Opowiadanie
Rzecz o Koronie
II
Autor: | Miya-chan |
---|---|
Korekta: | Irin |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Fantasy |
Dodany: | 2006-04-24 13:50:20 |
Aktualizowany: | 2008-09-23 21:38:20 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Wśród splątanych gałęzi migotały gwiazdy. Nie tylko na nocnym niebie, ale i bliżej, tak blisko, by można je było pochwycić w dłonie i skąpać się w gwiezdnym pyle. Niektóre wręcz same podlatywały do przechodzącego czarnoksiężnika i okrążały go figlarnie, żeby po chwili zniknąć w ciemnościach nocy.
Droga z żółtej cegły wydawała się nie kończyć, a drzewa kiwały zachęcająco gałęziami. Aż chciało się podążyć dalej - może na koniec świata, a może do Wielkiej Przygody? W końcu nie od dziś wiadomo, że takie drogi nie są zwyczajne... Czarnowłosy mężczyzna szedł nią z fascynacją wypisaną na twarzy, dopóki jego powiewająca peleryna nie zaplątała się w gałęzie tych rozłożystych i ukwieconych krzewów, które kiedyś zobaczył w atlasie przyrodniczym i zapamiętał. Ostrożnie odebrał im zdobycz i westchnął cicho - może czasem rzeczywiście przesadzał, jak zarzucała mu połowa mieszkańców Ogrodu.
Trudno. Wiedział aż za dobrze, że ktokolwiek prawdziwie ukocha czary, zawsze będzie dawać z siebie wszystko, używając ich.
- Danelean - w jego misternie zbudowany świat wtargnęła dziewczęca figurka w biało-brązowym stroju z frędzlami - Zdajesz sobie sprawę, że zaraz wejdziesz w ścianę?
- Witaj, Chani - czarnoksiężnik odwrócił się z lekkim uśmiechem; nie miał jej za złe wtrącenia się - Jak zawsze przybyłaś rozwiać moje złudzenia. Co ja bym bez ciebie zrobił?
- Zatraciłbyś kompletnie poczucie rzeczywistości - prychnęła największa realistka na Wyspie Saphany, odgarniając z twarzy kilka cienkich warkoczyków. Następnie podeszła do najbliższego drzewa i sięgnęła po wiszące na nim jabłko.
- Hej, co jest?! - zdziwiła się, czując chłodny dotyk owocu i opór gałęzi, kiedy go zrywała.
- Poczęstuj się - uśmiech Daneleana stał się szerszy - Może ci zasmakuje. A może staniesz się mądra jak sam Stwórca.
- Powtarzam ci po raz ostatni: nie zamierzam jeść iluzji - dziewczyna zmarszczyła piegowaty nos. Najwięksi magowie Ogrodu nie potrafili zrozumieć, dlaczego istota tak niezwykła jak ona twardo kwestionuje wszystko, co nadprzyrodzone. Już Raya bardziej spełniała ich oczekiwania...
- Nie, to nie, niedowiarku - czarnoksiężnik spojrzał jeszcze raz na ciągnącą się przed nim drogę - Chyba pójdę tam kiedy indziej.
Wystarczyło mu jedno machnięcie ręką, by las rozwiał się, odsłaniając zdobione abstrakcyjnymi wzorami ściany, a zamiast drogi ukazał się koniec korytarza. Jeszcze przez chwilę patrzył w tamtą stronę zamyślonym wzrokiem.
- No dobrze... O co chodzi? - zwrócił się ponownie do Chani - Nawet ty nie przeszkadzałabyś mi bez ważnego powodu.
- „Meluzyna" nadaje - wyjaśniła - A skoro Głównej Ogrodniczki w tej chwili nie ma, ty stoisz tu najwyżej, nie?
- Co jednak nie zmienia faktu, że mogłaś poprosić kogokolwiek albo sama z nimi pogadać.
- Ale kapitan Venaros domaga się rozmowy z kimś najważniejszym! - uśmiechnęła się triumfalnie Chani - A teraz już się pewnie gotuje z niecierpliwości i to ty będziesz miał u niej przechlapane, o!
Danelean westchnął i udał się do swojego pokoju, puknąwszy ją przedtem palcem w nos. Nie przeszkadzało mu, że bez namysłu za nim pobiegła; zawsze miał słabość do obu dziewcząt z mandragory. Był zdania, że dwie siostrzyczki są bardziej znośne, niż jeden brat, nawet jeśli ów brat się do niego nie przyznaje. A może „zwłaszcza"?
*
Chani rozglądała się po przestronnej i elegancko urządzonej komnacie, którą zajmował czarnoksiężnik. Poza potworną ilością książek królowały tu dzieła sztuki i zawsze ciekawiło ją, ile z nich to oryginały. Może wszystkie? Może w galeriach i muzeach znajdowały się tylko reprodukcje i nikt nie zdawał sobie z tego sprawy? Roześmiała się cicho do siebie - taką niedorzeczną myśl zaszczepiła jej w głowie Raya, gdy pewnego dnia obie wśliznęły się tu aby trochę poszperać... Tak, to był ten dzień, kiedy jej „bliźniaczka" znalazła w szufladzie biurka zdjęcie, na oko sprzed wielu lat - przedstawiało dwóch uśmiechniętych młodzieńców w czerni - i gwizdnęła je cichcem, nie bacząc na konsekwencje. Cóż, jeśli Danelean w ogóle zauważył zniknięcie fotografii, najwyraźniej specjalnie go to nie obchodziło.
Teraz mężczyzna zbliżył się do kryształowej kuli, nad którą wisiał jego ostatni nabytek - dziwny, surrealistyczny rysunek ołówkiem. Pozwalając sobie na odrobinę efekciarstwa, uniósł dłoń i wypowiedział zaklęcie, a kula natychmiast wzleciała w powietrze. Towarzyszył temu błysk światła i podmuch wiatru, który rozwiał ciemne włosy czarnoksiężnika, zazwyczaj starannie zaczesane na prawe oko. Chani przewróciła oczami, ale nie odezwała się. Skoro już się zgodził porozmawiać z kapitanem „Meluzyny", wolała mu nie przerywać.
Twarz, która pojawiła się w kuli, gdy ta przestała migotać, wyglądała na co najmniej rozdrażnioną.
- Dlaczego nie skontaktował się pan w zwykły sposób?! - rozmowa zaczęła się od wymówki - Znów musiałam wołać tego wariata do pomocy i omal mi nie rozsadził kajuty!
- Akurat dla mnie to jest zwykły sposób - Danelean skłonił głowę, a Chani stłumiła chichot - O czym chciała pani ze mną porozmawiać?
- Chciałam rozmawiać z kimś odpowiedzialnym - Luz Águeda ściągnęła brwi jeszcze mocniej, co graniczyło z cudem - Coś się zaczyna na Wyspie Betelgezy.
- Tam się co chwilę coś zaczyna, zwłaszcza z punktu widzenia załogi „Meluzyny" - odezwała się półgłosem Chani, odgarniając jasne warkoczyki. Kapitan chyba tego nie dosłyszała, usłyszał za to czarnoksiężnik, któremu nie udało się powstrzymać rozbawionego uśmiechu.
- Nie ma się z czego śmiać! Tu może chodzić również o waszą niepodległość!
- Przepraszam, przepraszam - czarnowłosy znowu się ukłonił - Proszę powiedzieć coś więcej.
- Nasi zwiadowcy zaobserwowali nad Wyspą Betelgezy zbierające się chmury - wyjaśniła już spokojniej Luz Águeda - Nienaturalne chmury. Poza tym ktoś opuścił dawny Ogród, co się od dawna nie zdarzało. Niestety, ktokolwiek to był, miał narzucone zaklęcie osłaniające, którego ten gamoń Nieves nie potrafił rozproszyć.
- Niech zgadnę: chcielibyście, żebyśmy coś na to zaradzili?
- Cuda się nie zdarzają - prychnęła - W tej chwili mamy tylko zapis tamtego momentu na holodysku. Nikt nie rozproszy czaru widocznego jedynie na nagraniu.
- A jednak się pani do nas zwróciła - wytknął Danelean - Może po prostu podlecicie na naszą Wyspę i przywieziecie to nagranie?
Za jego plecami Chani wykonała możliwie najcichszy podskok i wydała szeptem okrzyk radości.
- Podlecimy - zgodziła się Luz Águeda - Po drodze do Blasku Diamentów, gdzie właśnie zmierzamy by uzupełnić braki w załodze.
- Z całym szacunkiem, to miasto chyba nie jest najlepszym miejscem do szukania potencjalnych gnębicieli Kruczowłosej?
- Poproszono nas, byśmy kogoś stamtąd zabrali - kobieta wydęła usta - Podobno chłopak jest tam popularny... I dobrze się nadaje, by zastąpić Kekkoę.
- Nie pytam, kto was poprosił, bo to pewnie i tak bezcelowe - westchnął czarnoksiężnik z udanym strapieniem - No dobrze, w takim razie będziemy czekać.
Jego rozmówczyni przyłożyła dłoń do kapitańskiej czapki w geście pożegnania, po czym rozłączyła się.
Danelean odstawił kulę na miejsce, po czym odwrócił się i z uśmiechem popatrzył na Chani, która właśnie kręciła piruety na skrzypiącej podłodze. Uchwyciła jego wzrok i podbiegła tanecznym krokiem, zarzucając mu ręce na szyję.
- Wyzwanie! Wreszcie prawdziwe wyzwanie! - pisnęła radośnie. Naprawdę miała nadzieję, że wydarzy się coś ciekawego; czymś takim miał być wczorajszy bal, ale spędziła go głównie na pilnowaniu gości, którzy z nieokreślonych powodów gubili się na terenie Ogrodu.
- A skąd ta pewność, że akurat wam pozwolę podjąć to wyzwanie? - zapytał czarnoksiężnik z surową miną.
- Bo nas kochasz - brzmiała bezczelna odpowiedź.
- Cóż, trudno nie przyznać ci racji...
*
Miasto iskrzyło w zachodzącym słońcu, w pełni zasługując na swoją nazwę. Najbardziej zaś jaśniała widniejąca w oddali Arena, z której właśnie wystrzeliły w górę światła reflektorów. Zaczynał się cotygodniowy turniej. Niemal dało się słyszeć dobiegającą stamtąd wrzawę i aplauz...
Soran skrzywił się nieznacznie i odwrócił wzrok od skupiska świateł. Jeszcze tydzień temu sam zbierał laury w Turnieju Gladiatorów, jak nazywano to widowisko ze względu na miejsce, w którym się odbywało. Tak naprawdę Arena była wielkim kompleksem różnorodnych lokacji - można tam było wziąć udział w zawodach sportowych (w każdej dyscyplinie!), walczyć o przetrwanie w tropikalnej dżungli, a wreszcie toczyć pojedynki, przyciągające największą liczbę widzów. Prawdziwa arena, miejsce brutalnych walk na śmierć i życie, znajdowała się tam dawno temu, jeszcze przed powstaniem Ogrodów... Prawdę mówiąc, Soran chętnie dowiedziałby się czegoś o owych tajemniczych Ogrodach, ale Hagane jakoś nie był skory do rozmowy na ten temat. W ogóle nie był gadatliwy, lecz w tym przypadku wpadał w skrajność.
Chłopak westchnął cicho i ruszył w kierunku miejsca, gdzie miał się spotkać z towarzyszem. Jednak wszystko wskazywało na to, że się spóźni, choć przecież wybrał drogę na skróty. Droga wiodła mianowicie przez boisko, na którym gromadka dzieciaków kopała marną podróbkę świetlnej piłki. Na jego widok natychmiast przestały grać.
- Zobaczcie, to Soran z Turnieju Gladiatorów! - wrzasnął któryś chłopczyk i cała gromadka ciasno obstąpiła przybysza.
- No rzeczywiście, żaden trik lekramowy - stwierdził poważnie grubasek w okularach, przyglądając się z podziwem swojemu idolowi, który uśmiechnął się z rozbawieniem.
- Opowies nam jak wyrolowałeś tego bandziora w wyścigu po smocy kieł? - wyseplenił inny, uśmiechając się i ukazując brak obu górnych jedynek.
- Wybacz, bracie, ale bardzo się spieszę - rozłożył ręce Soran - Lepiej idźcie do najbliższego holoekranu, bo już się zaczął nowy odcinek.
Rozejrzał się, szukając drogi ucieczki - powoli czuł się coraz bardziej osaczony - gdy w najbliższej uliczce dojrzał sylwetkę Hagane. Ten mieniący się płaszcz poznałby wszędzie... I choć przecież umówili się na spotkanie, odczuł nagle złość, że towarzysz go tak pilnuje. Bardziej jak strażnik niż przyjaciel. Tym razem jednak mężczyzna nie patrzył w jego stronę, zajęty rozmową z jakimś jegomościem w białej pelerynie. Soran ucieszył się więc, że ma jeszcze chwilę czasu dla dzieciaków, które bezlitośnie ciągnęły go za rękawy.
- Ale ciebie nie ma w tym odcinku! - jęknęła z żalem wyglądająca na najstarszą dziewczynka z trzema warkoczykami - Wcześniej nie oglądałam Gladiatorów i teraz też nie mam po co.
- A ja, jak ulosnę, będę Gladiatolką - powiedziała stanowczo mała uczepiona jej spódnicy, przypuszczalnie młodsza siostrzyczka.
- Zaproponowano mi inne zajęcie - wyjaśnił Soran - Teraz będę żeglował po niebie, wiecie?
- Będziesz piratem? - ucieszyły się dzieci.
- No, właściwie to... - chłopak zaczął tracić grunt pod nogami. Obejrzał się - Hagane był już sam i kiwał na niego.
- Słuchajcie, muszę lecieć - zatrzepotał rękami, przepychając się do wyjścia z boiska. Kiedy znalazł się w bezpiecznej odległości, pomachał swoim małym wielbicielom, po czym podszedł do towarzysza.
- W samą porę się wycofałeś - powiedział Hagane swoim ochrypłym, świszczącym głosem.
- Żebyś wiedział. Inaczej by mnie chyba na miejscu zjedli.
- Miałem na myśli: z Turnieju - wysoki mężczyzna pokręcił głową, poprawiając brązowy szal, który owijał jego szyję niezależnie od temperatury.
- Ja też - Soran parsknął śmiechem - Ale naprawdę myślisz, że się nadaję? Przecież w życiu nie latałem na statku...
- Nic o tym nie wiesz - stwierdził spokojnie Hagane, na co chłopak od razu zmarkotniał.
- Tym bardziej więc nie wiem, czy się nadaję. Nawet jeśli w przeszłości robiłem coś takiego, teraz i tak tego nie pamiętam, nie? - rzucił przez zęby, przygryzając nieświadomie czarne pasemko włosów, które stanowiło jego znak rozpoznawczy. Już kiedyś je ściął, zirytowany, że tak się odcina od jego jasnobrązowej czupryny; następnego dnia jednak było tam znowu i miało taką samą długość.
- Do wszystkiego się nadajesz - jego towarzysz położył mu rękę na ramieniu. Miał to być pocieszający gest, ale Soran odniósł wrażenie, jakby na jego barkach znalazło się jakieś niechciane brzemię.
Potem jednak uśmiechnął się lekko. Rzeczywiście, lepiej zrobił, wycofując się z Turnieju. Kiedy brał w nim udział, każdy odcinek rozgrywał się na zasadzie „pokonaj Sorana, a wygrasz", co było niewykonalne. Mądrzej było odejść nagle, lecz w triumfie, niż znudziwszy się widzom.
Niemniej nie zmieniało to faktu, że Hagane chyba odrobinę przesadzał.
*
Ktoś kiedyś powiedział, że choćby światy kończyły się i zaczynały, choćby całą Aztodię ogarnęła wojna, a płomienie trawiły miasta, życie na Wyspie Saphany i tak płynęłoby w swoim własnym, leniwym tempie. Zdaje się, że poprzedni Główny Ogrodnik; takie słowa były w jego stylu. Daneleana zawsze bawił ten człowiek, uważający, że wszystko kręci się wokół jego siedziby, ale w tym stwierdzeniu skłonny był przyznać mu rację. Nawet więcej - kiedy Ogród trwał w spokojnym milczeniu, wszystko dokoła wydawało się również zamierać w bezruchu. Tak jak statek, którego dziób wieńczyła figura kobiety o wężowym ogonie; zwykle gwarny, po przycumowaniu pogrążył się jednak w ciszy. Co prawda, bynajmniej nie sennej, lecz pełnej oczekiwania.
Chani siedziała skoncentrowana, trzymając na kolanach głowę podłączonej do komputera Rayi. Była gotowa rozproszyć zaklęcie, kiedy tylko znajdzie się ono w umyśle siostry - czy raczej kiedy ta dotrze do „umysłu" maszyny. Dla dziewcząt z mandragory nawet bariery w czasie i przestrzeni nie stanowiły większego problemu.
Obie były blondynkami, miały takie same sylwetki i rysy twarzy z dokładnością do jednego piega, ale łatwo je było odróżnić. Raya nosiła włosy związane w niedbały węzeł i proste sukienki (preferowała zieleń), a w przeciwieństwie do Chani była rozmarzoną introwertyczką. Poza tym, o dziwo, nie przejmowała się swoim pochodzeniem - to jej siostrze ciężko było z faktem, że gdy inni śpią, one idą do komór regeneracyjnych. Zazwyczaj się z tym nie zdradzała, ale teraz miała smutną minę, patrząc na ręce Rayi. W miejscach, gdzie przewody wnikały w skórę, była ona stwardniała i popękana, a w dotyku przypominała... No właśnie.
Kiedy na monitorze pojawił się obraz z nagrania, Chani poszukała myślami umysłu siostry i również weszła w trans. Danelean, jedyny świadek (kapitan Venaros grzecznie czekała za drzwiami), z uwagą patrzył na ekran. Właściwie nic się nie zmieniło, może tylko obraz się trochę wyostrzył. Po chwili jednak Chani uśmiechnęła się szeroko i otworzyła oczy.
- Przewiń do tyłu - poleciła, a sama zajęła się budzeniem siostry.
- Doprawdy, chciałbym wiedzieć, jak wam się to udaje - westchnął, spełniając jej życzenie.
- Zwykli śmiertelnicy nigdy tego nie osiągną - dobiegł go cichy głosik Rayi. Może i różniła się charakterem od Chani, ale miała podobne, uszczypliwe poczucie humoru.
- Bardzo dziękuję - prychnął urażony czarnoksiężnik, po czym wszyscy troje wbili wzrok w monitor. Tam, gdzie przedtem zwiadowcy tylko przeczuwali czyjąś obecność, teraz pojawiły się dwie postacie w małym i zwrotnym pojaździku.
- Dwie delikatne kobiety - skomentowała Chani grobowym głosem - Pewnie pojechały na zakupy i od wczoraj zdążyły wrócić do pałacu.
- Albo i nie - mruknął Danelean - Tę niebieską już gdzieś widziałem, ale to było dawno temu. Musiałbym sobie przypomnieć.
- Tak czy inaczej, przydałby się im ktoś rozsądny na „Meluzynie" - wzruszyła ramionami dziewczyna - Żeby tak nie robili gwałtu o wszystko.
- Powiedz to pani kapitan - zaproponowała ze śmiechem Raya.
- A żebyś wiedziała, że powiem! - zaperzyła się Chani, która nie raz już udzielała Luz Águedzie rozsądnych w swoim mniemaniu rad. Razem z siostrą dwa razy latała powietrznym statkiem i zdążyła już sobie wyrobić opinię na temat funkcjonowania jego załogi.
- Widzę, co ci chodzi po głowie, malutka, i absolutnie się nie zgadzam - szelmowski uśmiech dziewczyny od razu zaalarmował jej opiekuna.
- Ty się nie zgadzasz, akurat - pokazała mu język - Zwyczajnie mnie podpuszczasz!
Słysząc to, Raya zaniosła się histerycznym chichotem.
- Bogowie, ona z n o w u chce się zaciągnąć! - wykrztusiła.
- Ale tym razem mówię serio! Sama słyszałam, że mają braki w załodze.
- Ale ktoś już ma je uzupełnić - przypomniał Danelean - Zresztą ja za was odpowiadam i nie pozwalam.
- Co ty tam możesz - wytknęła mu Chani - To nie ty nas stworzyłeś, tylko Cairell.
Ale Cairell was opuścił, chciał jej powiedzieć czarnoksiężnik, ale widząc nagle zmienioną twarz drugiej z bliźniaczek, powstrzymał się.
- Główna Ogrodniczka mnie zabije - westchnął - Lepiej przyjmijmy, że mnie tu nie było i o niczym nie wiem. Załatwiajcie to z Luz Águedą same.
- Dobrze, tylko daj mi jedną z tych swoich walizeczek, do których można wszystko schować - upomniała się Chani - Przecież nie polecę bez komory regeneracyjnej, nie?
- Niczego wam nie dam, bo mnie tu nie ma - wzruszył ramionami Danelean - Wiesz, jak się otwiera drzwi do mojego pokoju, możesz sobie sama wziąć.
- No to wyjdziesz na niekompetentnego.
- A ty na złodziejkę - odparował i zwyczajnie zniknął z sali komputerowej, a ostatnim dźwiękiem, jaki słyszał, był radosny pisk obu dziewczyn. Zastanawiał się, jak zniosą pierwszą w życiu rozłąkę, ale skoro na razie się o to nie martwiły...
Znalazł się w punkcie wyjścia - ponownie stanął w ciemnym korytarzu i odtworzył pod swoimi nogami drogę z żółtej cegły.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.