Opowiadanie
Shades of Grey (Odcienie szarości)
Na Trakcie - Akt I
Autor: | Arleen |
---|---|
Korekta: | feroluce |
Redakcja: | IKa, Teukros |
Serie: | Warhammer Fantasy, Forgotten Realms |
Gatunki: | Fantasy, Przygodowe |
Uwagi: | Utwór niedokończony |
Dodany: | 2008-07-03 15:10:31 |
Aktualizowany: | 2008-07-19 16:17:31 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Nastający ranek było mglisty i wilgotny, co zapowiadało paskudną pogodę i przyśpieszyło przygotowania do dalszej drogi. która miała nie być ani bezpieczna, ani szczególnie przyjemna. Zjedli zimną parodię śniadania i po krótkiej dyskusji nad mapą i zdecydowali się przejechać przez przełęcz w okolicach miast Gisoreux oraz Mousillion. Początkowo Sana upierała się przy obejściu gór, ale przekonał ją argument przyśpieszenia drogi o przynajmniej dwa tygodnie. Owszem, Nathan i Lauengram liczyli się z opóźnieniami powodowanymi złą pogodą w górach, wiosna bowiem dopiero się zaczynała , były one jednak nieznaczne w porównaniu z trudnościami , jakie mogli napotkać objeżdżając góry dookoła. Rachunek był prosty im dłużej byli w trasie, tym więcej problemów mogli napotkać. Lauengram twierdził, że zna ten szlak dobrze, bo wiele razy przewoził nim do Imperium bretońskie win. Jego zdaniem nie powinni napotkać kłopotów.
- Jeśli jednak jakieś napotkamy- zapewnił z szelmowskim błyskiem w oku, dotykając juków przy siodle, - To mam na nie niezawodny sposób.
Ani elfka, ani wróżbita nie wątpili w jego słowa, choć z nich dwojga tylko Nathaniel wiedział o małej tajemnicy, jaką krył bagaż młodego przemytnika. Ta „mała tajemnica” zresztą była swego rodzaju hobby Lauengrama, a także powodem przezwiska, nadanego młodzieńcowi w przypływie czarnego humoru przez któregoś z jego poprzednich towarzyszy przygód…
Ruszyli zanim jeszcze słońce stanęło wysoko na niebie oraz rozwiały się białe i gęste niczym tiulowa tkanina mgły. Na dodatek zła pogoda sprawiła, że musieli jechać w nieomal żółwim tempie, by wierzchowce nie ześlizgnęły się po pochyłym zboczu góry, z której zjeżdżali .
Konie parskały i tupały, zaniepokojone odgłosami budzących się do życia mieszkańców tego nieczęsto odwiedzanego przez ludzi miejsca, ale chcąc, czy nie , szły naprzód. Najwięcej oporów stawiał świeżo nabyty koń Sany, niewysoki i włochaty dzianet w biało-kasztanowe łaty, równie wytrzymały jak uparty i trudny w prowadzeniu. Elfka nie raz i nie dwa klęła pod nosem, gdy nieprzyzwyczajony do brodzenia po pęciny w błocie konik boczył się i usiłował wierzgać. W sumie Lauengram czuł nieco winny tej sytuacji. Z oczywistych przyczyn Sana nie mogła osobiście pokazać się w stajni, więc wziął na siebie zakup konia dla elfki, która ostrzegła go, że nie jest dobrym jeźdźcem. Niewielki, z pozoru flegmatyczny konik wydawał mu się dla niej idealny. Był wytrzymałym, zimnokrwistym wierzchowcem i znajdował się w zasięgu finansowych możliwości elfki. Lauengram cieszył się nawet, że udało mu się nieco stargować cenę. Teraz wiedział dlaczego. Konik był narowisty i niełatwo było nim powodzić.
- Vaelle fuerth! - syknęła w końcu zdrowo wkurzona dziewczyna, gdy Yule, jak został nazwany kuc, odtańczył na wyboistej drodze istny balet.
- Sana, jeśli chcesz, możemy się zamienić. - stwierdził w końcu przemytnik, nie mogąc już patrzeć na zmagania elfki z wierzchowcem.
- Nie…! Nie będzie sobie głupie bydlę pozwalało. - druchii ściągnęła gwałtownie wodze.
- Wiesz, Wesoły, sądzę to już jest sprawa honorowa. - wtrącił Nat, który z pewną satysfakcją obserwował zmagania elfki z ‘głupim bydlęciem’. Chyba wciąż bolały go palce. Po chwili jednak śmiał się już na głos, bo nagle krnąbrny wierzchowiec kwiknął i pochylił nisko łeb. Zaskoczona nowym wybrykiem konia dziewczyna przeleciała przez jego szyję, staczając się w dół po błotnistym zboczu, obok którego wiła się ścieżka.
- Sana?! - krzyknął za nią Lauengram, widząc , jak elfka ciężko upada w hałdę zmieszanego ze śniegiem błota. Zeskoczył z siodła, ale zaraz uspokoił się widząc, że ich towarzyszka wstaje, klnąc i ścierając z policzka błoto. Wydawała się całkowicie zdrowa, tylko poobijana i brudna. Choć wywrotka musiała być ciosem dla jej dumy, wyglądała tak komicznie, że młodzieniec nie potrafił się powstrzymać i parsknął śmiechem.
- Ciekawe, czy śmiałbyś się tak samo, gdybyś to ty siedział po zęby trzonowe w błocie. - rzuciła kąśliwie, podchodząc do łaciatego winowajcy. Koń, pochyliwszy nisko łeb, stulił uszy i łypał okiem na swą właścicielkę, udając skruchę. Nat i Lauengram przyjęli poważne miny, ale tylko na chwilę. Sana patrzyła na nich zimno, gdy jednak spojrzała w wyciągnięte z juków lusterko, jej złość na mężczyzn stopniała jak śnieg.
- Sami powinniście spróbować… - stwierdziła, ścierając błoto rękawem i tak już brudnej koszuli. - Podobno podobne zabiegi działają cuda na cerę. Przyda ci się, Nathan. - Sana, powoli zaczynała traktować złośliwości wróżbity z dozą poczucia humoru. To był dobry znak, bo wróżbitę i przemytnika trudno było nazwać poważnymi a druchii na obrazy reagowała dość gwałtownie.
- Po co poprawiać doskonałe? - Nathaniel wyprężył się dumnie, przeczesując palcami włosy.
- Doskonale to ci wychodzi oszukiwanie samego siebie. - stwierdziła kwaśno elfka. - Co dalej, panowie?
- Chyba lepiej będzie, jeśli zjedziemy na bardziej oficjalny trakt. - Lauengram wskazał na niezbyt szeroką wstęgę jaśniejszego błota, wijącą się w dolinie poniżej. - Tym razem skończyło się na paru siniakach, ale nie śmialibyśmy się, gdyś trafiła głową w kamień. Będziemy bardziej widoczni, ale przynajmniej łatwiej będzie opanować fochy tego zwierzaka.
- No to nie ma na co czekać. - westchnęła dziewczyna, zwinnie wskakując na siodło. Po chwili pochyliła się nad łbem konika. - Spróbuj mi jednak jeszcze jeden taki numer wywinąć a na kolację będzie konina… - syknęła, już bez cienia humoru w głosie. Zwierzę obróciło ku niej włochaty pysk , łypnęło ciemnym okiem po czym posłusznie podreptało za dwoma pozostałymi końmi.
Dzień był wiosenny tylko z definicji. Na drodze wciąż leżały hałdy zlodowaciałego śniegu, a przyroda ożywała tak powoli i leniwie jak nigdy.
Taka sytuacja zupełnie nie pasowała Johanowi i jego kolegom, którzy siedzieli całymi dniami na trakcie, wypatrując potencjalnych ‘leszczy’. Logika johanowej hanzy była bowiem prosta jak drut ; im gorsze warunki, tym mniej kupców, a im mniej kupców tym mniej zarobku. Pogoda nie dopisała już od dawna, więc Johan i jego banda stała teraz na, czy raczej obok, traktu chuchając w dłonie i drepcząc w miejscu daremnej próbie ogrzania zmarzniętych członków. Wszyscy mieli na sobie grube kożuchy, a mimo to drżeli z zimna, marząc o grzanym piwie. Sam Johan siedział na przydrożnym drzewie, wypatrując bogatych przejezdnych. Zaczynało im powoli brakować funduszy, gdyż od niemal tygodnia nikt tędy nie jechał. Nie był to żaden znany trakt.
”Szlag by to trafił…” myślał Johan, zacierając skostniałe ręce. „Musimy się przenieść gdzieś bliżej głównego, choć tam to dopiero jest konkurencja!”
Johan mógł się poszczycić, jako jedyny z kompanii, iż potrafi coś napisać, coś tam przeliterować oraz miał nieco bogatszy słownik niż cała reszta. W każdym razie znał termin „konkurencja”. Ostatni zapytany o to trudne słowo, sądził , iż jest to nowy rodzaj taniego, przemycanego hurtem z Bretonii wina. Johan nigdy więcej nie użył tego słowa na głos przy kompanach.
Wtem od strony traktu dało się słyszeć nikłe chlupotanie i skrzypienie. Johan wychylił głowę z chaszczy. Karoca! Odczekał chwilę, aż pojazd się zbliży, chciał bowiem ocenić, czy to nie strzeżony przez ciężkozbrojnych wóz poborcy podatkowego albo innego plugastwa. Przyjrzał się uważniej i miał ochotę zapiać z radości. Kareta była duża, ozdobiona złotem i niemal kompletnie nie broniona! Po bokach jechało zaledwie czterech mężczyzn, zapewne najemników, bo wydawali się być uzbrojeni wedle własnego gustu, a nie według odgórnie narzuconej reguły. Na koźle siedzieli stangret i foryś.
Johan, gdyby nie miał zdrętwiałych od mrozu nóg, podskoczyłby z radości. Lepiej trafić nie mogli , bo nie był wóz, a podróżna kolasa i to chyba należąca do szlachcica. Ciągnęły ją dwa konie, typowe dla Bretonii siwki, śliczne jak z obrazka. Dostaną za nie kilka ładnych sztuk złota! Johan dał znak Kunie, osobnikowi wątpliwej inteligencji, lecz bezdyskusyjnie imponującej postury, by wyszedł na środek drogi. Powóz i tak musiałby się zatrzymać, bo w poprzek drogi ułożyli solidny pień sosny, ale Kuna po prostu robił wrażenie. To bardzo pomagało nakłonić opornych do współpracy.
Teraz wystarczyło tylko zatrzymać powóz i wyciągnąć kasę jak karpia z sadzawki.
- Daleko jeszcze? - marudziła Blanche, młodsza siostra markiza Etienna d’Villiere, śliczna, lecz rozkapryszona szesnastoletnia panna, którą najwyraźniej nudziła już przedłużająca się podróż. Nazywana pieszczotliwie Bianką dziewczyna była oczkiem w głowie dworu. Urodę odziedziczyła po matce, słynnej bretońskiej piękności; miała długie złociste loki i błękitne oczy, porcelanową cerę oraz obiecująco zapowiadającą się figurę. Była też rozbrajająco naiwna i na dodatek nie miała w zwyczaju czytać książek innych, niż łzawe romanse do poduszki. Markiz był pewien, że wkrótce korzystnie wyda ją za mąż. Inteligencja i dobre wykształcenie młodych dam nie było obecnie ani modne, ani pożądane, chyba że u wpływowych kochanek . Etienne mimo wszystko usiłować kształcić siostrę, ale po pół roku użerania się z krnąbrną szczeniarą dał sobie spokój i wyznaczył jej kieszonkowe na suknie. Mniej hojne niż na książki, ale Blanche i tak była zadowolona. On w sumie też, bo dzięki temu siostra będzie wybitnie pożądaną partią - młoda, ładna i głupiutka.
- Daleko jeszcze? - dziewczyna westchnęła ciężko i nadzwyczaj dramatycznie, po czym zaczęła wachlować się małym, koronkowym wachlarzem , bez którego nie szła nawet do wygódki. Markiz nie uznał za stosowne odpowiedzieć, bo pytanie było zadawane średnio co godzinę i zdawało się być raczej retoryczne. Jeszcze niedawno dziewczyna brylowała na jednym z Bretońskich dworów szlacheckich, które jej brat odwiedził w drodze na ich rodzinne ziemie. Dziś musiała znosić bezczynność w krytej, wyłożonej aksamitnymi poduszkami kolasce. Biedactwo…
Etienne zerknął na dziewczynę znad książki.
- Blanche…
Kolaska zatrzymała się gwałtownie. Blanche pisnęła cienko i poleciała do przodu, wprost na brata. Etienne złapał siostrę, zastanawiając się, jak ona wydobywa z siebie tak wysokie dźwięki, po czym parę razy walnął mahoniową laską w drewnianą , obitą brokatem ścianę kolaski.
- Co się tam dzieje?! - krzyknął do woźnicy.
- Panie… Zbójcy! - odpowiedział mu drżący głos. Etienne przeklął pecha, który najwyraźniej go prześladował już od dłuższego czasu, po czym westchnął i wychylił się z okienka. W sumie widok niespecjalnie go zaskoczył.
Na drodze stał jakiś wysoki, potężnie zbudowany obdartus z nabijaną gwoździami, wyrwaną z płotu sztachetą. Etienne westchnął, zirytowany. Akurat teraz, gdy niemal udało im się bezpiecznie dotrzeć do miasta! Szlag…
- Od czegoś mamy obstawę. - stwierdził, siląc się na spokój. - Czterech uzbrojonych najemników przeciwko kilkorgu kmiotkom z drewnianymi pałkami. Też mi wyzwanie…
- Ich jest więcej, niż kilku. Widzę ich z wysokości kozła, chowają się po krzakach.
- A woźnicy co? Kot odgryzł język?
- Nie, ale jeśli nie przestanie szczekać zębami, sam to sobie zrobi, panie D’Villere. - stwierdził sucho foryś, a Etienne postanowił, że przy pierwszej okazji da podwyżkę chłopakowi i zatrudni mniej strachliwego woźnicę.
Markiz pokręcił głową i ostrożnie otworzył drzwi. Może zdecydują się dać im spokój, jak im zapłaci? Spróbować warto. Zerknął przez ramię na Blanche, która zamiast wcisnąć się w jakiś ciemny kąt wyglądała przez drugie okienko wprost na zbójców. Ci ją zauważyli, a na ich twarzy wypełzły obleśne uśmiechy,
‘Idiotka!’ pomyślał Etienne, przyrzekając sobie, by spuścić siostrzyczce lanie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jeśli takowej oczywiście dożyją.
Kilkadziesiąt metrów niżej, po godzinach ślizgania się w lepkim, czerwonawym błocie Lauengram, Sana i Nat zdołali bez dalszych poważniejszych wypadków znaleźć się na równym terenie, kilkadziesiąt metrów od traktu. Fakt, zsiedli z koni i na początku musieli się przedzierać przez gęste krzaki, o gościniec bowiem nie dbał nikt i to chyba od wielu lat. Pobocza były zarośnięte różnego rodzaju chwastami, które o tej porze roku wyglądały jak martwe patyczaki i zasuszone zdechłe węże. W dodatku pękały z trzaskiem pod nogami przy każdym kroku, co wyraźnie irytowało Sanę, która lubiła poruszać się cicho i niezauważalnie. Powoli zbliżali się do jednak do drogi, która przynajmniej teoretycznie powinna być oczyszczona z wszelkich szeleszczących i trzaskających przeszkód.
- Już niedaleko. - zapewnił ją Lauengram. - Po co właściwie założyłaś kaptur? - zaciekawił się po chwili, widząc, że dziewczyna naciągnęła kaptur nisko na twarz.
- Słońce odbija się resztek śniegu. Oczy mnie bolą. - odparła. Wzrok mężczyzn skierował ku nielicznym plamom bieli, które spozierały spomiędzy hałd błota i zwiędłych liści.
- Słyszałem o wrażliwości druchii na światło słoneczne, ale to chyba przesada. - zauważył delikatnie, kopiąc grudę zlodowaciałego śniegu.
- Wręcz przeciwnie. - mruknęła z głębi kaptura dziewczyna. - Żyjemy pod ziemią i świetnie się do tego przystosowaliśmy, aż za dobrze nawet. Ja miałam dwa lata na przywyknięcie do światła dnia, a wciąż odczuwam skutki zmiany trybu życia. Pierwsze pół roku podróżowałam niemal wyłącznie nocą. Wciąż jednak pewniej czuję się po zmroku, bo o wiele lepiej widzę.
- Słyszałem, że możecie zwężać źrenice jak się wam podoba, jak koty. Czytałem kiedyś w pewnej księdze… - wtrącił Nathaniel.
- To możesz odłożyć tę księgę na półkę z bajkami. - żachnęła się elfka. Być może nie była w stanie zwężać źrenic w pionowe kreseczki, ale prychała niczym najprawdziwsza kotka.
- Aha. - pokiwał głową wróżbita. - Zawsze jest się dobrze, czegoś nauczyć, co Lauengram? Lauengram? - powtórzył po chwili, widząc, że przemytnik zatrzymał się i przygląda się czemuś, osłaniając oczy dłonią. - Co? Ciebie też drażni słoneczko…?
- Spójrzcie. - wskazał coś, ignorując zaczepkę. Wzrok elfki i wróżbity podążył za jego dłonią.
Na środku drogi, kilkanaście metrów przed zwalonym pniem drzewa stała bogato zdobiona, choć ubłocona karoca, z której wysiadał właśnie jakiś mężczyzna. Na pniu siedziało kilku nieprzyjemnie wyglądających wieśniaków, których miny nie wróżyły nic dobrego, a broń, choć chłopska i toporna, mogła być groźna. Widły, jeśli wbić je w bebechy i pokręcić, mogły narobić niezłego bałaganu równie skutecznie, jak topór.
- Czterech najemników, stangret i foryś, szlachcic. - policzył na głos. - Rabusiów widzę siedmiu, ale wiem, jak tego typu bandy działają. Głowę dam, że jest ich ze dwa, albo i trzy razy więcej. O, tam w tych krzakach zapewne.
- Ilość, zamiast jakości. Też działa. - pokiwała głową Sana.
- Ominiemy ich? - zapytał Nat, ściszając głos. Lauengram milczał chwilę. Byli nieźle kryci przez wciąż zielone sosenki i chaszcze, mogli przejść i mieli szansę pozostać niezauważeni. Z drugiej strony linia sosen kończyła się po kilkunastu metrach.
- Prędzej czy później z pewnością nas zauważą lub usłyszą. Wystarczy, że koń parsknie, albo nadepnie na to świństwo! - syknęła elfka, trącając dłonią suche, łamliwe gałązki. Przekrzywiła głowę, oceniając sytuację. - Możemy próbować ich prześcignąć, jeśli jednak mają łuki… - zawiesiła głos, patrząc na Lauengrama wyczekująco.
- Racja. - zgodził się, wymieniając z elfką porozumiewawcze pojrzenie. Wyglądało na to, że znowu wmiesza się w nieswoje sprawy. - Ale tego nie zrobimy, prawda? - dodał.
- No nie, jedno warte drugiego! Bohaterowie, cholera, się znaleźli! - warknął Nat, jednak przerzucił małą tarczę z pleców, na ramię. Sana przesunęła pas ze sztyletami bliżej prawego boku.
Tymczasem domniemany właściciel karocy zaczął coś mówić, energicznie gestykulując i wskazując to na siebie, to na swoich najemników, to na kmiotków, którzy zagradzali im drogę. Ci, wysłuchawszy tyrady, zarechotali, co było wyraźną odmową. Konfrontacja wydawała się nieunikniona.
- Jest za dużo na nas troje. W dodatku jeśli szlachciura… - Nat wskazał głową jasnowłosego mężczyznę, ubranego zgodnie z najnowsza modą bretońską - …zdecyduje się dać nogę, a nie walczyć to czarno to widzę.
- To co proponujesz? - wtrąciła Sana. Lauengram uśmiechnął się ponuro.
- Załatwimy to po mojemu. - stwierdził, wstając cichutko i podchodząc do konia. Z juków wyciągnął okutą żelazem skrzynkę, solidnie zabezpieczoną, z niej zaś wyciągnął niewielką, glinianą kulę wielkości pięści. Elfka przechyliła głowę, zaskoczona.
- To znaczy?
- Patrz i ucz się, dziecko. - poklepał ją po ramieniu Nat. - To ryzykowne, ale jeśli się uda, mamy problem z głowy.
- Rozwiń myśl.
- Wiesz, jak go po pewnym incydencie ochrzciła jego poprzednia kompania? - odpowiedział pytaniem na pytanie wróżbita, robiąc efektowną pauzę.
- Skąd mam wiedzieć?
- Wesoły Piroman.
- Hę…?! - powyższe stwierdzenie kompletnie zbiło elfkę z tropu. - Nie wygląda na kogoś, kto podpala domy. - stwierdziła ostrożnie. Przemytnik najwyraźniej ich usłyszał, bo zaśmiał się cicho.
- Nie podpalam. - stwierdził, odpowiadając zamiast wróżbity. - To przezwisko to dość ponury żart ze strony jednego z moich przyjaciół, pewnego czarodzieja imieniem Thomas. - uśmiechnął się, wskakując na siodło. - No, ruszamy.
Sana była coraz bardziej zdumiona brawurą młodego przemytnika. Sądziła, że najpierw spróbują po cichu zabić kilku rabusiów, by zwiększyć szanse. Tak zrobiłaby to ona, szybko i bezszelestnie. Oni jednak planowali wyleźć z krzaków i wystawić się niczym tarcze strzelnicze. Podejrzewała, że Nathaniel był niezbyt rozgarnięty, ale Lauengram?
- Na koniach? Nie podkradniemy się?
- Efekt zaskoczenia. - odparł uśmiechnięty mężczyzna, szturchając konia piętami.
- No tak, wszystko jasne… - mruknęła elfka nieco cynicznie, w istocie bowiem nie rozumiała z tej sytuacji kompletnie nic. Chyba jednak wszyscy ludzie mieli nie po kolei w głowach.
- Nie martw się, zaufaj mu. - pokiwał głowa Nathaniel. Sana westchnęła zrezygnowana, ale pojechała za nimi. Jaki, do jasnej cholery, miała wybór?
SoG 8
Dziękuję, staram się trzymac poziom jak mogę i ciesze się, że nie zawiodłam Twoich oczekiwań.
Powtórzenia to moja pięta achillesowa, którą staram się zwalczyć ze wszystkich sił, ale czeste ingerowanie w tekst (poprawki) sprawiają, że czasem coś przeocze, albo wręcz popsuję. Postaram się jednak zwrócić na to jeszcze większą uwagę.
Ciesze się, że udało mi się podciągnąć w kwestii znajomości oręża :) Wszak 'diabeł tkwi w szczegółach'.
Dobra opowieść
Historia, którą opowiadasz - podoba mi się. W dodatku od początku trzyma ten sam, równy poziom, o co przecież niełatwo w przypadku cyklu. Nie żałuję, że poprzednio oceniłem ją wysoko.
Zwróciłbym tylko nieco większą uwagę na pojawiające się tu i ówdzie powtórzenia, jak choćby "czyni/poczynili" ("Najemnicy widząc co czyni ich pracodawca poczynili podobne przygotowania"), "broń/broń ("Bretończyk nie widział, czy miał jakąkolwiek broń, czy nie, gdyż spięty broszą na ramieniu płaszcz skutecznie ukrywał szczegóły ubioru i ewentualną broń.") itd.
Kwestie oręża, o których jakiś czas temu tutaj dyskutowaliśmy - bez zarzutu :)