Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Autostopowicz

Autostopowicz

Autor:kubson
Korekta:Irin
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Horror
Dodany:2006-09-12 19:03:21
Aktualizowany:2008-02-21 17:48:03



„ Ruszyliśmy do domu. To był naprawdę udany weekend. Wraz z żoną Carmen i córką Kathrin spędziliśmy jeden dzień w Yosemite National Park, drugi nad jeziorem Crowley. Pogoda dopisała znakomicie, Kathrin była zachwycona. Miała wakacje, ale na kolonie miała jechać dopiero w połowie sierpnia, więc postanowiliśmy z Carmen umilić jej jakoś czas oczekiwania. Kathrin sama wybrała to miejsce. Być może za tydzień znowu tu przyjedziemy.

Po udanym dniu, w pełni zrelaksowani jechaliśmy drogą numer 6 do Ely, gdzie mieszkamy. Pogoda była dobra, ruch mały jak na koniec weekendu, ale to prawda, że trasa numer 6 jest niechętnie uczęszczana. Po 150 kilometrach dziewczyny poprosiły, żebym się zatrzymał. Carmen się spiekła na słońcu i musiała posmarować olejkiem ramiona, a Kathrin chciała iść siku. Zatrzymałem samochód na poboczu, ale dla bezpieczeństwa zostawiłem włączone światła. Postanowiłem się przejść. Noc była czarna, więc wziąłem latarkę. Nie odszedłem zbyt daleko od samochodu, gdy potknąłem się o coś. Pomyślałem, że to kamień, ale to coś było zbyt lekkie. Poświeciłem po ziemi i dojrzałem plastikową butelkę ze zdartą etykietą. To była chyba butelka po koli. Cholerne śmieci - wszędzie obecne, pomyślałem, ale po chwili zobaczyłem, że w butelce coś jest. Jakaś kartka. Nie mogłem jej wyjąć, więc rozciąłem butelkę scyzorykiem i rozwinąłem 3 ponumerowane kartki. To był list. Wróciłem do samochodu, zapaliłem światło w kabinie i zacząłem czytać:

“Do znalazcy tego listu.

Piszę w nadziei, że list ten ustrzeże jego znalazcę przed losem, jaki mnie spotkał. 21 lipca wyjechałem z Old Mammoth drogą 395 na wschód by dostać się do drogi numer 6, prowadzącej do Ely. Miejscowości te są położone w odległości prawie 500 kilometrów od siebie. Wyruszyłem o 20 czasu miejscowego. Powoli robiło się ciemno, ruchu na drodze prawie nie było. Byłem zadowolony z tego stanu rzeczy, ponieważ miałem nadzieję na szybkie pokonanie tej trasy, być może poniżej siedmiu godzin. Oznaczałoby to, że do domu wróciłbym przed śniadaniem. Jechałem Buickiem Grand National z '86. Gdy wyjechałem na drogę numer 6 było już po 21, więc docisnąłem gaz do dechy. Ośmiocylindrowy benzynowy silnik wydał z siebie przyjemny dla ucha pomruk i samochód wyrwał do przodu niczym strzała. Droga była prosta, zdawała się nie kończyć. Jej odległy fragment niknął w ciemności, gdzie nie docierał blask długich świateł. Włączyłem swoje tandetne radio, w którym leciała jeszcze bardziej tandetna muzyka country. Próbowałem zmienić stację, ale urwałem gałkę więc nic z tego. Lepsze to niż nic – pomyślałem - przynajmniej nie zasnę. Po przejechaniu 200 kilometrów poczułem zmęczenie. Wydało mi się to dziwne, bo często jeżdżę nocą i prawie nigdy nie mam potrzeby się zatrzymywać, a już na pewno nie ze względu na zmęczenie, tylko przez przepełnienie pęcherza jeśli już. Zatrzymałem samochód na piaszczystym poboczu zostawiając włączone światła mijania na wypadek gdyby jakiś wariat nie dostrzegł mojego samochodu. Wysiadłem i korzystając z postoju, poszedłem się wysikać. Usiadłem na masce. Mój samochód był jedynym źródłem światła w zasięgu widzenia. To nieprawdopodobne uczucie - sam na środku pustyni w niemal zupełnej ciemności. Spojrzałem w górę. Niebo było czarne. Usłyszałem cichy szelest i nie wiedzieć czemu momentalnie poczułem wilgoć na karku. To tylko wyobraźnia - powiedziałem sobie po cichu. Ale gdy spojrzałem za siebie, w kierunku tyłu samochodu, dojrzałem w niedużej odległości jakiś cień. To osobliwe wrażenie dostrzec cień na czarnym tle, ale rzeczywiście tak było. Bałem się jak nigdy. Wilgoć, którą wcześniej poczułem na karku zalała teraz niemal całe ciało. Na skórze pojawiła się gęsia skórka. Nie jestem pewien dlaczego się tak bałem, ale niemal instynktownie wsiadłem do samochodu, odpaliłem silnik i zostawiłem tajemniczy cień za plecami. Po pół godziny zdążyłem zapomnieć o tym niby-zajściu. Znów jechałem bardzo szybko, licznik pokazywał 130 mil na godzinę. Na zegarku była godzina 22:30.

W oddali na jakimś wzniesieniu, przez którego środek prowadziła droga błysnęło światło. Wyglądało to jak błyskawica, ale miałem wrażenie, że błysk był zbyt słaby jak na burzę. Tym nie mniej zwolniłem znacznie, do 60 mil na godzinę. Po niecałej minucie zbliżałem się do szczytu wspomnianego wzniesienia. W świetle długich świateł dojrzałem cień. Z początku myślałem, ze to słup. Ale gdy podjechałem bliżej, okazało się, ze to człowiek. Autostopowicz. Pomyślałem, że go zabiorę, bo nie wiadomo kiedy nadarzy mu się następna okazja, ale w miejscu, w którym stał były same kamienie, więc postanowiłem się zatrzymać nieco przed nim. I całe szczęście. Gdy zwalniałem i zjechałem na pobocze, snop światła mojego Buicka padł na twarz tej postaci... była pozbawiona skóry, pełna zaschniętej krwi. Wyglądało to tak, jakby ktoś po prostu zdjął z niej skórę. Kiedy postać ruszyła w moją stronę zobaczyłem, że jej ręce także były obdarte ze skóry, a z koniuszków palców ściekało leniwie osocze. Nie byłem w stanie myśleć o tym co widzę. Jedyne, z czego jestem zadowolony, to fakt, że potrafiłem nad sobą zapanować do tego stopnia, by stamtąd uciec.

Nie wiem czy to co teraz opowiedziałem, ma jakikolwiek związek z tym co wydarzyło się później, ale sądzę, że najlepiej będzie jeśli opiszę wszystko, nie pomijając żadnego faktu, który mógłby mieć jakieś znaczenie.

Rwałem do przodu ile koni pod maską. W końcu się opamiętałem i roztrzęsiony zatrzymałem samochód na poboczu. W lusterku widziałem to cholerne wzgórze. Ale znajdowało się ono teraz w odległości, którą uznałem za bezpieczną. Otworzyłem okno by złapać trochę świeżego powietrza, gdy poczułem silny powiem wiatru. Na tyle silny, że kilka ziaren piasku wpadło do kabiny. Podniosłem wzrok do lusterka i przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, ze wzgórze się jakby przybliżyło. Odwróciłem się szybko i uspokoiłem, bo okazało się, że moje poprzednie wrażenie było jedynie przewidzeniem. Wyciągnąłem ze schowka kolę, pociągnąłem kilka solidnych łyków i pojechałem dalej. Było już po 23 i zrobiło się chłodno, zamknąłem więc okno. W ciągu najwyżej pół godziny ujrzałem jeszcze kilka błysków na czarnym niebie. Te były znacznie potężniejsze niż poprzedni na wzgórzu. Oświetliły drogę i otaczającą ją, niekończącą się połać czerwonego piasku. Zerwał się potężny wiatr, którego każdy podmuch zawiewał piaskiem. Trzaski w radiu się nasiliły a droga pokryła się cienką warstwą czerwonego pyłu. Ziarnka piasku stukały o samochód. Nie byłem pewien, czy nie należałoby się zatrzymać, bo przewiewane przez drogę smugi piachu ograniczały widoczność, ale poprzestałem na tym, że zwolniłem do 40 mil na godzinę. Błysnęło niedaleko mnie i zaraz potem usłyszałem potężny grzmot, tak silny, że zagłuszył muzykę dobiegającą z głośniczków. Spojrzałem w miejsce, gdzie widziałem błysk, ciekaw, czy widać ślad po uderzeniu, ale niczego nie dojrzałem. Nie od razu. Spojrzałem na chwilę na drogę, by upewnić się czy dalej wiedzie prosto po czym spojrzałem znów mniej więcej w miejsce uderzenia. Odniosłem wrażenie, że jest tam jakiś cień. Przez chwilę pomyślałem, że to dym, ale nie. Kształt ten był bardzo regularny, bardzo podobny do tego, który ujrzałem na pierwszym postoju. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że to śmieszne stwierdzenie; jak cienie mogą być do siebie podobne? Ale te były. Gdy przywołałem do pamięci obraz poprzedniego, stwierdziłem, że były niemal identyczne. Burza urosła w siłę. Patrzyłem uważnie na drogę, starając się skupić jak tylko to było możliwe na tym, by dostrzec asfalt, który stopniowo zanikał pod coraz grubszą warstwą piachu, ale myśl o tych cieniach napawała mnie strachem...

Było już dobrze po północy. Zrobiło się tak zimno, że musiałem włączyć ogrzewanie. Droga była prosta, co byłoby nużące gdyby nie połacie piachu, które na nią wyległy. Zamiast szybkiej trasy musiałem odbyć wyczerpujący rajd. W końcu burza rozszalała się na dobre. Pioruny siekały co chwilę, momentami miałem wrażenie, że ziemia się trzęsie. Huki niemal ciągle zagłuszały brzęczące radio. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w miejscach gdzie uderzały pioruny, pojawiają się cienie. Nagle usłyszałem potężny gwizd. Spojrzałem w lewo. Ze wschodu pędziła na mnie ogromna ściana piachu niesiona skrzydłem potężnego wiatru. Uznałem, że najlepiej będzie się zatrzymać, więc zacząłem zwalniać, ale piasek dosięgnął mnie nim stanąłem. Przez chwilę nic nie widziałem, w kabinie zrobiło się dosłownie czarno. Zapaliłem lampkę przy lusterku. Czekałem, słuchając, jak piach przelewa się nad i pod samochodem. W końcu piach poleciał dalej, uwalniając Buicka. Teraz wydaje mi się dziwne, że bezproblemowo ruszyłem, że koła nie ugrzęzły w piachu. Ale wtedy się nad tym nie zastanawiałem i ruszyłem dalej. Asfalt się nieco odsłonił, więc nie było już tak źle. Burza się uspokoiła.

Poczułem się nieco lepiej, strach minął. Ale powrócił, gdy spojrzałem na zegarek. Była 22:30. Pewnie ten, kto czyta ten list, pomyśli: “I po co panikujesz, zegarek nawalił i tyle”, ale... Gdy spojrzałem daleko przed siebie dojrzałem wzgórze. Błysk na jego szczycie nie tyle mnie zdziwił, co przeraził. Gdy wjechałem na wzgórze, obecność ciemnej postaci także nie była szokująca. Naprawdę nie wiem dlaczego, wydała mi się po prostu oczywista. Ale tym razem nie zwolniłem. Wcisnąłem gaz do dechy i przemknąłem koło niej starając się na nią nie patrzeć. Gdy zjechałem ze wzgórza niebo rozświetliło kilka błysków. Byłem niemal pewien, że opisane niedawno wydarzenia się powtórzą. I tak rzeczywiście było. Jednak tym razem, gdy przez samochód przesypała się ściana piasku, nie pojechałem do przodu. Postanowiłem zawrócić. Trudno sobie wyobrazić moje przerażenie na widok zbliżającego się wzniesienia, które na dodatek było zwrócone do mnie tą samą stroną co przy pierwszym naszym spotkaniu. To było to samo wzgórze, widziałem je od tej samej strony co za pierwszym razem a po chwili dostrzegłem ten sam błysk i tą samą postać. Przy kolejnym przejeździe spojrzałem na licznik. To było nieprawdopodobne. Wychodziło na to, że przejechałem już 500 kilometrów, a w bak był w trzech czwartych pełny. Zużyłem tylko tyle paliwa, ile potrzeba na przejechanie 150 kilometrów. A gdy przyjrzałem się miarce przy dalszej jeździe, okazało się że paliwa nie ubywa. Oczywiście wskazówka mogłaby się zaciąć, ale po 600 kilometrach benzyny powinno mi po prostu zabraknąć. Jednak Buick ciął dalej.

Nie mam pojęcia co się dzieje. Przejechałem przez to przeklęte wzgórze już 6 razy. Za każdym razem jest tak samo: błysk, postać, kolejne błyski, kolejne cienie, burza piaskowa i znowu błysk, wzgórze... To się nie kończy. Zatrzymałem samochód i piszę ten list. Wypiłem resztę koli, osuszyłem butelkę szmatką do wycierania szyby i gdy tylko skończę pisać, zostawię list w butelce. Jak na oceanie. Na oceanie piasku. Mam teraz dwie możliwości. Mogę wysiąść z samochodu i spróbować dojść gdzieś na piechotę. Ta próba jest jednak z góry skazana na porażkę bowiem dotarcie do najbliższych zabudowań zajęłoby mi ze 2-3 dni. Drugą możliwością jest zatrzymać się koło tej obdartej ze skóry postaci i... sam nie wiem. Jeśli to faktycznie autostopowicz, to zabrać go. Jego albo ją. Ktokolwiek lub cokolwiek to jest.

Nazywam się Harry Garrison. Numer rejestracyjny mojego Bucka: SAM 16. Pochodzę z Nevady, miejsca w którym prawdopodobnie skończę. Drogi czytelniku: Strzeż się!”

Gdy skończyłem czytać ten list, miałem mieszane uczucia. Faktem jest, że kilka razy przeszył mnie dreszcz, ale momentami miałem wrażenie, że ktoś robi sobie żarty. Bo też kto zostawia takie informacje w butelce po koli? Może to po prostu czyjeś opowiadanie, którego autor postanowił się pozbyć, zabezpieczając je jednak przed zniszczeniem, na wypadek, gdyby kiedyś zmienił zdanie? Sam nie wiem...

Carmen i Kathrin wróciły. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Ely. Dochodziła 23. Spojrzałem na chwilę na radio. Puścili Stonesów więc chciałem zrobić głośniej. Niestety urwałem gałkę - to stare radio, trzeba będzie kupić nowe - pomyślałem. Z otępienia wyrwał mnie głos córki:

- Chyba idzie burza. Widzieliście ten błysk tam na wzgórzu?


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Subaru : 2011-01-10 11:01:56

    Pan Harry Garrison musiał mieć smykałkę do pisania :P Nie wiem, czy tak wyglądałby list osoby przerażonej, którą spotyka coś takiego... No ale jakoś opisać to trzeba było, tak O_o

  • Skomentuj