Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Bluszcz. Rewers

Bluszcz. Rewers

Autor:Nakago
Korekta:IKa
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Fantasy
Dodany:2007-12-04 09:41:12
Aktualizowany:2008-02-21 18:38:54



Poniższe opowiadanie jest inspirowane tekstem autorstwa Seval pt. "Bluszcz", a właściwie stanowi bezpośrednie nawiązanie do niego. Dlatego polecałabym najpierw zapoznać się z wcześniejszym dziełem (które znajduje się tutaj), a dopiero potem czytać niniejszy *fanfik*.

Jednocześnie informuję, iż otrzymałam zezwolenie Seval na zamieszczenie mojego tekstu na stronie Czytelni, oraz, że jest to wyłącznie moja wizja świata przedstawionego w "Bluszczu", która z interpretacją Seval może nie mieć nic wspólnego (Seval wręcz zaręcza, że nie ma ;-)).


Młody mag siedział przy barze nad szklanką napitku. Przeplatające się kolory drinka przypominały radosną tęczę, jemu jednak, wpatrzonemu w tę feerię barw, daleko było do śmiechu. Schronił się w pustawym przybytku przed niepokojem który z uporem maniaka następował mu na pięty, od kiedy ruszył spod domu porośniętego bluszczem. Tym razem coś zawalił wyjątkowo, czuł to całym sobą. Bronił się przed tym wrażeniem ze wszystkich sił - nie lubił przyznawać się do błędów. Tylko dlatego wstąpił do cichego lokalu, który mijał po drodze. Po drodze do... O celu swej wędrówki wolał też nie myśleć. Energicznie zakręcił szklanką, budząc kolorowy wir, po czym pociągnął łyk napoju, którego smaku nie poczuł. Coś było nie tak, jak powinno, jego pomyłka miała wiele kosztować. Czuł to w skórze, w końcówkach włosów, w czubkach paznokci. W linii energetycznej, która uparcie ciągnęła go w znajomym kierunku. Świerzbiły go dłonie. Paliły stopy. Gardło odmówiło przełknięcia kolejnego łyku - musiał go wypluć. Poddał się wreszcie. Rzucił pieniądze obok prawie pełnej szklanki i podjął przerwaną wędrówkę.

Zanim znalazł się przed domem swego mistrza, słońce już zachodziło. Krwawy poblask padał na białe kamyki podjazdu i takież ściany, nie wróżąc najlepiej końcowi tego dnia. Front willi był rzęsiście oświetlony, blask lamp bił z większości okien. Tu również coś nie pasowało do zwykłego stanu rzeczy. Niespokojnie zastukał kołatką.

Drzwi otworzyły się po krótkiej chwili. Kamerdyner spoglądał na gościa pytająco.

- Słucham pana.

- Ja do... - młody mag cicho wymówił nazwisko gospodarza, dodając przed nim tytuł mistrzowski.

Służący kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym pokręcił nią z żalem.

- Niestety, mój pan jest teraz zajęty, przyjmuje niezmiernie ważne osoby. Bardzo mi przykro.

- Rozumiem - odwrócił się i zaczął schodzić ze stopni prowadzących do wejścia. Czuł, że kamerdyner wciąż na niego patrzy. Gdy podeszwy butów dotknęły kamyków podjazdu, niemalże wrósł w ziemię. Nie był w stanie zrobić kolejnego kroku, odnosił napierające ze wszystkich stron wrażenie, że nie powinien rezygnować. Zawrócił.

- Czy może... Może mógłbym jednak zaczekać... Albo poprosić... poprosić mistrza na chwilę - nie potrafił się zdecydować, czego potrzebuje bardziej.

Służący dokonał wyboru za niego.

- Zaczekać - zgodził się. - Proszę - szerzej otworzył drzwi, wpuszczając młodzieńca do domu.

Z uprzejmym ukłonem poprowadził gościa do niewielkiego gabinetu, gdzie zaproponował mu wygodny fotel oraz wybór napojów z barku, po czym pospiesznie go opuścił. Mag był pewien, że jego mentor niezwłocznie usłyszy o nieoczekiwanej wizycie. Obawiał się jednocześnie, iż mimo to zmuszony będzie czekać.

Nie pomylił się. Mijały minuty i godziny, w dywanie, po którym spacerował posępnie wciąż tą samą trasą, zaczęły pozostawać ślady jego wędrówki, a gospodarz się nie pojawiał. Na ciemnogranatowe, pogodne niebo wzeszedł pyzaty księżyc, zimnym światłem rozpraszając ostatnie strzępki nadziei. Młodzieniec wiedział, że jest coraz mniej czasu na to, by naprawić jego błąd, choć nie rozumiał, co właściwie zrobił źle. Niepokój pożerał go na podobieństwo watahy wygłodniałych wilków, szarpiąc trzewia i wywracając umysł na lewą stronę. Biła północ, kiedy nareszcie usłyszał wesołe pożegnania i szmer żwiru pod oponami odjeżdżających limuzyn.

Gospodarz wszedł do gabinetu rozpromieniony.

- Mój miły - wyciągnął ku swemu ulubionemu uczniowi otwarte ramiona - cóż to za nagła potrzeba cię tu sprowadza? - pytał z ożywieniem, podchodząc bliżej.

Twarz, która się do niego odwróciła, osadziła go na miejscu jak niewidzialna ściana. Przerażone, szeroko otwarte oczy patrzyły z popielatej maski z grozą przywodzącą na myśl zapowiedź Sądu Ostatecznego.

- Popełniłem błąd - wyznały sine wargi.

- Nie pierwszy i nie ostatni, zapewne - próbował zbagatelizować sprawę starszy mag. Podszedł do barku i nalał do kieliszka porządną porcję koniaku.

- Usiądź - wskazał krzesło stojące tuż za młodzieńcem, który zaraz opadł na nie, jakby nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa. - Opowiadaj - włożył kieliszek w zimne dłonie i oparł się plecami o pobliską biblioteczkę.

Gość chwycił krótką nóżkę naczynia jak tonący brzytwę. Wpatrując się w bursztynowy płyn mówił monotonnie:

- Zabłądziłem dzisiaj w mieście. Trafiłem przypadkiem do miejsca, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Domy tam były podobne do siebie, z szarego kamienia, z trawnikiem oddzielającym je od ulicy. Tylko jeden się wyróżniał. Zbudowany był z tego samego kamienia, ale całą jedną ścianę miał porośniętą gęstym bluszczem. Spojrzałem na niego i wiedziałem, że coś mnie tam przyprowadziło, specjalnie do niego. Do tego domu. Do kryjącej się w nim tajemnicy. Usłyszałem głos. Kobiety. Martwej. Powiedziała, że zabił ją mąż, że pochował ją przy tym domu i posadził na niej bluszcz. Ten piękny bluszcz, który swą urodę czerpie z jej szczątków. Opowiedziała mi, jak ją dusił. Jak... jak się wtedy uśmiechał. Dlatego dałem jej... - ułożył dłonie przed twarzą w ten sam znak, jaki uczynił tego popołudnia przed tym domem, i spojrzał na gospodarza smutno - dałem jej tę noc. Dzisiejszą. Żeby morderca poczuł...

Mistrz w jednym skoku dopadł telefonu i wykręcił numer alarmowy.

- Chciałem zgłosić podłożenie bomby - wypalił pospiesznie. - Tak, bomby. Na ulicy Pochyłej. Nie wiem, gdzie dokładnie, gdzieś pod główną linią gazu, więc ewakuujcie całą ulicę i dalsze domy - rzucił słuchawkę i spojrzał na ucznia posępnie.

- Może się uda - podszedł do barku i sobie również nalał koniaku. Usiadł za biurkiem, odstawił kieliszek na blat, po czym zapatrzył się w młodzieńca. Ten siedział na krześle, pochylony do przodu, wlepiając wzrok w swoje palce, oplatające naczynie z alkoholem. Obaj milczeli. Cisza rozciągała czas jak gigantyczną gumę do żucia, która za nic nie będzie chciała skurczyć się z powrotem. Sekundy wydawały się minutami, minuty - godzinami, a godziny zapewne przypominałyby doby, gdyby przed upływem pierwszej gość nie odezwał się nieoczekiwanie:

- Dlaczego? - spojrzał na starszego mężczyznę z pretensją w oczach. - Przecież to jest morderca! - wydawał się zdesperowany.

- Morderca, mówisz... - zamyślił się. - Co ona tobie powiedziała? Justine Lyde?

- Justine Lyde? - zdziwił się.

- Nieboszczka - wyjaśnił mistrz lakonicznie.

- Prawdę. Samą prawdę. I tylko prawdę. Martwi przecież nie mogą kłamać.

- Martwi nie mogą kłamać - potwierdził spokojnie. - Ale też nie muszą mówić wszystkiego. Justine Lyde powiedziała tobie, że jej mąż ją zabił - mimo że nie było to pytanie, młody mag przytaknął. - Zabił ją, to prawda. Sama prawda. I tylko prawda - odchylił się w fotelu, założył ręce pod głowę i zapatrzył w kasetonowy sufit. - Przypuszczam jednak, że nie wyjawiła tobie, dlaczego on ją zabił?

Jego rozmówca zmieszał się lekko.

- Mogła nie znać powodu - po krótkim namyśle wysnuł przypuszczenie.

- Mogła - zgodził się gospodarz - choć ludzie zwykle zdają sobie sprawę z tego, dlaczego najbliżsi ich mordują. Z zazdrości, z chciwości, z nienawiści - wyliczał beznamiętnie. - Z nudów wreszcie. Ile osób, tyle powodów.

Młodzieniec wyglądał na wstrząśniętego wywodami mentora. Ten zaś nagle spojrzał na niego.

- A może opowiedziała coś o sobie? - zagadnął ciekawie. Nie czekając na reakcję, kontynuował. - Zgaduję, że nie. Jedyne, o czym cię poinformowała, to sposób jej śmierci, tożsamość zabójcy i miejsce pochówku - zginał kolejne palce. - Zawsze była zbyt mądra, by odkrywać karty. Nawet przed taką gorącą głową, jak ty, który działasz bez zastanowienia - patrzył na ucznia z nieukrywaną sympatią, zmieszaną jednak z ostrą naganą. Westchnął ciężko. - Nie ma co tak siedzieć - odepchnął się energicznie od oparć fotela i wstał. - Chodź, zobaczymy, co dał nasz alarm.

Młody mag podniósł się nieskoro. Przez krótki korytarz i obszerny hall podążył za gospodarzem do wyjścia.

Samochód z włączonym silnikiem czekał już na podjeździe. Wsiedli do niego w milczeniu, zapięli pasy, zatopili wzrok w przedniej szybie. Jasne kamyki prysnęły spod kół, kiedy pojazd ruszył spod domu wyważonym zrywem. Mistrz prowadził z maksymalną dozwoloną prędkością, przestrzegając wszystkich przepisów ruchu drogowego - nie miał czasu na utarczki z policjantami. Nie wahał się wybierając drogę, choć, jak podświadomie zauważył pasażer, nie podążał żadną konkretną linią energii. Prowadził pewnie do celu, jakby znał trasę bardzo dobrze. Niebawem ulicę zagrodziły bariery, toteż młodzieniec nie miał czasu, by się zastanawiać nad wiedzą kierowcy, a tym bardziej, by go poprosić o wyjaśnienia. Pozostawili samochód na skraju chodnika i podeszli do zgromadzonego przy zaporach tłumu.

- Co się tu dzieje? - udając beztroskie zainteresowanie starszy mag zaczepił jednego z mężczyzn tłoczących się na skraju jezdni.

- Ponoć bomba - wzruszył tamten ramionami. - Wygonili nas z domów i szukają - brodą wskazał broniących dostępu mundurowych. - Będzie już ponad godzinę - zdenerwował się. - Do pracy jutro muszę wstać, a tu coś takiego - pogroził pięścią policjantom. Wiele osób sarkało, ale na żadne zamieszki się nie zanosiło.

- Chodź - mistrz pociągnął ucznia za rękaw ku położonemu kawałek dalej zaułkowi. Zajrzał do niego ciekawie, przepatrując kąty. - Nada się - zaszył się nieco głębiej, gdzie nie sięgał wzrok ludzi stojących przy barierkach. Obaj czarodzieje ułożyli palce w mało skomplikowany znak i przesunęli nimi na wysokości oczu. Proste zaklęcie nie ukryłoby ich przed innymi magami, nie spodziewali się jednak w tym miejscu konkurencji. Na ludzi nieznających arkanów Sztuki zwykła niewidzialność w zupełności wystarczała.

Poczekali na odpowiednią chwilę i przemknęli za zaporę wraz z przybyłym akurat wozem strażackim. Mistrz szybkim marszem prowadził wprost na ulicę Pochyłą, ku domowi obrośniętemu bluszczem. Kiedy wreszcie przed nim stanęli, starszy mag zapatrzył się na front budynku.

- Nie wejdziemy? - zdziwił się jego uczeń.

- Nie - pokręcił głową mentor. - Nie ma sensu. Zobacz - wskazał ręką czepiające się muru rośliny - już usycha. Zabiła wszystkich, których znalazła w środku, i odeszła. Szkoda, że policja nie zdążyła - pokręcił głową z żalem. - Mam teraz na sumieniu jeszcze Martina Lyde i jego nową rodzinę. Jedyna pociecha, że tym razem to już naprawdę koniec.

Odwrócił się i powoli ruszył z powrotem. Młody mag uszanował milczenie mistrza, podążając za nim bez słowa. W ciszy dotarli do samochodu, wprawnie unikając zderzenia z napotkanymi ludźmi. Wślizgnęli się do wnętrza pojazdu i znieruchomieli, jakby poruszanie się choć chwilę dłużej było ponad ich siły. W końcu starszy mężczyzna zdjął z siebie czar i położył widzialne już ręce na kierownicy. Uczeń poszedł w jego ślady, po czym zaczerpnął spory haust powietrza. Właśnie chciał się odezwać, kiedy usłyszał pozbawiony emocji głos, jakim można by opowiadać wyjątkowo nudne wydarzenia z własnego życia:

- Jedenaście lat temu... - zagaił kierowca, zapalając silnik. Obejrzał się, cofając do ciasnej uliczki, by zawrócić w stronę, z której przyjechali. - Jedenaście lat temu ile miałeś lat? Dziesięć? Trochę mniej, może nieco więcej? - Prowadził spokojnie, tym razem się nie spiesząc. - Młodzież rzadko interesuje się problemami szerokiego świata, ma zwykle ważniejsze sprawy na głowie. Ale na to jedno zwracają uwagę prawie wszyscy, bez względu na wiek: na cudze tragedie, na krew i śmierć. Na sensacje i tajemnice - wyprany z uczuć ton nie oskarżał, jednak słowa nie pozostawiały złudzeń. - Jedenaście lat temu nasze miasto było na ustach wielu ludzi. Wtedy zaczęły się zaginięcia niemowląt. Początkowo mało kto zwrócił na nie uwagę: znikło jedno dziecko, po kilku tygodniach kolejne, wkrótce następne. Policja nie wiązała tych zdarzeń ze sobą, ponieważ ofiar nic nie łączyło. Pochodziły z różnych środowisk, mieszkały w różnych dzielnicach, urodziły się w różnych szpitalach, jedno nawet w domu, były różnej płci i każde inaczej wyglądało. Żadnych cech wspólnych. Ale po ulicach zaczęły krążyć niepokojące plotki, toteż rodzice maluchów starali się ich bronić z całej siły. Dokładnie zakluczali mieszkania i pokoje, barykadowali drzwi, niektórzy posuwali się nawet do tego, że przez całą dobę ktoś przy dziecku czuwał. Nic nie pomagało: przepadały niemowlęta z zamkniętych na głucho pomieszczeń, znikały te, których strzegły psy i ludzie. Wówczas zaniepokoiliśmy się i my - było niemożliwe, by bez pomocy magii ktoś mógł wykradać tak pilnowane maluchy. Policja wreszcie połączyła sprawy; okazało się wtedy, że jest ich już kilkanaście. O kidnaperze z Parth zaczęło być naprawdę głośno, mówił o nim cały kraj. Wkrótce potem porwane dzieci zaczęły wracać i "kidnapera" zastąpiono "wampirem". Na rodziny z małymi dziećmi padł blady strach. Przestępca nie dość, że okazał się być mordercą, to jeszcze miał perwersyjne poczucie humoru. Wysuszone ciała ofiar, pozbawione choćby jednej kropli krwi, umieszczał tam, gdzie najmniej pasowały. Ubrane w koszulki z koronkami układał w łóżeczkach, rozebrane zostawiał w wanienkach pełnych wody, w otoczeniu gumowych kaczuszek, z założonymi śliniaczkami sadzał w krzesełkach do karmienia, w kapelusikach i kurteczkach kładł do wózków. Bliźniaki, których matka kolekcjonowała lalki, przystroił w peruczki z kręconymi włoskami i stroje balowe, po czym umieścił ich na półce z jej zbiorami. Zwłoki zawsze trafiały tam, gdzie rodziców najbardziej zabolało. To były straszne dni: znikały kolejne maluchy, inne wracały, zawsze martwe, wyssane do cna. Wiedzieliśmy już, co to za rytuał. Jest taki czar... - zawahał się. Spojrzał na ucznia, który wlepiał w niego przerażony wzrok. Odetchnął głęboko. - Jest takie zaklęcie, którego nie uczymy i o którym się nie mówi. Zresztą nie ono jedno, jest takiej magii więcej. Mimo to zawsze znajdzie się ktoś, kto zapragnie zakazanej wiedzy. I, kiedy wie choćby o jej istnieniu, a zechce ją odszukać, to ją zdobędzie. Słyszałeś takie powiedzenie, że jeśli czegoś nie ma w internecie, to to nie istnieje? - Młody mag skinął głową. - No właśnie. W dawnych czasach było trudniej, ale sposobów i wtedy nie brakowało: tajemne księgi, wyzuci z przyzwoitości mistrzowie, kręgi wtajemniczonych... - Wzruszył ramionami, mówiąc: - Nie ma znaczenia, jakiego źródła wiedzy użył "wampir z Parth", nigdy nie zdołamy wszystkich zablokować. Liczyło się jedynie to, że ktoś zabijał dzieci z potencjałem mocy, by użyć ich krwi jako wzmocnienia własnej potęgi. Czas naglił, z każdym morderstwem mag - wypluł to słowo niemalże z nienawiścią - stawał się silniejszy i istniała obawa, że za niedługi czas nikt nie będzie w stanie go pokonać. Szukaliśmy na wszelkie sposoby; skutecznym okazał się ten, który za podstawę stawiał pytanie: skąd "wampir" wiedział, gdzie znaleźć niemowlęta z odpowiednimi cechami? Justine Lyde pracowała w urzędzie miejskim, zajmowała się rejestracją nowych mieszkańców. To do niej spływały informacje o każdym nowonarodzonym dziecku, miała dostęp do wszelkich danych zebranych o nich i ich rodzicach. Kiedy się nią zainteresowaliśmy, emanowała już mocą jak choinka w gwiazdkowy wieczór - skrzywił wargi z niesmakiem. - Miała nałożone znaki maskujące, oczywiście, ale przy intensywnej czynnej obserwacji nie mogła się nie ujawnić. Tylko że było już za późno na frontalny atak, przerosła każdego z nas osobno i nawet wszyscy razem nie dalibyśmy rady. Dlatego wykorzystałem jej męża. Martin Lyde - uśmiechnął się lekko na wspomnienie mężczyzny z przeszłości - był młodzieńcem pełnym zapału i zakochanym w pięknej żonie po uszy. Nie zdawał sobie sprawy z jej hobby, nigdy by nie podejrzewał słońca swego życia o takie podłości. Nie uwierzyłby nam. Był jednak łatwo dostępny, w przeciwieństwie do swej wiedźmowatej połowicy, nie chroniła go żadna magia, no i miał psychikę podatną na magię. Wystarczyło - pokazał znak zawładnięcia umysłem jedną dłonią, drugą pewnie trzymając kierownicę - i był nasz. Udusił ją niemalże natychmiast, ledwie kilka godzin po tym, jak wpadł w nasze ręce. Przed nim nie miała się na baczności, wydawało jej się, że dobrze go zna. Zakopał ją pod oknem sypialni, bo po co miał targać ciało gdzieś dalej. Głupie niedopatrzenie - westchnął. - Wczesnym rankiem starannie posadził na niej bluszcz, żeby usprawiedliwić ślady łopaty, i w końcu zgłosił na policję zaginięcie małżonki. Postarałem się, żeby nikt go nie podejrzewał i by sprawa przyschła jak najszybciej. Martin Lyde zrobił wszystko, co mu kazałem, dokładnie w taki sposób, w jaki miał to zrobić - twardo akcentował każde słowo ostatniego zdania. - Potem miał zapomnieć. Nie jest jednak łatwo wymazać z pamięci taką zbrodnię, nawet jeśli zostało się zmuszonym do jej popełnienia. Dlatego czasem sobie przypominał o trupie w ogródku, najczęściej w snach. Zraniłem mu duszę na całe życie. Ale już mnie to nie interesowało: problem został rozwiązany, miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Nie pomyślałem, że wiedźmy nie tak łatwo się pozbyć, że i dziesięć lat w ziemi nie wymaże jej ze świata. Byłem nieostrożny. Nawet najlepiej zapowiadającemu się uczniowi - spojrzał na siedzącego obok młodzieńca - nie wyjaśniłem, dlaczego ma unikać tamtej okolicy, tylko zabroniłem mu się tam zbliżać. A ona znalazła sposób, by wykorzystać twoją największą wadę i twój brak wiedzy. Nigdy nie miałem wątpliwości, że jest inteligentnym przeciwnikiem - wysiadł z samochodu, który w międzyczasie zdążył zaparkować przed własnym domem. Zajrzał do środka, by spotkać poważne spojrzenie młodego maga. - Wstąpisz?

- Czy kiedyś nauczę się rozważać wszystkie za i przeciw, zanim zacznę działać? - spytał znużonym głosem uczeń, nie ruszając się z miejsca. - Czy przestanę widzieć tylko tę jedną stronę medalu?

- Jestem dobrej myśli - pocieszył go mentor. - Ale, tak naprawdę, to zależy wyłącznie od ciebie - zatrzasnął drzwiczki i ruszył w stronę budynku.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze
  • Crystal Storm : 2007-12-13 17:25:05
    Swietna kontynuacja

    Poszlam za Twoja rada i najpierw przeczytalam Bluszcz, a potem Bluszcz.Rewers Swietne opowiadanie, Justine to niezla jedza, szkoda ze naiwny mlody mag ulegl jej "czarom". Szkoda mi biednych dzieci, potraktowano je w bestialski sposób. Coz...

  • Aya : 2007-12-12 15:44:56
    WSPANIALE:D

    Ta interpretacja "Bluszczu" bardziej mi się podobała od "originału".Są w niej odpowiedzi na wszystkie pytania,na które nie mogłam znaleźć odpowiedzi w pierwszej części:P

  • Nakago : 2007-12-07 08:40:42
    Małe korekty

    Ja wiem, że przerażam (niekoniecznie tylko Ciebie :-D), jednak do Hitlera to mi chyba daleko. Nie planuję żadnych ksenocydów (ale nie, nie uraziłeś mnie, prostuję tylko :-P).

    Przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że nie ma sensu przerabiać wszystkiego tak, by mistrza oczyścić z wszelkich możliwych zarzutów. Może dokonam jakichś małych, prawie kosmetycznych poprawek, coś tam 'wytłuszczę', jednak nie na tyle mocno, by mistrz stał się kryształowo czysty. Czytelnik ma prawo do własnej oceny bohatera i nie musi się ona zgadzać z punktem widzenia autora, ani nawet ze światłem, w jakim autor chciał ukazać tę postać. Ponadto kontrowersyjny bohater to dobry bohater - nie wszystko w życiu jest śliczne i białe, nawet jeśli początkowo się takim wydaje lub oczekuje się, że takie będzie. Żaden normalny mentor nie jest pozbawiony wad, a duża liczba silnych magów jest przekonana o własnej potędze, nieomylności i słuszności poczynań. Pasuje ;-).

  • : 2007-12-05 17:41:00
    Scared...

    Nakago-san: przerażasz mnie. Ja tylko delikatnie, zza węgła pomachałem pistoletem-zabawką, a ty w odpowiedzi rzuciłaś do boju uzbrojone po zęby pancerne dywizje! Jak taki jeden pan z wąsikiem we wrześniu 1939...

    A już całkiem poważnie, to jestem pod wrażeniem tego, jak wielką wagę przywiązałaś do mego poprzedniego komentarza. To się dopiero nazywa "udzielić wyczerpującej odpowiedzi". Mam nadzieję, że moje sugestie a propos odbioru postaci Mistrza przez czytelnika, na coś się przydały. Nie każdy (ja tego najlepszym przykładem) chwyta w lot delikatne, zawoalowane sugestie i czasami trzeba mu zwyczajnie, po męsku wywalić "kawę na ławę" nie licząc na to, że czytający wyczyta między wierszami, co autor faktycznie miał na myśli.

    Pozdrawiam i czekam na kolejne nakago-fiki do komentowania ;)

  • Nakago : 2007-12-04 22:19:28
    Wyjaśniam, co następuje ;-)

    Na początku pragnę wyrazić radość, że komentującym opowiadanie się podoba(ło).

    W kwestii wyjaśnień...: przyznam, że nie spojrzałam na mistrza w ten sposób, co Morf_GM i Arleen, jakoś w ogóle nie przyszło mi do głowy, że jego postępowanie mogło być niewłaściwe. Może zbyt słabo zaakcentowałam pewne kwestie w samym tekście - da się poprawić.

    Po kolei jednak. Młody mag nie powinien mieć żadnego prawa do krytykowania mistrza, w końcu sam był sprawcą śmierci człowieka (Martina), ponieważ nie przemyślał sprawy, zanim rzucił czar. Mógł przecież wstrzymać się na dzień czy choćby kilka godzin; po 10 latach czekania martwej kobiecie nie powinno to sprawić żadnej różnicy, a mag mógłby w tym czasie dowiedzieć się czegoś więcej. Nie pomyślał i został prokuratorem oraz sędzią w jednej osobie, na procesie, na którym oskarżony nie miał nawet prawa głosu. Dał wolną rękę ofierze: co najmniej mógł się spodziewać, jaki będzie efekt. W jego przypadku odwrócenie się od mistrza byłoby czystą hipokryzją - sam miał znacznie brudniesze sumienie.

    Co do mistrza, to wybrał on tzw. 'mniejsze zło'. Ponieważ nie mógł sobie poradzić sam, jak również w grupie (może za słabo zaakcentowałam w opowiadaniu niemoc magów - Justine była silniejsza od nich wszystkich razem wziętych, w dodatku spodziewała się ataku z ich strony, więc nie mogli nawet działać z zaskoczenia), to musiał znaleźć inny sposób na to, by kobieta przestała zabijać; pamiętajmy, że miała już na sumieniu kilka / kilkanaście niewinnych, bezbronnych żywotów, i najwyraźniej nie zamierzała na tym poprzestać. Policja nic by jej nie zrobiła - skoro magowie byli bezradni... Pozostało zaatakować ze strony, z której ataku się nie spodziewała, ale Martin zbyt był zauroczony swoją żoną, by dać się przekonać; dlatego został zmuszony do morderstwa. Dalej: mistrz nie umył rąk tak natychmiast po dokonaniu 'dzieła' - postarał się o to, by policja uwierzyła w zaginięcie żony, nie podejrzewała morderstwa i dała zabójcy spokój ("Postarałem się, żeby nikt go nie podejrzewał i by sprawa przyschła jak najszybciej"); mogłam, owszem, napisać wprost, że użył magii, by osiągnąć ten cel, ale doszłam do wniosku, że to zdanie jest wystarczająco aluzyjne. Skasował mu pamięć ("Potem miał zapomnieć." - najwidoczniej znowu zbyt słaba sugestia), ale zbrodnia na ukochanej zbyt silnie zapadła w umysł, by nawet najsilniejsze czary mogły ją wymazać całkowicie; Martin wierzył, że żona zaginęła, nie pamiętał, że ją zabił, jednak w chwilach, gdy jego umysłem rządziła podświadomość, czasem to sobie przypominał - tylko że prawie od razu zapominał znowu i nadal nie pamiętał. Zmiana miejsca zamieszkania byłaby, moim zdaniem, zbyt podejrzana: zaginęła ukochana żona, a mąż się wyprowadza?... Śmierdzi na kilometry, nawet przy 'oczarowaniu' policji ;-).

    Sugestie były delikatne, ponieważ w tekście mistrz rozmawiał ze swoim uczniem - człowiekiem, którego dobrze znał, którego uczył i który wykonywał ten sam 'zawód', nawet jeśli był w nim mniej doświadczony. W takiej sytuacji nie ma potrzeby tłumaczyć większości rzeczy dokładnie, np. jeśli mag, który przyznał, że użył swej mocy, by nakłonić człowieka do morderstwa, następnie mówi, że potem zabójca 'miał to zapomnieć', to chyba nie ma na myśli, że zapomni to sam z siebie. Młody mag na początku rozmowy z mistrzem też pokazuje znak czaru, jaki 'dał' Justine, tylko po to, żeby mistrz wiedział dokładnie, do czego nieboszczka będzie zdolna - łatwiej to pokazać, niż opowiedzieć, jakie konkretnie możliwości dał ten czar. Ale może to pokazać, nie opowiedzieć, ponieważ obaj 'siedzą' w tym temacie i pod pewnymi względami rozumieją się bez słów.

    Być może problem stanowi również sposób narracji. Co prawda narrator występuje w trzeciej osobie, jednak nie jest wszechwiedzący: patrzy z punktu widzenia młodego maga, starszego i całą resztę otoczenia może oceniać jedynie 'na oko'. Czytelnik tak samo nie zna myśli mistrza, może najwyżej 'odczytywać' jego wyraz twarzy, wnioskować głębszy sens wypowiedzi z intonacji głosu, może obserwować jego działania i słuchać słów, ale nie siedzi mu w głowie. Możliwe, że jestem zbyt kiepskim pisarzem, by napomknięciem o głosie pozbawionym emocji dać do zrozumienia, iż mistrza wciąż prześladują wspomnienia z tamtego czasu; o traumatycznych przeżyciach, o cierpieniu, zwykle mówi się bezbarwnie, bo w ten sposób trochę łatwiej się odciąć od rzeczy, o których mówić się nie chce, a trzeba. Mentor młodego maga nie jest złym człowiekiem - zrobił to, co musiał, by uratować jak najwięcej istnień, wybrał mniejsze zło (w ogólnym rozrachunku śmierć Martina, a nawet całej jego nowej rodziny, nie byłaby zbyt wysoką ceną za życia tych dzieci, których jego pierwsza żona nie zdążyła zabić, bo sama została zabita), ale nie czuł i nie czuje się z tym dobrze. Niewątpliwie majbardziej by chciał, żeby to wszystko w ogóle się nie wydarzyło, albo przynajmniej by magowie zdołali pozbyć się wiedźmy zanim urosła w siłę; a że się nie dało... Smutna prawda jest taka, że w czasie wojny cierpią niewinni.

    Jeżeli miałby powstać ciąg dalszy (którego obecnie nie zamierzam napisać), to zemsta przechodziłaby tam z osoby na osobę (np. syn Martina zabiłby mistrza w zemście za śmierć ojca, młody mag zabiłby tego syna z zemsty za śmierć mistrza, ukochana syna zabiłaby młodego maga... itd.), i raczej bym mu nadała tytuł "Perpetuum mobile" - bo zemsta 'nakręca się' sama, dopóki nie znajdzie się jedna (co najmniej) odważna osoba, która zdoła przerwać krąg zabójstw. To dobry temat na opowiadanie, ale nie mam na coś takiego w tej chwili ochoty.

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze