Opowiadanie
Shades of Grey (Odcienie szarości)
Na Trakcie - Akt II
Autor: | Arleen |
---|---|
Korekta: | feroluce |
Redakcja: | IKa, Teukros |
Serie: | Warhammer Fantasy, Forgotten Realms |
Gatunki: | Fantasy, Przygodowe |
Uwagi: | Utwór niedokończony |
Dodany: | 2008-10-29 10:02:29 |
Aktualizowany: | 2008-10-29 10:02:29 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Z góry przepraszam za nietypowy podział rozdziałów, ale aktualnie ten rozdział jest długi... Nieco za długi, by go wrzucać na raz.
***************************************************************
Sytuacja wyglądała jednocześnie wspaniale i nieciekawie, zależy z której strony się patrzyło. Johan i jego kompania miała perspektywę na niezły zarobek i świetną zabawę. Etienne miał natomiast problem, bo choć zaproponował pieniądze, zbóje czuli się na tyle pewnie, by odrzucić jego ofertę. Dzięki temu był pewien, że było ich więcej, niż tylko siedmiu, a to nie poprawiało mu nastroju. Na ucieczkę nie było szansy, bo zanim odetnie konie od powozu i wrzuci Blanche na koński grzbiet, to tamci ich dopadną. Sytuacja bez wyjścia, stwierdził z ponurą determinacją szlachcic, ale trzeba spróbować. Sięgnął do pasa z bronią, ciesząc się, że jego nauczyciel fechtunku wybił mu z głowy uwielbienie dla paradnej broni…
Najemnicy widząc co czyni ich pracodawca poczynili podobne przygotowania. Wtedy kilkanaście metrów przed nimi, spomiędzy skarłowaciałych choinek, wyłoniły się trzy sylwetki. Niespodziewani goście skupili na sobie uwagę zarówno rozbójników, jak i napadniętej karawany i przez moment wszyscy zgodnie wpatrywali się w trójkę przyjezdnych.
Nie wyglądali ani na grasantów, ani na patrol straży. Mężczyzna na przedzie nosił kapelusz z szerokim rondem, spod którego wymykały się nierówne kosmyki ciemnych włosów, co nadawało mu powierzchowność nastoletniego łobuza. Drugim mężczyzną był krępy, ścięty na pazia popielaty blondyn, ubrany jak najemnik, noszący miecz przez plecy, a na przedramieniu mały puklerz. Ostania osoba okazała się najbardziej zagadkowa, była bowiem szczelnie otulona szarym płaszczem, a rysy jej twarzy krył szeroki kaptur. Albo kobieta, albo bardzo szczupły chłopiec. Bretończyk nie widział, czy miał jakąkolwiek broń, czy nie, gdyż spięty broszą na ramieniu płaszcz skutecznie ukrywał szczegóły ubioru i ewentualną broń.
Niespodziewane pojawianie się trzeciej strony konfliktu wywołały też różne reakcje zaskoczonych rabusiów i okradanych..
Etienne westchnął z rozpaczą. Spodziewał się kolejnej zbójeckiej hanzy, jednak ci ludzie na takową nie wyglądali. Istniała szansa, że im pomogą, równie prawdopodobne jednak było, że staną po stronie rabusiów. Sytuacja więc była albo zła, albo jeszcze gorsza. Johan starał się ogarnąć sytuację po swojemu. Jego kompania liczyła sobie czternastu. Fakt faktem, żaden nie miał łuku, ale co tam łuki… Było ich więcej, o ile Johan dobrze liczył. Liczył najlepiej z nich wszystkich, więc uznał, że się nie myli. Pomimo liczebnej przewagi, sytuacja nie rozwijała się jednak tak, jakby to sobie wymarzył.
- O, dzień dobry. Przeszkadzamy państwu? - spytał uprzejmie w płynnym bretońskim młodszy, ciemnowłosy mężczyzna. Johan zaklął, nie lubił bowiem niespodzianek, ale dał znak Kunie, który zwrócił się ku nowym skarbonkom, wygłaszając wyuczony tekst;
- Stójcie! - i aż się zdziwił, bo ‘goście’ rzeczywiście stanęli. W dodatku ten szczupły brunet był radośnie uśmiechnięty. Drab zapomniał języka w gębie i nie potrafiąc odnaleźć się w nagle zmienionej sytuacji, z wrodzoną uprzejmością, właściwą tylko nisko urodzonym, powtórzył;
- Stójcie!
- No, przecież stoimy! - przypomniał łagodnie młodzieniec. Kuna otworzył usta, zamknął je, potem ponownie je otworzył, szerzej niż za pierwszym razem. - Czego chcesz, dobry człowieku?
- Erm... - Kuna zgubił się już zupełnie. - Pieniomdze… albo… erm
- Czego chce ten imbecyl? - zapytała we Wspólnym postać w płaszczu. Sądząc po głosie była to kobieta.
- Kasy. - odparł rzeczowo blondyn, także we Wspólnym.
Johan wzniósł oczy błagalnie ku niebu. Jako jedyny rozumiał co Wspólny i zrozumiał, że nagle cała sytuacja stała się daleka od groźnego napadu, a zaczynała przypominać szopkę na Yule. Wstał, wypiął dumnie pierś i wyszedł przed kompaniona.
- Pieniądze, albo… - zaczął, tym razem tak, żeby wszyscy zrozumieli, jednak kobieta przerwała mu, wyraźnie zniecierpliwiona;
- Słyszeliśmy za pierwszym razem!
Etienne przyglądał się scenie z rosnącym zdumieniem. Trójka nieznajomych najwyraźniej miała niezły ubaw pyskując kmiotkom, którzy mogli ich mało bohatersko, za to skutecznie, roznieść na widłach i osadzonych na sztorc kosach. Ci jednak byli równie zaskoczeni, co markiz, bo na razie myśl o rozsiekaniu intruzów jeszcze nie postała w ich pustych łbach.
- Ręce w górze, drogi panie! - rozdarł się nagle Kuna, który przypomniał sobie, co powinien powiedzieć. Johan jęknął, patrząc na tę komedię, w którą przeradza się jego pierwszy, poważny napad. - Nie chcemy nikogo krzywdzić, tylko chcemy datku dla biednych.
W odpowiedzi na jego wrzaski jasnowłosy mężczyzna z puklerzem zrobił minę, jakby sobie coś przypomniał. Następnie wygrzebał z sakwy mały mieszek, który rzucił Kunie pod nogi.
- A teraz zejdź z drogi, śpieszy nam się. - stwierdził, przez śmiech siląc się na władczy ton. Na widok mieszka w zbójcy momentalnie przeważyła chłopska etykieta.
- Do usług… - powiedział Kuna, kłaniając się w pas i zapominając o swojej jakże ważnej roli straszaka. Johan jednak pamiętał, po co przyszli i nie zamierzał stracić być może najlepszej szansy, jaka mu się trafia od lat!
- Dobra, dość zabaw! - krzyknął, mocniej ściskając drzewce kosy. - Wyskakiwać z kasy, świecidełek i szmatek!
Młodszy człowiek spojrzał na niego z lekkim uśmiechem na ustach.
- Mój przyjaciel już wam dał pieniądze.
- Chciwość ludzka nie zna granic. - wtrącił wyżej wspomniany.
- Zawrzyj jadaczkę! - warknął w odpowiedzi samozwańczy herszt. - Jest nas… czterokrotnie więcej! - skłamał, wskazując krzaki. Brunet przekrzywił głowę.
- Ja bym powiedział, że licząc stangreta i forysia, to zaledwie o czterech więcej. - stwierdził spokojnie. Etienne zerknął na swoich najemników, którzy w miarę rozmowy przesuwali się coraz bardziej w prawo, by w razie najgorszego chwycić jego oraz Blanche i wiać. Zamiast tego dał znak dłonią, by byli gotowi, ale nie działali. Markiza kusiło by zobaczyć koniec farsy. Johan nie skomentował i pozostał głuchy na zaczepkę. Najwyraźniej nie miał poczucia humoru.
- Robić, co powiedziałem! - szczeknął. - Obie panie też nie pogardzą naszym skromnym towarzystwem. - dodał i zarechotał, a w ślad za nim poszło kilku kompanów. Wtedy jak na komendę czarnowłosy młodzieniec, podrzucił w ręku coś, co przypomniało małą glinianą piłkę do gry w snotball.
- Nie trzeba było tego mówić. - stwierdził, po czym mierząc chwilę rzucił kulkę między rozbójników. Coś chrupnęło, przez ułamek sekundy chłopi nie mieli pojęcia o co chodzi, ale najpierw kulka syknęła niczym wąż… A następnie eksplodowała z hukiem tuż pod ich nogami! Jednocześnie z wybuchem dało się słyszeć zduszony kobiecy krzyk, oraz paniczne, bądź pełne bólu wrzaski rozbójników. W powietrze uniosła się chmura kamieni, śniegu i żwiru z traktu, całkowicie zasłaniając widok na drogę. Etienne, który stał wcale blisko centrum wybuchu przez chwilę leżał z twarzą w błocie, kompletnie oszołomiony. Kiedy się podniósł i rozejrzał zdezorientowany zobaczył istny Armagedon. Dwóch z jego najemników usiłowało opanować konie, dwóch pozostałych zbierało się z ziemi, gdyż przestraszone hałasem wierzchowce zrzuciły ich i rozbiegły się. Woźnica i jego pomocnik siedzieli jak wryci na koźle. Pewnie dzwoniło im w uszach tak samo jak jemu. Zajrzał do karocy - Blanche zemdlała, ale uznał, że zajmie się nią później.
Po chwili zerknął w stronę, gdzie przed chwilą stali zbójcy, a teraz znajdowały się hałdy wyrwanej ziemi, drzazgi z pnia sosny i masa połamanych badyli, tworzące pośrodku traktu malowniczy bałagan. Z kilku miejsc, pomimo potwornego dzwonienia w uszach, słyszał jęki rannych rozbójników. Na koniec skierował spojrzenie na miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stali dziwaczni przybysze, nie wiedząc jednak czy im dziękować, czy zwymyślać. Po zastanowieniu postanowił najpierw zapytać kim są. No i co zrobili z bandą. Której część, dość szorstko potraktowana leżała poobijana i ogłuszona na ziemi. Reszta zwyczajnie uciekła. Jeden z mężczyzn, ten niższy, usiłował uspokoić konie. Drugi pochylał się nad zakapturzoną postacią, która przyciskała dłonie do boków głowy.
- Czy to było konieczne? - zapytała z wyrzutem w głosie.
- A nie było? - zapytał w odpowiedzi Lauengram. Dziewczyna nerwowym ruchem ściągnęła kaptur i przyciskając pięści do skroni popatrzyła na pobojowisko. Etienne zmarszczył brwi. W przeciwieństwie do swych towarzyszy nie była człowiekiem. Miała oliwkową cerę oraz srebrzystobiałe włosy, opadające nierównymi kosmykami na kark i twarz. Tylko za uchem miała pozostawione dwa pasemka, na których cicho chrzęściły czarno-srebrne koraliki…
- Wystarczyło ich nastraszyć.
- A nie nastraszył? - uśmiechnął się szeroko Nat. - Aż się za nimi kurzyło. - dokończył ogarniając wzorkiem ‘pole bitwy’. Na ziemi leżało pięciu pokrwawionych mężczyzn. Wyglądali żałośnie, gdy służący, którzy nagle odzyskali odwagę, oraz najemnicy podnieśli ich za fraki z ziemi i kopniakami posłali do wszystkich diabłów. Kmiotkowie nawet nie myśleli o stawianiu się i zerkali w ich stronę z mieszaniną nienawiści i strachu. Wyglądali tak źle, że wróżbita niemalże im współczuł.
- W uszach mi dzwoni… Mogłeś uprzedzić. - jęknęła dziewczyna, ale podpierając się na ramieniu Lauengrama wstała, wciąż jednak trzymając się jedną ręką za głowę.
- Wybacz, nie chciałem żeby się zorientowali…
- Zaskoczyłeś nas wszystkich, chłopcze. - wtrącił zimno Etienne w ojczystym języku. Mimo pożałowania godnego wyglądu, raźnym krokiem podszedł do trójki nieznajomych. Odwrócili się jak na komendę, przyglądając się mu badawczo. - Cóż to była za magia? - powiedział z wyraźną nieufnością.
- Przepraszam, a kto pyta? - odparował równie chłodno Lauengram. Mówił po bretońsku płynnie i niemal bez akcentu. Sana zerknęła na niego zaintrygowana, ale odłożyła zadawanie pytań na później. Choć nie rozumiała co mówią, to czuła, że atmosfera ponownie stała dość nieprzyjemna.
Stali chwilę w milczeniu. Etienne mierzył Lauengrama spojrzeniem pełnym złości, tym większej, że ten bezczelny młodzik nie spuścił wzroku przed starszym i lepiej urodzonym człowiekiem. Młodzieńcowi z kolei nie podobało się władcza postawa i arogancki ton mężczyzny.
- Chyba, że wstydzisz się swojego miana, panie. - lekko zadrwił młodzieniec, przechodząc na Wspólną Mowę.
- Ja powinienem tutaj zadawać pytania, kmiotku! - nie wytrzymał markiz. Nat zerknął na przyjaciela, którego brwi zbiegły się w wyrazie niezadowolenia, jednak na jego ustach błąkał się zagadkowy uśmiech.
- Kmiotku? Czemu tak skromnie? Kogoś tak jaśnie urodzonego stać na coś więcej.
- Ty… szczeniaku! - Etienne zazwyczaj potrafił zachować zimną krew, jednak dziś sytuacja była mocno wyjątkowa. Jego siostrę właśnie cucił foryś, trzej najemnicy uprzątali złożony z rozbójników bałagan po dziwnym wybuchu, a stangret i kapitan ochrony łapali konie. Ta trójka zaś stała cała, zdrowa, może tylko nieco ubrudzona błotem. Lekceważący go młody człowiek wyraźnie go zirytował.
- No i znowu banał. - pokręcił głową Lauengram, krzyżując ramiona na piersi. - Zresztą nie jestem już szczeniakiem, lecz dorosłym psem. Dwadzieścia sześć wiosen, jeśli cię to interesuje, szlachetny panie. - choć teoretycznie przemytnik zwracał się do markiza należnym mu tytułem, sposób w jaki zaakcentował słowa sprawił, że zabrzmiały jak obelga. Bretończyk poczerwieniał z gniewu.
- Przez ciebie moja siostra słabuje! - syknął. - Nas zaś o mały włos nie upiekłeś żywcem…
- Pozwolę sobie zauważyć, że cokolwiek stało się twojej szlachetnej siostrze, jest lepsze niż to, co zrobiliby jej zbóje. Usmażyć też raczej bym was nie dał rady. Celowałem w nich, nie w was. - Lauengram wskazał na rozgrywającą się za jego plecami przymusową deportację chłopów.
- Więc według ciebie kłamię?! - wybuchnął szlachcic.
- Powiedziałabym raczej, że nieco koloryzujesz. - tym razem przemytnik zapomniał o należnych markizowi tytułach. Tego było już za wiele.
- Wyzywam cię! - twierdził Etienne.
- Masz ci los. - Nat wzniósł oczy ku niebu. - Znalazł sobie chłop czas i miejsce na dowodzenie racji. Lauengram, daj spokój, jedźmy dalej. - zaproponował wróżbita, ale zanim jego przyjaciel zdołał powiedzieć choć słowo, markiz uśmiechnął się złośliwie.
- Tchórz. - oznajmił. Błękitne oczy Lauengrama pociemniały z gniewu.
- Nie oceniaj innych swoją miarką. - rzekł lodowatym tonem.
- Chowasz się za plecami towarzysza. - odparował Etienne.
- Za nikim nie muszę się chować. - w głosie Lauengrama słychać było zaczepną nutkę.
- Lauengram, on cię… - szepnęła ostrzegawczo Sana.
- Prowokuje. Wiem przecież. - uciął mężczyzna, ale markiz usłyszał wymianę zdań.
- O, rozumiesz takie trudne słowa. - zakpił znowu szlachcic. - A może to kolega ci podpowiada? Albo czekasz aż elfka cię obroni? - spojrzenie markiza powędrowało w stronę Nathaniela i Sany.
- Co ty…! - zaczął Nat, ale umilkł, widząc tryumfujące spojrzenie Bretończyka. Lauengram także się odwrócił i rzucił przyjacielowi miażdżące spojrzenie. Bardzo wiele mówiące o tym, co myślał o chwilach w których wróżbita niepotrzebnie otwierał usta. Następnie zdjął kurtkę, rzucając ją przyjacielowi, przesunął też jaszczur z bronią bliżej prawego boku.
- Proszę, proszę… Jednak masz odrobinę ikry. - pokiwał głową markiz, przyglądając mu się badawczo, jakby oceniając wyższego i nieco młodszego mężczyznę. Zauważył też, że przesunął broń na prawy bok.
- Wejdźmy na trawę. Mniej błota, to leżąc płasko jak żaba, nie ubrudzisz się za bardzo. - rzucił od niechcenia Lauengram, pozornie więcej uwagi poświęcając kilku plamom błota na koszuli, niż szlachcicowi.
- Zamiast kłapać jadaczką, pokazałbyś na co cię stać. - odparł spokojnie markiz, choć chyba powinien przyznać młodzieńcowi nieco racji. Błoto na drodze było gęste i lepkie jak kisiel. Z drugiej strony w takich warunkach łatwiej o błąd, nie tylko swój, lecz także rywala.
- Lauengram… - odezwał się jeszcze zza ich pleców kobiecy głos. Odwrócili się obaj, ale to Lauenram napotkał spojrzenie Sany, która uśmiechnęła się do niego ciepło i powiedziała;
- Powodzenia.
Skinął w odpowiedzi głową, a potem on i markiz stanęli naprzeciwko siebie, na nieco mniej błotnistym odcinku drogi. Najemnicy i służba szlachcica rozstawili się wokół, zaciekawieni nadchodzącym widowiskiem. Nawet Blanche wystawiła głowę z powozu, z zaciekawieniem oglądając rozgrywającą się scenę. Lubiła oglądać dworskie pojedynki, a choć ten miał niewiele wspólnego z dworem, to było to urozmaicenie nudnej podróży.
Przemytnik odgarnął z czoła opadające mu na twarz włosy, a z jego twarzy zniknął niefrasobliwy wyraz. Nadal jednak stał dość swobodnie, z jedną ręką opartą o biodro, tuż obok jaszczura z rapierem. Markiz z kolei wydawał się być całkowicie skoncentrowany na przeciwniku. Wyciągnął broń, szpadę, która jednak nie wyglądała na paradną ozdóbkę, oraz lewak. Lauengram skrzywił się nieznacznie. Bretończyk był wyszkolony w posługiwaniu się dwoma broniami…
- Warunki zakończenia pojedynku? Do pierwszej krwi? - zapytał szlachcic, podwijając rękawy koszuli. Lauengram parsknął wyraźnie rozbawiony.
- Jak sobie chcesz. Jak dla mnie możesz się poddać od razu. - rzucił od niechcenia. Po twarzy Etienne’a przemknął dziwny grymas, jednak nie skomentował, tylko stanął kilka kroków od swego oponenta, przyglądając mu się badawczo. Przez moment wydawał się nad czymś zastanawiać… po czym o wiele szybciej, niż Lauengram mógł się po nim spodziewać, szlachcic rzucił się w jego stronę. Przemytnik ledwo uskoczył, czując jak ostry czubek szpady musnął rękaw jego koszuli, pozostawiając niewielkie rozcięcie. Lauengram odruchowo zerknął na ramię, co szybko okazało się błędem. Markiz bowiem odwrócił się i w mgnieniu oka ponownie natarł. Technika Bretończyka była bardzo prosta, lecz jednocześnie skuteczna; wyprowadzał on błyskawiczne cięcia. Gdy zaś przeciwnik ich unikał, zarazem wystawiał się na pchnięcia lewaka.
Wymiana ciosów pomiędzy nimi była tak szybka, że niedoświadczony obserwator z trudem podążał wzrokiem za ruchami kling, łatwiej było wsłuchać się w zgrzyt stali, niż je dojrzeć. Pozornie leniwy i wypacykowany paniczyk był o wiele lepiej wyszkolony i zwinniejszy, niż ocenił go początkowo przemytnik. Jego sprawność w posługiwaniu się szpadą zmuszała Lauengrama do niemal równoczesnego unikania oraz wyprowadzania własnych cięć. Było to trudniejsze, niż się spodziewał… Sytuacja niespodziewanie obracała się na niekorzyść młodego przemytnika.
Mężczyzna nie był jednak żółtodzióbem, który pierwszy raz miał broń w garści, i gdy Bretończyk ponownie zaatakował, chcąc zbić rapier przemytnika w bok, Lauengram zamiast parować, uchylił się i odskoczył w tył. Zaskoczył tym Etienne’a, który obawiając się podstępu, także przestał atakować, wpatrując się w przeciwnika. Czekał jednak na ruch z jego strony. Krążył wokół niego, dając krok raz w lewo, raz w prawo. Młodszy mężczyzna odetchnął, oceniając sytuację w nowym świetle. Etienne w ten sposób usiłował zmusić go do zmiany pozycji, by móc odgadnąć zamiary przemytnika. Lauengram zaklął w duchu, miał bowiem nadzieję, że uda mu się Bretończyka sprowokować, a złość podpowie mu jakiś fałszywy krok. Szlachcic jednak wykazywał niezwykłe opanowanie. Pojedynek rozwijał się w niespodziewanym kierunku…
Stojący kilka metrów dalej w otoczeniu najemników i służby Ettiene’a, Sana i Nat w milczeniu przyglądali się pojedynkowi. Wróżbita nerwowo przebierał palcami po rękojeści wiszącego u pasa sztyletu, elfka zaś skrzyżowała przedramiona na piersi. Na jej ustach gościł enigmatyczny uśmiech.
- No i czego się tak szczerzysz? - parsknął w końcu nieco zniecierpliwiony jej milczeniem mężczyzna. - Przecież wyraźnie widać, że ten żabojad ma przewagę. Jeśli Lauengram dostanie bęcki to ciekawe, czy się tak będziesz cieszyć.
- Żabojad? Interesujące określenie. A co do przewagi to mylisz się. - odparła. Nat czekał na dalsze wyjaśnienia, jednak te nie nastąpiły.
- Możesz mnie oświecić łaskawie? - mruknął, szturchając ją lekko w bok.
- Zdaje się, że Lauengram źle ocenił szlachcica. - Sana cierpliwie zignorowała kuksańca - Nie docenił go. Ten jednak szybko wyprowadził go z błędu, więc nasz przyjaciel usiłuje kupić sobie kilka cennych sekund. - wyjaśniła w końcu.
- W jaki sposób? - zaciekawił się wróżbita. On widział jedynie dwóch stojących naprzeciw siebie mężczyzn, z których żaden nie robił nic rozsądnego. Elfka, zerkając czy żaden z najemników nie słucha, wyjaśniła;
- Zwróć uwagę w jaki sposób stoi Lauengram. Nie znam szkół walki jakie stosują ludzie, ani taktyki…
- Czasem zastanawiam się, czy w ogóle stosujemy takie pojęcia… - sarknął Nat, ale po chwili odpowiedział. - Mnie to nie wygląda na nic konkretnego. Stoją i się na siebie gapią, jak chłop na krowę i odwrotnie.
- W tym rzecz. - pokiwała głową z zadowoleniem, jej głos zaś zaczął brzmieć jak ton jakiegoś fechmistrza dającego wskazówki nowicjuszowi. - Lauengram ustawił się tak, by ten, jak go określiłeś, ‘żabojad’ nie potrafił przewidzieć jego następnego posunięcia. Bretończyk najwyraźniej także się tego domyślił i krąży wokół niego usiłując zmusić go do rozwinięcia postawy, by móc odgadnąć jego kolejny ruch. To daje Lauengramowi czas na przemyślenie.
- Trafiła kosa na kamień. Tu już nie chodzi o szybkość w machaniu rożnem. - Nat pokiwał głową, rozumiejąc. - Teraz obaj kombinują, jak zmusić przeciwnika do błędu.
- Moja opinia o tobie niezmiernie się poprawiła. - uśmiechnęła się lekko złośliwie Sana, ponownie odwracając głowę.
Tymczasem przemytnik rozejrzał się szybko na prawo i lewo, szukając jakiegoś sposobu na zwiększenie swoich szans. Kątem oka, parę kroków za markizem, dostrzegł ciemny kształt, na wpół zakopany w błocie. Na ten widok przyszedł mu do głowy pewien pomysł… Pozostawało tylko go wykonać, co wcale nie musiało okazać się łatwe bo zirytowany czekaniem Etienne postanowił zaryzykować i iście kocim skokiem rzucił się w jego stronę. Lauengram jednak jakby tylko na to czekał. Lekko odbił klingę przeciwnika, przejmując inicjatywę i zasypując go serią szybkich niczym mgnienie oka, lecz bardzo silnych ciosów. Nie trafił go ani razu, zresztą nawet nie zamierzał. Chciał, by markiz zaczął się cofać. Postanowił postawić wszystko na jedną kartę - sposób w jaki zmuszał Bretończyka do reakcji był wyczerpujący. Bretończyk najwyraźniej również to wiedział bo nie atakował, bronił się tylko. Postanowił poczekać, aż jego przeciwnik się zmęczy. Nie dawał mu więcej, niż kilka minut, więc spokojnie, krok za krokiem cofał się… aż obcas jego buta zaczepił coś twardego i śliskiego. Spróbował się odwrócić i uwolnić nogę, ale wtedy na ostrze jego broni spadło uderzenie tak silne, że ze złączonych ostrzy posypały się iskry, wydobywając ze stali przeraźliwy zgrzyt. Markiz stracił równowagę i poleciał w tył, lądując plecami w gęstym, lepkim błocie. Chciał natychmiast się zerwać, ale już było za późno. Lauengram stał nad nim, pióro jego broni delikatnie dotykało szyi Ettien’a i mężczyzna wiedział, że teraz wystarczyłby ruch nadgarstka i jego przeciwnik mógłby zakończyć pojedynek raz, a dobrze. Ten jednak stał, opierając nogę o kawałek kłody drzewa, który stał się pośrednią przyczyną przegranej szlachcica.
- To koniec. - powiedział młodzieniec, dysząc ciężko ze zmęczenia. Włosy na czole zlepione miał potem, na policzki zaś wystąpiły mu głębokie rumieńce. Markiz wyglądał podobnie, z tą różnicą, że teraz był całkowicie niemal pokryty błotem. Ettiene i Lauengram usiłowali złapać oddech, czując rozchodzące się po ciałach gorąco i ogarniające ich zmęczenie. Nie bardzo jednak wiedzieli, czy druga strona czegoś nie spróbuje, więc tkwili w bezruchu.
Nieco inaczej musiało to wyglądać ze strony najemników markiza, którzy musieli uznać wahanie i słowa młodszego z mężczyzn za groźbę dla życia swego pracodawcy. Jeden z nich, niedoświadczony, głupi lub po prostu w gorącej wodzie kąpany, gwałtownym ruchem podniósł w górę kuszę, celując w przemytnika
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.