Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Natural Born Sailors

Przez Naczynie Wojowniczek

Autor:Samuel
Gatunki:Parodia
Dodany:2005-08-20 00:29:15
Aktualizowany:2005-08-20 00:29:15


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

'Czarodziejka z Księżyca' is a courtesy of p. Agnieszka Kamińska and Wisemen from Polsat, 1995. Reszta w credits'ach na końcu.

----------------------------------------------------------------------

Wstęp: Uroczyście oświadczam, że poniższy tekst nie ma (już) nic wspólnego z pewną brutalną japońską kreskówką, emitowaną przez Polsat w okresie listopad 1995 - sierpień 1998. Wszelkie podobieństwa postaci występujących w tym opowiadaniu i postaci występujących w owej kreskówce są czysto przypadkowe, cokolwiek nie mówiliby ludzie zaznajomieni z tematem. Poza tym chciałbym podziękować p. Agnieszce Kamińskiej za nieoceniony wkład, jaki wniosła w proces twórczy tego opowiadania ^_^

Wszelkie recenzje, ekskomuniki i pozwy o zniesławienie proszę słać na samchan@poczta.onet.pl. Co do tych ostatnich - oświadczam, że już od dawna jestem potencjalnym klientem najlepszego psychologa w mieście.

Disclaimer: Uwaga! Brzydko mówią.

Samuel U. Rai of SMD

Autor zaznacza również, że opowiadanie to zostało napisane ponad 5 lat temu.

----------------------------------------------------------------------


Natural Born Sailors, część 3:

- Przez Naczynie Wojowniczek (*) -

Różowe króliczki. Cała zgraja różowych króliczków w maleńkich kajakach. Ścigały się. Każdy z nich trzymał w pluszowych łapkach podwójne drewniane wiosło i machał nim zawzięcie. Płynęły krystalicznie czystym potokiem i zbliżały się. Nagle kilka z nich stanęło, jakby ze zmęczenia - kajaki bezwładnie rozpłynęły się na boki. Po chwili jeszcze kilka innych. Kolejne króliczki przestawały wiosłować i zastygały w bezruchu. W końcu pozostał tylko jeden. Wydostał się na czoło grupy i z uśmiechem na różowym pyszczku popłynął naprzód...

Obudź się, rozległ się chrapliwy głos. Obudź się. Króliczek i jego kajaczek rozpłynęli się, zastąpione przez twarz jak z najgorszych koszmarów.

Wstawaj!

...

A śpij, idioto. I tak wiem, że mnie słyszysz. Twoja praca nie jest jeszcze zakończona. Kontrakt nie został zerwany. Żadna głupia wojna go nie zerwie. Królewna jest w niebezpieczeństwie, a twoim zadaniem jest ją chronić. Rozumiesz? Więc wbij to sobie do tego głupiego łba.

Obudził się zlany potem. Usiadł dysząc ciężko i z całej siły otwartą dłonią uderzył się w policzek. Podziałało. Obraz, który jeszcze na chwilę po przebudzeniu widział przed oczyma, zniknął. Odgarnął pościel i usiadł na brzegu łóżka, ukrywając twarz w dłoniach. Westchnął głośno.

Ten sen nawiedzał go od tygodnia, powracając noc po nocy. Zbliżająca się do niego gromada różowych króliczków. Króliczki płynące w kajakach, króliczki wygrywające takt na bębenkach. Nie cierpiał króliczków. Od czasu, gdy jeszcze w dzieciństwie mama kupiła mu miniaturkę, gryzonia który... nie, to było zbyt przerażające, żeby sobie przypominać...

No, dobra. Gdy był mały, mama kupiła mu jego pierwszą pelargonię. Stała na oknie i wyglądała przepięknie. Mały Boguś opiekował się nią, spryskiwał, na noc odstawiał od okna, żeby nie zmarzła... Pewnego dnia mama doszła do wniosku, że dziecku potrzebne jest jakieś zwierzątko. Więc kupiła króliczka-miniaturkę. Boguś widział jak ten nieoswojony kłębek futra patrzy swoimi czerwonymi oczkami na jego roślinkę, ale nic nie mógł zrobić. Aż pewnego dnia, gdy wrócił ze szkoły, wszedł do swojego pokoju i zobaczył jak królik... Od tamtego czasu czuł przed królikami podświadomy lęk.

Wstał i sięgnął po leżące na krześle ubranie. Rzucił przelotne spojrzenie stojącej na stoliku obok doniczce z pelargonią. Po chwili namysłu odwrócił się, podciągnął żaluzje na oknie i przeniósł roślinę na parapet. A potem skończył się ubierać i poszedł do kuchni po spryskiwacz.

Satelite był głupi. Zupełny brak profesjonalizmu, wygórowane ambicje i egocentryzm, pozwalający nawet największym przeszkodom rzucać mu się prosto w oczy bez obawy, że je dostrzeże. Choć muszę przyznać, że w Królestwie Ciemnoty organizował najlepsze imprezy i koncerty. Teraz, gdy odszedł, pozostało mi wysłuchiwać beknięć Metalliki na zmianę z konspiracyjnie puszczanym przez Delete disco polo. W Namroczniejszej Piwnicy na Świecie disco polo jest zdelegalizowane, ale i tak każdej nocy słyszę z pokoju obok - "Tu Radio Wolny Disco Relax. Nagranie przeznaczone dla naszych braci w dresie na terenie Królestwa Ciemnoty. Wybiła północ. Rozpoczynamy od zespołów Voyager i Mr.Dex..."

Ale wracając do Satelite... Niestety mój poprzednik w przeciwieństwie do wyczucia rytmu nie miał żadnego wyczucia, jeśli chodzi o pieniądze. Okradanie klientów monopolowego, albo pasażerów autobusu?... To do niczego nie prowadzi. Nawet gdyby mu się udało, nie zdobyłby dość forsy, by opłacić nasze rachunki chociażby za zaległy miesiąc. Nie to, co ja. Ja... Ja zawsze byłem drugi. Drugi syn marnego bankiera, drugi w klasie w przyparafialnej szkółce, drugi zastępca kaprala... Rodzice wszelkie swoje nadzieje pokładali w moim starszym bracie, który w wieku dwudziestu lat wstąpił do milicji, by po następnych dwóch zginąć w jakiejś bijatyce z protestantami. Ja miałem być bankierem, jak mój ojciec. Więc stary przygotowywał mnie do fachu - uczył całej tej ekonomii i, jak on to nazywał, pablik relejszyn. Ale jak tylko braciszek zszedł z tego świata... eh, co tu dużo gadać, kazał mi iść do wojska. Coś tam chrzanił o powinności dla ojczyzny i innych takich... No to poszedłem. Tyle, że nie do tego wojska, co było trzeba.

A teraz - ja, Kosmite, Drugi Żołnierz Królestwa Ciemnoty - po stuleciach ofiarnej służby dla Jej Wysokości Bursztynek, dowiaduję się, że mam się wynosić na powierzchnię i zebrać kasę, by opłacić rachunki za prąd! Taką otrzymuję nagrodę!

...

Ale to i tak lepiej, niż Satelite. Ten idiota dostał wymówienie.

"Dzień dobry maleńka, jak ci na imię

Zgubiłaś się w tym tłumieee

Wyciągam do ciebie swoją dłoń

Odpowiedź na wszystko się znajdzie"

Ciasno opięta niebieskimi dżinsami pupa panny Magdy Hoffman porusza się miarowo w lewo i prawo. Dżinsy są odrobinę wytarte, podkreślają kształty. W tej chwili spogląda na nie czterdziestu sze... nie, już czterdziestu siedmiu uczniów IV Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie. Przy dezaprobacie dwudziestu dw... dwudziestu trzech uczennic powyższej szkoły.

By być konkretnym, nie spoglądają na dżinsy. Spoglądają na pupę. Oraz na długie, smukłe, nogi, zakończone czarnymi bucikami na obcasie. Reszta ich właścicielki jak na razie znajduje się wewnątrz ciemnoczerwonego opla corsy i pakuje szminkę do swojego różowego plecaczka.

By być jeszcze bardziej konkretnym, tych czterdziestu sie... ośmiu uczniów nie "spogląda". "Spoglądanie" oznacza czynność beznamiętną, prawie że mimowolną. A oni się po prostu bezwstydnie gapią. Każdy ruch tejże pupy wywołuje u nich ciche, lubieżne westchnienia. Każdy z nich chciałby teraz...

Ekhem.

Autor czuje się zobowiązany przyznać, że pupa rzeczywiście jest niczego sobie. Ale to nie powód, żeby od razu opisywać takie rzeczy.

- Nie, dziadku. Nie musisz odbierać mnie ze szkoły. Dam sobie radę. - mówi Magda. A następnie cofa się o krok i zatrzaskuje drzwi samochodu. Słychać szum silnika i samochód odjeżdża. Magda przez chwilę macha za nim ręką, później odwraca się i z uśmiechem spogląda na zbiegowisko. Z udawaną skromnością poprawia spodnie. Udawaną na tyle, żeby wiedzieli, że jest udawana.

Uczniowie gapią się jeszcze przez chwilę. Słychać ciche kaszlnięcie, jakieś pomruki. Chwilę później czterdziestu dziewięciu chłopaków zawzięcie szuka czegoś na szkolnym podwórku. Powoli rozchodzą się.

Magda chodzi do pierwszej klasy liceum, ma szesnaście lat, lecz wygląda... hmm... doroślej. Sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, kasztanowe włosy do ramion, brązowe oczy. Ciemnoniebieska, flanelowa koszula w kratę, zawadiacko zawiązana na brzuchu, odsłania przekłuty srebrnym kolczykiem pępek.

"Labirynt wśród tylu korytarzy

oszukałby Tezeuszaaa.

Lecz my możemy zrobić do gdzie indziej,

nie łamiąc zasad... savoir-vivre!"

Tylko jeden chłopak nadal zwracał na nią uwagę. Miał dziki, niepoukładany kołtun blond włosów na głowie i beznadziejny gust, jeśli chodzi o ubrania. Doprawdy, żałosne. Ale na początek będzie musiało wystarczyć.

Machnęła ręką i zbliżyła się do niego z awanturniczym uśmiechem. Chłopak przełknął ślinę i wsadził ręce w kieszenie. Przybrał opanowaną minę, a przynajmniej tak mu się zdawało i jakby od niechcenia rzucił:

- Cześć.

- Hej hej... - odpowiedziała, wciąż się uśmiechając. Szlag trafił opanowanie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, w duszy błagając, żeby jeszcze raz się do niego odezwała. - Poniesiesz mi plecak...

Zmarszyła lekko brwi.

- Bartku?... - strzeliła.

- Maciek. - poprawił.

- Ach, tak... A więc?

"Czwarte Liceum Ogólnokształcąceee

Tu wszystko może się zdarzyć!

Czwarte Liceum Ogólnokształcąceee

Granatowy sen!"

Mechanicznie wyciągnął rękę po różową torbę z Kubusiem Puchatkiem. Drugą wciąż trzymał w kieszeni, kurczowo zaciśniętą na kawałku przesiąkniętego potem papieru.

- Magda, słuchaj...

Próbował spojrzeć jej w oczy, ale ona spoglądała już gdzieś dalej, ponad jego ramieniem. Obrócił głowę i podążył za jej wzrokiem.

Przez podwórko przechodziły trzy dziewczyny. Z lewej kruczowłosa hipiska z krzyżykiem na szyi, ciemnozielona torba niedbale przerzucona przez ramię. Po prawej krótko obcięta szatynka w okularach i przepisowym mundurku, zagłębiona w lekturze podręcznika matematyki. Na plecach czarny tornister. Co chwila rzucała zdawkowe odpowiedzi idącej w środku blondynce. Blondynka miała na sobie t-shirt z nadrukiem 'Secret Service' i dżinsy, jej włosy były upięte w dwa fantazyjne kucyki. Szły powoli, płynnie, jakby czas zwalniał na sam ich widok. Tłum innych uczniów rozpływał się przed nimi na boki i zamykał, gdy tylko przeszły. Nagle jakiś chłopak ze starszego rocznika powiedział coś drwiącym tonem, a brunetka odwróciła się i pokazała mu język...

- Kim one są? - z odrętwienia wyrwało go pytanie Magdy.

- Kto... one? A, nieważne. - mruknął.

- Jak to, nieważne?

Odwrócił się i tym razem spojrzał jej prosto w oczy.

- To Czarodziejki z Księżyca.

- Co?

- No wiesz... taki serial. Wszyscy je tu tak nazywają. Ciągle chodzą razem i gadają o jakichś dziwnych rzeczach. Niektórzy się ich boją. Ta brunetka... ona nie jest stąd. Chodzi do jakiegoś Katolika. Ale bardzo często ją tu widują.

- Fajnie. Chciałabym je poznać.

Maciek zamachał ręką tuż przed jej nosem. Drugą, wilgotną już od potu, wciąż trzymał w kieszeni, ściskając nieszczęsny kawałek papieru.

- M... Magda... wiesz, co... bo ja mam do ciebie prośbę...

Zamrugała oczami i spojrzała na niego tak, jakby widziała go po raz pierwszy.

- Tak?

- Bboo widzisz... Mój tata ma znajomości i... - znowu wyszczerzył zęby. - Jutro wieczorem jest przyjęcie w ambasadzie Wielkiej Brytanii... urodziny królowej, czy coś takiego... i robią przyjęcie i... czy poszłabyś ze mną?

Wyszarpnął rękę z kieszeni i pokazał jej pomięte i prawie już nieczytelne zaproszenie. A wtedy zdarzyło się coś, czego jego szesnastoletni mózg nie zdołał przyjąć do wiadomości i przeładowany bodźcem wyłączył się na krótką chwilę. Gdy się ocknął, siedział na betonie, na podwórku przed wejściem do Liceum Ogólnokształcącego nr 4 w Warszawie, a ona z śmiechem pochylała się nad nim. Chyba właśnie go pocałowała.

Jak za dawnych czasów, u początku Historii nasi przodkowie okazywali cześć Księżycowi, tak i dziś, w nieskalanych cywilizacją głębiach dżungli skórzany bębenek rozbrzmiewa, jak echo zapomnianej muzyki. Stary czarownik śle Lunie swe uwielbienie i oddanie, a ona obdarza go swym srebrzystym blaskiem. Dum de dum...

Niedługo wstanie Świt.

Odpowiedzi na pytanie które miasto na świecie jest największe, wcale nie trzeba szukać daleko. Nie jest nim ani Mexico City, ani Londyn, ani nawet Tokyo. Nie. Największym miastem na świecie jest Kraków, dawna stolica Polski, obecnie centrum kulturalne i stacja przesiadkowa dla wybierających się w góry turystów. Sam dworzec kolejowy jest na tyle duży, że niektórzy bardziej nieuważni mogą przez pomyłkę zamiast do Zakopango wybrać się do Katowic, a tam już nie jest tak miło... ale wracajmy do tematu. By sprawdzić, jak daleko rozciąga się Kraków, wystarczy zwrócić uwagę na jego przedmieścia. Między innymi na te, które znajdują się w Lublinie i Warszawie.

Akcja naszej opowieści rozgrywa się właśnie na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, w ambasadzie Królestwa Wielkiej Brytanii, podczas balu zorganizowanego ze względu na urodziny królowej Elżbiety, Królowej Matki, księcia Karola, czy kogoś tam jeszcze. Nieważne. Powód nie ma znaczenia, znaczenie mają natomiast osoby na ten bal zaproszone.

- Widzisz, Leon... Oczywiście, że mam twoje pieniądze. - mówi gruby, łysiejący facet, trzymając rękę na ramieniu wysokiego mężczyzny w czarnym płaszczu i okularach. Dłoń jest gruba i tłusta, lecz zadbana. Na każdym palcu błyszczy złoty pierścień. - Są bezpiecznie ukryte. Jak w banku. Ale u mnie jest lepiej niż w banku. Bank zawsze może ktoś okraść... wiesz, jak to jest. A mnie nikt nie okradnie. Tylko by spróbował.

Mówi niskim, chropawym głosem, wolną ręką łagodnie gestykulując. Mężczyzna w płaszczu kiwa głową ze zrozumieniem.

- Tak, ale gdybym na przykład chciał... - mruczy i spogląda przez ramię do wnętrza sali, na tańczące pary.

- Co? Poderwać jakąś dziewczynę? - grubas wchodzi mu w słowo i uśmiecha się szeroko. - Leon, to są twoje pieniądze, a ty jesteś moim najlepszym pracownikiem. W każdej chwili możesz przyjść do mnie, a ja dam ci jakąś sumkę, żebyś mógł się zabawić.

Cyfrowy wyświetlacz o formacie szesnaście na dziewięć, dźwięk w systemie dolby surround. Dziesiąta wieczorem, rude chmury powoli przesuwające się nad budynkiem ambasady, księżyc w pierwszej kwadrze. Mężczyźni stoją na balkonie, orzeźwiając się chłodnym powietrzem. Niższy wyciąga rękę po stojący na parapecie wypełniony szampanem wysoki, kryształowy kieliszek i jednym haustem opróżnia go. Wyższy wciąż spogląda do wewnątrz, poły jego rozpiętego płaszcza drżą pod naporem słabego wiatru. Kamera zbliża się do niego, następnie zmienia kąt i podąża za jego wzrokiem. Widzimy ubranych w garnitury mężczyzn i kobiety w wieczorowych sukniach, tańczących do muzyki granej przez znajdującą się w głębi sali orkiestrę smyczkową.

Stop klatka. Tancerze zamierają w przeróżnych pozach, muzyka powoli cichnie i jest zastępowana przez dźwięki gitary elektrycznej i syntetyzatora. Miejsce klasyki zajmuje industrial, tworząc pełną napięcia i lęku atmosferę. Kamera obraca się wokół zatrzymanych w tańcu, w ujęciu przewijają się twarze i stroje... kamera szuka kogoś. Nagle zamiera dostrzegając, stojącą przy wyłożonym śnieżnobiałym, koronkowym obrusem stole z przystawkami, trójkę dziewczyn. Gwałtowne zbliżenie prezentuje może nie wyszukane, lecz gustowne kreacje.

Play. W mgnieniu oka agresywne akordy ustępują miejsca przywróconej do życia orkiestrze smyczkowej, tancerze wirują po sali jak gdyby nigdy się nie zatrzymywali.

- Nie jesstem pijana... - bełkocze niebieskooka blondynka o włosach związanych w dwa fantazyjne kucyki. Jest podtrzywana przez ciemnowłosą, krótko obciętą dziewczynę w skromnej spódniczce do kolan, białej koszuli z kołnierzykiem i marynarce.

- Owszem, jesteś. - odpowiada stojąca przed nią brunetka. Długa spódnica, strój krojem przypominający trochę czasy hipisów, lecz nie na tyle, by być nieodpowiednim na tę uroczystość. - Znowu pomyliłaś szampana z sokiem jabłkowym. Lepiej stąd wyjdźmy, zanim narobisz wstydu nam i Natalii. Nie po to nas zaprosiła, żebyśmy się upijały.

- Ale ja fffcale nie jestem pijana... - powtarza blondynka. - Ja tylko udajem... Ale mogem nie udafać!

- Przejdziemy się po korytarzach. Wrócimy, jak ochłoniesz.

Trójka dziewcząt jeszcze przez dłuższą chwilę kontynuuje rozmowę, lecz kamera już się od nich odwraca. Przed momentem zauważyła wzrok, tak samo jak i ona, śledzący ruchy blondynki. Teraz kieruje się w jego stronę, zbliża powoli, jakby od niechcenia mijając tancerzy. Wzrok należy do wysokiej szatynki w obcisłym, ciemnoczerwonym body i szpilkach tego samego koloru. Tańczy z chłopakiem - niższy od niej, blondyn, obrócony tyłem - przytulona w sposób, który mógłby sugerować, że są dla siebie kimś więcej niż tylko przyjaciółmi. Lecz akurat w jej wypadku niczego takiego nie sugeruje.

Autor pragnie zauważyć, że fakt, iż ręce dziewczyny co chwila wędrują do pośladków partnera, a jej własne biodra poruszają się w takt muzyki wciąż ocierając o jego, jest zupełnie normalny.

W przerwach pomiędzy owym nie-sugerowaniem dziewczyna rzuca wychodzącej trójce ukradkowe spojrzenia. Delikatnie kieruje swojego partnera w ich stronę. Kamera obraca się tak, by podążyć za jej wzrokiem - w samą porę, by ujrzeć suknię wychodzącej z sali brunetki i zamykane drzwi. Dokładnie w tym samym momencie orkiestra kończy utwór. Szatynka odsuwa się na krok od chłopaka, szeptem dziękuje za taniec i mówi, że musi na chwilę iść do łazienki. Następnie, nie czekając na odpowiedź, kieruje się do tych samych drzwi.

Stop klatka. Dziewczyna zastyga w pół kroku na kilka metrów przed wyjściem. Szmer cichych rozmów i stukających o parkiet obcasów zastępuje martwa cisza. Po chwili powietrze przeszywa elektroniczny rytm, pierwsze dźwięki Rammstein, "Du hast mich". Kamera oddala się, zawraca, omiata wnętrze sali tak szybko, że nie sposób dostrzec szczegółów. Przez krótką chwilę zatrzymuje się na zamarłej w środku rozmowy parze - niską, rudowłosą dziewczynę, Natalię Krakowską, oraz wysokiego mężczyznę w wieku około dwudziestu pięciu lat. Ciemnoniebieska marynarka, parker w klapie, brązowe loki opadające na ramiona.

Ujęcie zmienia się - na schodach prowadzących na piętro stoi agent - czarny garnitur, czarny krawat, śnieżnobiała wykrochmalona koszula, ciemne okulary. Włosy krótko przycięte, twarz nie zdradzająca żadnych uczuć. Ręce założone do tyłu. Wzrok utkwiony w długowłosym biznesmenie, którego przed chwilą pokazywała kamera. Zbliżenie - przez prawie czarną powierzchnię okularów widać stalowe, beznamiętne oczy.

"Willst du bis der Tod euch scheidet, treu ihr sein fA1r alle Tage... ", grzmi wokalista. Kamera rejestruje mrugnięcie powieki.

Play. Mimo ponownego ruchu, muzyka nie zmienia się. Mężczyzna rozmawiający z Natalią daje agentowi znak ruchem głowy. Ten wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy - Nokia - i uderza w kilka przycisków.

"Nein!"

Mężczyzna wyjmuje z kieszeni spodni małą maskę gazową i zakłada ją na usta. Przez kraty wentylatorów wydobywa się szary, mętny gaz i momentalnie spowija salę. Ludzie krztuszą się, kaszlą, w ciągu kilku sekund wśród jęków i krzyków upadają na podłogę, nieprzytomni. Gdy dym opada w pozycji stojącej pozostaje jedynie długowłosy mężczyzna, teraz w mundurze Królestwa Ciemnoty, dzięki któremu możemy go rozpoznać jako porucznika Kosmite, stojący bez ruchu agent, oraz Leon - ochroniarz, oraz najemny zabójca na usługach pruszkowskiej mafii, przyglądający się z werandy całej scenie.

Jego szef leży bez życia w wejściu do sali. Już za chwilę Leon wyciągnie pistolet, czeski półautomat, wyceluje w agenta i...

Ale nie uprzedzajmy faktów.

- Teraz, agencie Smith, możemy zabrać tym ludziom taką ilość gotówki, biżuterii i kart kredytowych , o której mój poprzednik Satelite mógł tylko marzyć. - mówi Kosmite, drapieżnym wzrokiem wpatrując się w leżące dookoła niego ciała polityków, biznesmenów i wszelkiego rodzaju przedstawicieli "wyższej klasy". - Satelite uważał, że ilość zebranych przez niego pieniędzy zależy wyłącznie od ilości ludzi, których obrabuje. Mylił się. Czasami wystarczy znaleźć tylko jednego człowieka, człowieka który jest u szczytu swej kariery, i właśnie jemu jednemu odebrać pieniądze. Jeśli ludzi tych jest więcej... tym lepiej dla nas.

Agent przytakuje ponuro, podchodzi do najbliższego mu ciała, klęka i zaczyna przeszukiwać kieszenie.

"Willst du bis zum Tod der Scheide, sie lieben auch in schlechten Tagen..."

W pewnym momencie podnosi wzrok i widzi błyszczącą w oddali lufę CZ-75. Z cichym warknięciem podnosi się i wyszarpuje swój własny pistolet, marki Smith&Wesson, oczywiście.

Leon strzela pierwszy, wtóruje mu wydany przez Kosmite krzyk zdumienia. Kula powoli, powoli przecina powietrze. Po niej druga. Smith z łatwością unika ich, balansując ciałem. Gdy trzeci, ostatni pocisk ze świstem przelatuje tuż koło jego ucha, prostuje się i strzela. Możnaby przypuścić, że Leon również uniknie śmierci, uchylając się przed kulą. Lecz nie - zabójca wyznaje zasadę, że najlepsze są sprawdzone rozwiązanie. Ze swojskim "O, kurwa!" rzuca się w bok, do wnętrza sali, pada na podłogę i oddaje następne dwa strzały. Stojący obok Smith'a kryształowy wazon wybucha, zasypując agenta ostrymi odłamkami. Smith zasłania ręką głowę, obraca się tak, by odpryski uderzyły w jego plecy.

"Nein!"

- Halt! - rozlega się dziewczęcy głos.

Odłamki kryształu zatrzymują się. Agent Smith spogląda na nie zdziwiony. Tuż przed nim, jak gdyby nigdy nic, wiszą w powietrzu dziesiątki ostrych jak brzytwa krawędzi. Bierze jeden z odłamków w palce, zbliża do oczu, następnie upuszcza na podłogę. Wraz z nim upada również reszta kryształu.

- Halt! - powtarza głos. W drzwiach sali stoi trójka dziewczyn w czymś, co... hmm... umówmy się, że przypomina marynarskie mundurki. Zresztą, Czytelniku, wiesz o co chodzi. Natomiast sam głos należy do stojącej w środku blondynki o zaczerwienionym nosie. - Ich bin Sailor Moon, und...

- Zamknij się Gośka! - stojąca obok brunetka uderza ją w tył głowy otwartą ręką. - Upiłaś się i skrypty ci się mylą!

- Cholera. - klnie Kosmite. - To wy jesteście tymi Czarodziejkami z Księżyca, prawda?

- Ja, naturlisch! Wir...

- Cisza! Tak to my! - krzyczy brunetka. - I w imię Księżyca spuścimy ci teraz lanie!

- Zobaczymy. Agencie Smith...

Agent Smith spogląda na Kosmite, nie dość szybko jednak, by przeszkodzić zbliżającej się w jego kierunku postaci w czarnym prochowcu i okularach. Leon staje tuż obok niego i przykłada pistolet do jego głowy.

- Omiń to. - mówi i naciska spust. Agent pada na podłogę z dziurą w skroni i nim przebrzmiewa echo wystrzału znika, pozostawiając po sobie jedynie kupkę piasku.

- Cholera. - klnie ponownie Kosmite. - I tak mnie nie powstrzymacie.

Unosi rękę i w tym samym momencie nieprzytomni tancerze podnoszą się, mimo iż ich oczy nadal pozostają zamknięte. Skórę mają pozieleniałą, z ust toczy się piana.

- Ssssam tego chciałeśś... - bełkocze Czarodziejka z Księżyca, zdejmującswoją tiarę i przygotowując się do rzutu. Tancerze momentalnie otaczają Kosmite, osłaniając go ze wszystkich stron.

- Nie! Możesz kogoś trafić! - krzyczy Czarodziejka z Merkurego, powstrzymując pijaną koleżankę.

- I o to fłaśśnie choci... - mruczy Czarodziejka z Księżyca. Wysuwa głowę do przodu i, chwiejąc się na nogach, próbuje celować.

Nagle jej widok przesłania wysoka szatynka w głęboko wydekoltowanym body. Stoi niepewnie i na wpół przytomnie gapi się na Czarodziejki. Z uznaniem spogląda na Gosię i Renię, przez dłuższą chwilę zatrzymuje wzrok na Ani, a konkretnie na jej biuście. Następnie ze współczuciem spogląda w oczy Czarodziejki z Merkurego. Ania z wściekłością oddaje spojrzenie.

- Hej... to przecież znak Jowisza! - mówi ze zdziwieniem, przenosząc wzrok na czoło szatynki.

- Jesteś Czarodziejką z Jowisza? - pyta Reni z niedowierzaniem.

Dziewczyna spogląda na nią nieprzytomnie i wzrusza ramionami.

- Jestem Czarodzieką z Jowisza? - powtarza.

- Tak! Powiedz: Potęgo Jowisza, działaj!

Dziewczyna uśmiecha się lekko, następnie powoli obraca i wlepia wzrok w gromadę tancerzy, którzy z wyciągniętymi jak zombie rękoma idą w jej kierunku.

- Jupiter Power, mach auf! - krzyczy.

Szast, prast.

- Widziszszsz?... Ona teszsz... - stwierdza z rozbawieniem Gosia, przyglądając się przemianie.

Wziuuuu, uuiii i kolorki.

Magda, teraz już zupełnie przytomna, obrzuca swój strój krytycznym okiem. Biało-zielony mundurek z wielką różową kokardą na piersiach, bufiaste rękawy, spódniczka mini, rękawiczki do łokci, buty na obcasach.

- Hmm... niezłe. Podkreśla kształty. - oznajmia, przesuwając dłoń po nagim udzie. Najpierw w dół do kolan, potem, dotykając palcem wskazującym jędrnej skóry, kreśli falistą linię posuwając się w górę, w kierunku bioder.

Dociera do krawędzi spódniczki, powoli unosi ją i...

Ekhem.

- Na prawdę niezłe. Ale o tym później. - Magda podnosi wzrok i z lubieżnym uśmieszkiem krzyżuje ręce na piersiach. - Błyskawice, grzmoty, kupo mocy!

Cóż, co by nie mówić o 'Koronie' jest to szanująca się knajpa. Z tradycjami. Najlepszym tego przykładem są dzieciaki, grywające tam w 'Tomb Raidera' - jeszcze żadne z nich nie zostało pobite, okradzione, czy chociażby poproszone o wylegitymowanie się czymś, co świadczyłoby o pełnoletności. Właściciel wychodzi ze słusznego założenia, że skoro wszyscy wiedzą iż 'osobom poniżej lat osiemnastu alkoholu nie podaje się', to znaczy, że każdy kto podejdzie do baru i poprosi o wyżej wymieniony alkohol osiemnaście lat już ukończył. A zaufanie to podstawa.

A więc, jak już wspomniałem, 'Korona' to szanująca się knajpa. Nie wszystkie są takie. Na przykład, w porównaniu do leżącej gdzieś w przyległych do Marszałkowskiej zaułkach 'Piwnicy obok Baranów', 'Korona' wygląda jak klub YMCA. Wszystkim, czym może się pochwalić właściciel 'Piwnicy obok Baranów', jest rozciągający się z okna przepiękny widok na budynek Sejmu.

- Nno mówiem wam... Patrzem, a tu d do śrotka wchodzi największy skur... skr... cholerny harleyowiec, jakiego w życiu widziałem. Schylać sie musiał jak wchodził. - wybełkotał Satelite. Kilku odzianych w skóry bywalców

knajpy rzuciło mu pogardliwe spojrzenia. Były żołnierz pociągnął z butelki i niezrażony kontynuował opowieść stojącej przed nim popielniczce. - A jak szszet... szsz... chodził... to wyglondało jakby światło go omijało, bo ciongle był w cieniu. Do tej pory se jego tfarzy nie mogem przypomnieć.

- Taa? No i co dalej? - mruknął od niechcenia barman, wycierając ladę przed nim. Szmata była brudna, lecz w porównaniu z blatem wręcz świeciła bielą.

- Nno i podchodzi do baru i pyta sie coś... nie wiem co... A wtedy gośść, który siedział obok, wycionga taakom kose... - Satelite rozłożył ręce i zamachał nimi, by nie stracić równowagi na wąskim, wysokim krześle. - Może przesadziłem... no, duża była. Ale zanim zdonżył coś zrobić, ten harleyowiec jak go nie rombnie pienściom na odlef... Od razu krew mu z nosa poszła, że zafajdał pół baru.

Barman spojrzał na niego z zainteresowaniem. Kilku klientów, beznamiętnie sączących swoje piwa, też jakby przeniosło się kilka krzeseł bliżej.

- Patrzem, a tu wstaje cała zgraja jakiśś niedomytych, obdartych... - żołnierz pokręcił głową wokół i zaśmiał sie nerwowo. - No, nie takie szanujonce sie towasz... jak tutaj, tylko lumpuff... eee... lumpów, znaczy sie. A ten harleyowiec wycionga z renkawa bejsbol...

Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Kilka par oczu gwałtownie obróciło się w ich kierunku. W progu, ukryta w cieniu, stała wysoka postać. Dym unosił się z poskręcanych, przypalonych na końcach, brązowych loków i poczerniałej marynarki. Pod szyją wisiał kikut krawata.

- Cholera, ale tu słabe oświetlenie... - Kosmite podszedł do baru, machnięciami rąk odganiając od twarzy kłęby papierosowych oparów. Stanął za Satelite i uderzył palcem w jego ramię. - Wreszcie was znalazłem, kapralu.

- Terass to jam jest upupiony do cywila... - wybełkotał tamten, odwracając się na krześle. Podniósł rękę w niezgrabnym salucie. - A we, panie poruszszniku!

- A we. Co tu robicie?

- Opplefam swoje łodejśście do reserfy, ppanie...

- Mów mi Kosmite. Albo Adam.

- Tak, ppanie poruszszniku... A cco siem panu sstało, panie

poruszszniku?...

Kosmite prychnął głośno, na wspomnienie tamtego wydarzenia.

- Aaa... szlag mnie trafił. Nieważne.

Kosmite przysunął sobie krzesło, rzucił mu krytyczne spojrzenie i z kieszeni marynarki wyciągnął chusteczkę. Nastepnie wytarł powierzchnię.

- Jesteście wojskowymi? - zainteresował się barman.

- Tak jakby. - mruknął Kosmite.

Barman pokiwał głową.

- Pierwszy raz widzę człowieka, który upija się polo-coktą.

- Sugestia. - Kosmite wzruszył ramionami. Siadł na krześle i obrócił do Satelite, zajętego dokańczaniem swojej butelki.

- Barman! Jeszszcze jedna...

Kosmite odebrał mu ją.

- Tobie już starczy. - podał butelkę barmanowi. - Satelite, ja tu właśnie w tej sprawie.

Żołnierz zmarszczył brwi. Spojrzał Kosmite w oczy i pociągnął nosem.

- Tesz chcesz sie napić?... - spytał.

- Chcę dokopać królowej Bursztynek.

Okazuje się, że wytrzeźwieć można nawet w ciągu dwóch sekund. Gdy Satelite otwierał usta, jego oczy były jeszcze mętne i rozbiegane. Gdy je zamykał, jego twarz zamieniła się już w jedno wielkie 'coś-ty-powiedział?'.

No, ale co innego trzeźwieć po alkoholu, a co innego po polo-cokcie.

- Wykonywałem zlecone mi zadanie w ambasadzie Wielkiej Brytanii, gdy nagle pojawiły się te przeklęte Czarodziejki. I cały plan wziął w łeb. Pierwsza porażka w moim życiu. I słuchaj dalej. Pierwsza porażka, a ta dziwka Bursztynek darła się na mnie przez bite dwie godziny. Wyzywała od najgorszych i zdegradowała do chorążego. Więc się wkurzyłem i bez pozwolenia zniknąłem jej sprzed nosa. A potem... Słuchaj, Satelite. Postanowiłem zmienić sojuszników. Pracować na własny rachunek. - ciągnął Kosmite. - Przebudować swój system wartości. Odpuścić sobie. Jednym słowem: chcę przyłączyć się do naszych dotychczasowych przeciwników.

- Podać tę polo-coktę? - zapytał barman.

Satelite potrząsnął głową.

- Przecież Bursztynek to nasza królowa! - wrzasnął. - Jest nią, bo...

Zawachał się.

- No, właśnie. - mruknął Kosmite.

- Bo... bo zawsze nią była... - dokończył żołnierz niezręcznie. - Nie możesz jej zdradzić. To nie fair.

- Słuchaj, durniu. To my jesteśmy ci źli. Czarne charaktery. Antybohaterowie. Bad boys. Postępowanie nie fair to dla nas jak oddychanie. Oszukujemy, kradniemy, zabijamy. A więc możemy też zdradzać. Poza tym, źli zawsze przegrywają. Nie oglądasz telewizji, czy co? - machnął ręką. - Dlatego właśnie chcę przejść na drugą stronę. I jestem tu, bo może chciałbyś się przyłączyć.

Ręka Satelite bezwiednie wyciągnęła palec wskazujący i w powolnym, geście wskazała na swojego właściciela.

- Tak, ty. Bursztynek naraziła ci się tak samo, jak mnie. Słuchaj, bez nas te głupie dzieciaki biegające w opakowaniach po gwiazdkowych prezentach nie mają najmniejszych szans. Nie wiedzą, jaki plan ma Bursztynek. My wiemy. Nie wiedzą, kim jest Metallica. My wiemy. I wcale nie uśmiecha mi się słuchanie do końca świata 'Unforgiven'. Jeśli im pomożemy, jest szansa, że nie będę musiał. A tobie może uda się wtedy założyć kapelę. Nie kręć łbem. Wiem, że chciałbyś. Z twoim basem nie byłoby to takie głupie. Mógłbym cię nawet reprezentować.

Usta żołnierza rozchyliły się w uśmiechu.

Przerwa na reklamę.

Opis miejsca akcji jest prosty - nic nie widać. Całkowity, miejscami wręcz błyszczący czernią Mrok. Powoli ciemność zespala się w fioletowe lennonki, wełnianą kominiarkę i nieogoloną, w połowie zakrytą przez cień twarz.

- A gdybym był... - mówi twarz i kończy krótki pomrukiem.

Zmiana ujęcia. Manifestacja przed budynkiem Sejmu. Ludzie agresywnie potrząsający transparentami, skandujący ułożone w wierszyki albo i nie hasła, rzucający petardami.

- ... pracownikiem zbrojeniówki...

Kolejna zmiana ujęcia. Kolejna manifestacja, przebieg podobny. Ludzie palący kukły.

- ... górnikiem...

Znów zmiana ujęcia, jeszcze jedna manifestacja. Dwie brudne świnie biegnące drogą, poza tym jak poprzednio.

- ... albo ziemniakiem...

Twarz w lennonkach zbliża się, wyraźnie widać złote oprawki okularów i ciemną szczecinę ich właściciela.

- ... a nie płatnym mordercą... czy obchodziłoby was, z czego strzelam? Czy CZ-75 nie zabijałby tak samo i czy wystąpiłbym w tym głupim opowiadaniu?

Hmm... tworzenie tej historii nie jest dla Autora tak proste, jakby wydawało się to osobom postronnym. Rozpoczynając pierwszy rozdział, Autor miał zamiar napisać opowiadanie pozbawione przemocy i seksu, tak popularnych w głupich chińskich bajkach. Tymczasem jego bohaterowie klną, biją się i czynią sobie niedwuznaczne propozycje. Miejsca, w których dzieje się akcja, rownież pozostawiają wiele do życzenia. A gdyby nie było tego dość, to jeszcze teraz...

Dobra. Zacznijmy od początku.

Drogie dzieci, czy rodzice rozmawiali kiedyś z Wami o kwiatkach i motylkach? Co? O rany. A więc: motylek pobiera pyłek od kwiatka-taty, leci do kwiatka-mamy i tam ten pyłek zostawia. Pyłek kwiatka-taty miesza się z pyłkiem kwiatka-mamy, łączy w takie małe coś, co się chyba nazywa zygotą, a potem w jakiś dziwaczny, wyjaśniany na biologii, sposób wydostaje się z kwiatka-mamy. Jak się już ta zygota wydostanie i spadnie na ziemię, zaczyna się z niej rozwijać mały, maleńki, maciupci kwiatuszek. Łatwo się domyśleć, że jak w doniczce mamy tylko jednego kwiatka-tatę i jednego kwiatka-mamę, to ile by się koło nich motylków nie kręciło, rodzicami maciupciego kwiatuszka mogą być tylko dwa powyższe.

Teraz należałoby podać, o co chodzi z analogią kwiatków i motylków do ludzi. Ale ja nie podam, bo się wstydzę. Sami się domyślcie.

A teraz, drogie dzieci, uważajcie. Wyobraźcie sobie wielką łąkę pełną kwiatków-tatusiów i kwiatków-mamusi. I od cholery różnobarwnych motylków uwijających się między nimi w te i wewte. Jakkolwiek by się to nie pisało. Nagle pojawia się maciupci kwiatuszek. Jak poznać, kto jest jego tatusiem, a kto mamusią? No właśnie, trochę to trudne. Nazwijmy taką sytuację przypadkiem szczególnym.

Dwójka żołnierzy, siedzących przy brudnym stole, gdzieś w rogu naciemniejszej piwnicy na świecie próbuje właśnie rozwiązać taki przypadek. Wyższy z nich ma długie, białe włosy, w przetłuszczonych strąkach opadające na ramiona i pociągłą trójkątną twarz. Jego obcisły mundur jest rozpięty od kołnierzyka w dół, prezentując potężny owłosiony tors i metalowe kółka przekłówające sutki. Całości dopełniają wysokie kowbojki i insygnia generała, dumnie błyszczące na ramionach. Niższy jest pryszczaty, ma blond włosy upięte w długi kucyk, a spod góry munduru wystają spodnie od dresu.

Jeśli chodzi o ogólną aparycję... cóż, takich ludzi nazywa się czasem zniewieściałymi. Obydwaj pochylają się nad olbrzymim arkuszem papieru rozłożonym na stole, i dyskutują przyciszonymi głosami.

I tu znowu Autor zmuszony jest przestrzec przed niemoralną czynnością, jakiej się właśnie dopuści. Będzie podsłuchiwać.

- Wuj Hieronim nie mógł wtedy chodzić z ciocią Józią, bo pojechał do Jarocina, gdzie poznał Hankę. Wcześniej jednak Józia chodziła z Władkiem, który dla niej rzucił Anię... Ale nadal nie jesteśmy pewni, czy Sławek pojawił się przed czy po tym. Gdy ciocia Józia poznała Sławka miała piętnaście lat i chodziła już z wujkiem Hieronimem, ale wcześniej Sławek chodził z Anią... Hmm... Tak, to by się zgadzało...

Blondynek podniósł kaprawe oczka i spojrzał na przełożonego.

- Czy to znaczy, że jesteś moim kuzynem od strony cioci Józi?

- Raczej wujkiem, młodszym bratem Hieronima. O, popatrz tutaj... Józia dowiedziała się, że jest w ciąży, gdy chodziła równocześnie z Hieronimem i Sławkiem. W tym samym czasie Hieronim chodził z Hanką. Tak więc zakładając, że Madzia, najprawdopodobniej siostra Hanki, jest twoją matką...

Blondynek zmarszczył brwi i pociągnął nosem.

- Nie. To bez sensu.

- A... zamknij się.

- Nie rozkazuj mi! Nie jesteś moim oj... - ugryzł się w język i rzucił na arkusz paniczne spojrzenie. - Prawda?

- Raczej nie. Chociaż, jeśli to Paulinka jest twoją matką...

- Niemożliwe. Mówiłeś, że wtedy była w górach.

- Mogła wrócić na dzień albo dwa... - Wyższy postukał palcem w nabazgrany ołówkiem napis w lewym górnym rogu papieru. - W każdym razie, zamknij się. Próbuję myśleć, kochanie.

Tutaj Autor czuje się zobowiązany wspomnieć o innym przypadku szczególnym. Otóż czasami zdarza się, że motylek się pomyli i pyłek kwiatka-tatusia zaniesie do innego kwiatka-tatusia. Oczywiście, nic się wtedy nie dzieje. Ale takie przypadki się zdarzają i nic na to nie można poradzić.

Poza tym, Autor tylko tak o tym wspomina. Dzieci, nie sugerujcie się.

- Rozważmy przypadek Hieronima i Józi. Wtedy okazałoby się, że babcia Beata jest...

Generał nie zdążył dokończyć, jego głos został zagłuszony przez potężny wrzask dochodzący z zawieszonego pod sufitem megafonu.

- Delete i Kumite! Ruszać swoje pedziowate dupy przed moje królewskie oblicze, albo zdegraduję! Gdzie ja miałam oczy, gdy wybierałam sobie tak beznadziejnych podwładnych! Do was mówię, paro degeneratów!

Ryk rozpłynął się wśród symfonii trzasków i pisków. Co dziwniejsze, wraz z nim rozpłynęły się postacie żołnierzy.

Pojawili się chwilę później przed tronem Królowej Bursztynek, wyższy w chmurze dymu, niższy otoczony różowymi listkami wiśni.

- Cholera, chyba mam uczulenie... - wyjęczał blondynek, kaszląc. - Te liście są beznadziejne...

- Zamknij się, Delete. Mam złe wieści. - warknęła Burztynek. Dziś miała utapirowaną fryzurę, czerwoną z zielonymi pasemkami i ciemnymi odrostami, które tworzyły już całkiem pokaźny placek skotłunionych włosów na czubku głowy. Zbrodni dopełniała czarna szminka i makijaż, którego nie można zapomnieć. Jeśli ktoś raz go zobaczył, będzie mu się śnił po nocach, zazwyczaj w najstraszniejszych koszmarach. - Kosmite nawiał. I pociągnął za sobą Satelite. Zdezerterowali.

Generał stuknął obcasami i skłonił się głęboko. Pierścienie na sutkach zabrzęczały.

- Wasza Wysokość, z całym szacunkiem, ale jak to możliwe? Przecież... przecież wszyscy kochają Waszą Wysokość! Jak mogli zdezerterować?

- Oczywiście, kurwa, że wszyscy mnie kochają! - warknęła Bursztynek z irytacją. - Wszyscy, tylko ci nie! Zresztą, mamy większe problemy, Kumite. Rano przyszło ostrzeżenie z elektrowni. Jeśli nie zapłacimy, pojutrze odetną nam prąd. Wtedy Metallica zdechnie...

Potężny, wibrujący dźwięk, dobywający się gdzieś z czeluści za tronem królowej. Kilka niskich akordów, następnie ogłuszający pisk wywołany sprzężeniem mikrofonu z głośnikiem.

Bursztynek zachichotała nerwowo.

- ...umrze, chciałam powiedzieć... i nici z zawładnięcia światem. A my, kurwa, nie mamy z czego zapłacić, bo Satelite i Kosmite spaprali robotę. - odchrząknęła. - Musimy działać szybko. Delete, co z Wielkim Akumulatorem?

Pedziowaty blondynek stuknął podeszwami swoich Adidasów i wyprostował się jak struna.

- Wasza Wysokość, nasi klienci mają niestety małe opóźnienie. Sznurek od joja nie dotarł jeszcze na Dworzec Centralny, gdzie miał zostać przekazany dresiarzowi znanemu jako Władek.

- Jak to: nie dotarł? Przecież z Mariott'a na Dworzec jest parę kroków!

Blondynek głośno przełknął ślinę. Niech ona się ode mnie odczepi. To przecież ona, nie ja. Ja nie chcę. Boję się. Mam wysokie ciśnienie i powinienem unikać stresogennych sytuacji. Tak mi lekarz powiedział.

- N... Nasze demony wciąż śledzą posłańców. Teraz znajdują się w okolicach Rotundy i wygląda na to, że zapomnieli o swojej misji...

- Cholera. - zaklęła Bursztynek. Wyostrzone do grubości atomu, wściekle czerwone paznokcie zastukały o poręcz tronu. - A my nie mamy czasu. Odnajdziecie posłańców i odbierzecie im sznurek. Sami dostarczycie go temu Władkowi. I odbierzecie Wielki Akumulator. Kumite, weźmiesz jojo.

- Tajessir... pani. - mruknął generał, ponownie pochylając się w ukłonie.

- I jeszcze jedno. Znajdźcie dezerterów.

- Tajespani! - krzyknęli zgodnie.

- I w miarę możliwości spróbujcie zdobyć trochę forsy.

- Tajes...

- I przestańcie mówić tajes!

- Tajes!

- Dobra. Odmaszerować. Znaczy się, zniknąć. I nie chcę was widzieć bez Wielkiego Akumulatora.

- Tajes...

- Znikać, do cholery!

Zniknęli.

- Koniec części trzeciej -

----------------------------------------------------------------------

* tak brzmi zmieniony dla potrzeb polskiej wersji tytuł tego odcinka. Został zmieniony, ponieważ zawierał wyraz pochodzenia japońskiego (co jest sprzeczne z nową ustawą o j.polskim), oraz błąd ortograficzny. Dla tych, którzy wiedzą o co chodzi, podaję oryginalny tytuł: "Senshi Som Moje".

----------------------------------------------------------------------

Sam U. Rai of SMD (samchan@poczta.onet.pl), v1.2 September'99. Windoze polf.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.