś już po mojej stronie, że nie pozwolę uciec Ci z moich ramion.
To był nasz początek końca, nie uważasz?
Każda noc była taka sama. Każdej nocy, gdy księżyc zawieszony był wysoko na niebie, gdy w Zakonie wreszcie zapadała niezmącona niczym cisza, wymykałem się do Twojej komnaty. Uzgodniliśmy, że będę pukał trzy razy, miał to być nasz znak rozpoznawczy. Pukałem więc, ignorując myśl, że za dnia nigdy nie pokazywaliśmy się razem. Byłeś mój, wiedziałem o tym, przynajmniej chciałem tak myśleć, dlaczego nigdy...?
Później całowałeś mnie, zupełnie tak, jakbyś chciał zapomnieć, jakby na tę jedną chwilę liczyło się jedynie łóżko i my, bez Milenijnego, Noah i czternastego siedzącego Ci na karku. Bez Zakonu, Linalee i Laviego. Istnieliśmy tylko my, w te bezchmurne, księżycowe noce.
I każdej nocy czekałem aż zaśniesz, kiedy wysoką, ponurą komnatę wypełniał Twój świszczący oddech i chwilę później rosnące pomruki. Zawsze, każdej nocy, po tym jak pieprzyliśmy się do utraty oddechu, Ty zasypiałeś w moich ramionach, nie mając pojęcia, że to, co było w Tobie, nie pozwalało Ci odpocząć.
Każdej nocy krzyczałeś do utraty głosu, wierzgałeś się, czasem widziałem, jak płaczesz. A ja leżałem sztywno, dawno już odpuściłem próbowanie przebudzenia Cię, byłeś jak w transie, dopiero nad ranem, gdy traciłeś już wszelkie siły, a Twój głos upodobniał się do skrzeku, milknąłeś. Patrzyłem na Ciebie. Gdybym potrafił, gdybym nie zapomniał jakie to uczucie, gdybym potrafił je przywołać, płakałbym z Tobą, Allen.
Tylko jeden raz zdarzyło się, że na długo przed świtem materac ugiął się pod Twoim ciężarem, gdy zsunąłeś nogi z łóżka, prawdopodobnie szukając ubrań.
Udawałem, że śpię. Miałem na wpół przymknięte powieki, obserwowałem Cię, mój umysł, po tak długim czasie, wypełniła obawa. Bałem się otworzyć oczy by nie ujrzeć tej drugiej części Ciebie, tej, która tak uparcie każdej nocy próbowała przedostać się na zewnątrz. Bałem się, że tym razem przegrałeś walkę, poddałeś się.
Jednak Ty byłeś sobą, z tym samym zmęczonym spojrzeniem szarych oczu omiotłeś moją leżącą postać. Upewniałeś się czy śpię, po chwili Twoja dłoń wsunęła się w moje rozpuszczone włosy. Dotyk był tak delikatny i wątły, że przez chwilę zastanawiałem się czy nie jesteś widmem człowieka, który niegdyś przybył do Zakonu.
Wstałeś, narzuciłeś na siebie szary, puchaty sweter. Chyba mój. Poruszałeś się bezszelestnie, jedynie skrzypnięcie nienaoliwionych drzwi było potwierdzeniem, że opuściłeś komnatę.
Leżałem na chłodnej pościeli tylko chwilę, dla niepoznaki, byłem egzorcystą, zabójcą, wiedziałem, w jaki sposób powinienem śledzić. Odczekałem, ruszyłem tuż za Tobą, słyszałem odległe, cichnące już kroki. A później ciszę, gdy cień Twojej postaci zniknął ze ścian.
Owa cisza trwała kilka sekund, wyłapałem pierwsze nieśmiałe dźwięki t e j melodii, początkowo gubiące się w niekończących korytarzach. Później dźwięk nabierał na mocy, rozglądałem się, przecież kogoś tak głośna melodia musiała wyrwać ze snu. Nikt jednak nie wyszedł ze swojej komnaty, oprócz dźwięcznego głosu fortepianu wśród wysokich sufitów nie było żywej duszy.
Przeczucie stłumiło rozsądek i kazało mi ruszyć za piosenką, trzy zakręty później patrzyłem na białą bramę. Bramę Arki, którą tylko Ty potrafiłeś operować. Nie zastanawiałem się, to nie było w moim stylu, po prostu otworzyłem drzwi. Kolejne.
Pochylałeś się nad pianinem, oślepiająca biel uderzyła w moje oczy, widziałem jednak Twoją sylwetkę, stojącą tuż przy instrumencie, palce poruszające się na klawiszach. Dopiero teraz dostrzegłem, jak wymizerniała Twoja sylwetka, spod luźnego, szarego i znoszonego swetra wystawały wyraźnie zarysowane obojczyki.
Przełknąłem ślinę, oparłem się o framugę drzwi, wiedziałem, że mnie dostrzegłeś. W końcu wkroczyłem na Twój teren.
- Kanda - stwierdziłeś, podnosząc głowę. Głoś miałeś nieco zachrypnięty od śpiewu, który jeszcze chwilę temu wypełniał komnaty Zakonu. Właściwie szeptu.
Podniosłeś na mnie stalowe tęczówki, puste, pozbawione dawnych przebłysków radości.
Przez chwilę się zawahałem, ogarnęło mnie dziwnie uczucie, może był to strach, zupełnie jakbym wyczuł początek końca.
Podszedłem do Ciebie, chwyciłem smukłe dłonie, jeszcze chwilę temu zawieszone nad klawiszami, przyciągnąłem Cię do siebie, mocno objąłem. Nie wyrywałeś się, nie protestowałeś, jak szmaciana lalka poddałeś mojemu dotykowi.
- Kanda - powtórzyłeś płaczliwym głosem, stłumionym przez mój sweter, w który się wtulałeś. Wiedziałem, że chciałeś powiedzieć więcej, że chciałeś płakać w moich ramionach, że sam rozumiałeś, co miało nastąpić. Nie potrafiłeś jednak, to również wiedziałem.
- Wszystko będzie w porządku, nie bój się - odpowiedziałem, kłamstwo prześlizgnęło się przez moje gardło bez większych szkód.
Chyba sam w to uwierzyłem, Allen, naprawdę. Ludzie mówią, że kłamstwo powtórzone setki razy staje się prawdą, tak było i w tym przypadku. Wierzyłem, że będzie dobrze. Wierzyłem, że Mugen wystarczy, że wystarczą i moje słowa.
- Obiecujesz? - spytałeś, podnosząc głowę. Brwi miałeś ściągnięte, oczy na chwilę rozbłysły, jak dawniej. Sam chciałeś chwycić się nadziei. Teraz to ja tkałem nowe złudzenie.
- Obiecuję, Moyashi. Na swoje życie. - Nigdy nie składałem obietnic, nigdy przedtem nie oferowałem mojego życia za kogoś, nigdy nie mieszałem się w nie swoje sprawy, nigdy nie kochałem. Aż do wtedy. Aż do teraz?
- Nazywam się Allen, Bakanda.
Na przypiętnowanie obietnicy kochaliśmy się na białym fortepianie, Twoje oczy wpatrywały się we mnie, odzyskały dawne blaski, a kiedy wybuchliśmy, śmiałeś się perliście. Twój śmiech jeszcze długo niósł się echem wśród wysokich korytarzy.
Pierwsza była Lenalee. Jej ciało znaleźliśmy w komnacie, na łóżku. Prześcieradło było zabarwione na czerwono. Piękną twarz przyozdobiły jej własna krew i łzy.
Następnie Lavi, na korytarzu, w nocy. Jego krzyk, przepełniony nie strachem i bólem, lecz rozpaczą, do samego końca budził mnie ze snu.
Johny, Kommui, nawet Hevlaska. Wszyscy, każdy nocą, kiedy Zakon wypełniała melodia, kiedy dźwięki fortepianu rozbrzmiewały wśród komnat, kiedy księżyc wisiał wysoko na atramentowym niebie. Kiedy do drzwi mojej komnaty pukano trzy razy.
Wiesz, Allen, teraz też słyszę tę melodię. Jest jakby głośniejsza, bardziej wyraźna, Twój głos jest gładki, niezachrypnięty, piękny jak pierwszego dnia. Otacza mnie biel Arki, drzwi pojawiły się przede mną, kiedy usłyszałem pierwsze krzyki reszty Zakonu.
Wierzę, że zapamiętasz. Że Twoje, teraz złote, oczy ujrzą ten list w mojej dłoni, że na chwilę znów rozbłysną życiem i szarością. Ja wciąż mówię i myślę Moyashi, nie Czternasty, czy to nie naiwne?
Kiedy drzwi się otwierają, stoję oparty o biały fortepian. Uśmiecham się patrząc na Twoją twarz, ledwo ją rozpoznaję. Jest ciemniejsza, a złote oczy patrzą na mnie z pustką, nie nienawiścią, jak podejrzewałem. Wiem co powiesz, nim otwierasz usta.
- Przyszedłeś po swoją obietnicę, Allen.
- On przyszedł po Iluzję, Kanda Yuu.
Strasznie głębokie, jakby się tak dokładniej zaczytać. Podobało mi się. :3
Bardzo mi się podoba, czytało się szybko i przyjemnie. Czułam taką melancholię i delikatność. Dobra robota.