Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Wejście smoka

Część 2

Autor:Arien Halfelven
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fantasy
Dodany:2008-01-24 08:53:38
Aktualizowany:2008-03-15 20:13:31


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Wejście smoka


Pierwsza wiadomość zaskoczyła Charliego Weasleya nad niewiadomego pochodzenia jajem. Przyrosło ono ostatniej nocy w gnieździe wielce produktywnego rogogona. Smokerska załoga placówki MIM D-23* noc ową spędziła świętując huczne zrękowiny dwojga dorodnych walijskich, które po dłuższym obwąchiwaniu podjęły pierwsze kroki ku świetlanej przyszłości. Rankiem zaś okazało się, że rogogonowa mateczka może sobie być stworzeniem o bardzo gadzim rozumku, ale do dziewięciu liczyć potrafi i dziesiąte jajo wyrzuciła niemalże na zbitą skorupkę. Uczestnicy porannego obchodu inwentarza przytomni za bardzo nie byli, lecz odruchy nabyte zadziałały i wykatapultowane z gniazda jajo uniknęło przedwczesnego zjajecznicowania.

- Wy nie udawajcie że myślicie, wy myślcie! - zażądał surowo Charlie.

Cisza.

Spora, wielonarodowa grupa kontemplowała mętnym wzrokiem znalezisko już od godziny i na razie zgodzili się tylko co do tego, że mają do czynienia z jajem. Rozmiar XXL. Pachnie ogniomiotem. I co z tego, że żadnego akurat nie mamy. Kukułczy smoker z konkurencyjnej placówki na Słowacji albo co... Kto dziś przyrządza śniadanie...? Po tej ostatniej uwadze młody pan Weasley podjął próbę zbudzenia współpracowników.

- Myślcie! - powtórzył groźnie. - Popatrzcie tylko, siedzimy nad smoczym jajem jak magohydraulik nad grzybkiem halucynogennym. Nic dziwnego, że ludzie uważają, że smokerzy w kółko tylko piją albo leczą kaca.

- Czasami także jemy... - zaoponował jeden z naukowców, wpatrujących się głodnym wzrokiem w jajo. Rudowłosy smoker westchnął ciężko. Przynajmniej tym razem nie patrzyli głodnym wzrokiem na niego samego. Z dwojga złego wolał już wygłodniałe spojrzenie największej samicy krótkopyskiego w okolicy. Ją przynajmniej można było przekabacić kilkoma parami taczek świeżego mięsiwa.

- Myślcie! - ponowił apel nieco bardziej rozpaczliwie.

- Aha... - wypłynęło łagodnie spod czarnego kaptura vis-a-vis Charliego. Keira, jak to Keira, na kacu cierpiała na światłowstręt.

- A ty, słońce zamglone, co będziesz robił?

- Eeee...

Wysiłki umysłowe smokerów przerwało triumfalne lądowanie sowy z kopertą w pazurach. Upuściła ją przed Weasleyem i w geście posiadacza usiadła na jaju.

- Rrrracja! - oznajmił odkrywczo Jean-Luc. - Żeba je wysiedziedź.

Berta wzdrygnęła się z obrzydzeniem i odwróciła tyłem. Pośród innych przypadłości, na kacu dopadał ją smokowstręt i pragnienie rozpoczęcia nowego życia, z dala od wszystkich tych durnych bestii, a zwłaszcza durnego Belga z jego durnym francuskim akcentem.

- Wysiaduj sobie własne.

- Nie, nie, on rację ma, jajo do kominka! I to migiem!

- A może ona je zaadoptuje?

- Sowa?! Ogniomiota?!

- No, wiesz, to jeszt bardżo duża szowa...

- Milcz, Karl. Jajo w ogień, sowę za drzwi. Charles Weasley! Ziemia do ciebie! Można już wyrzucić tą sowę?

Rudzielec czochrając się bezwiednie po krótkiej czuprynie próbował coś wyrozumieć z pisanej w pośpiechu notki.

- Nie, nie, zaraz... Słuchajcie, bo to coś ważnego jest... Wzywają mnie do Anglii...

- Oj, stało się coś?

- No nie bardzo rozumiem, to nie bezpośrednia wiadomość. Nie rozumiem... Mamy się aportować ? Aha... Świstoklik... CO?! A, rozumiem... Niemcy... Francja... Pfe. Aha... Hogwart. Jasne. To kto się ze mną klika?

Cisza.

Przerwana rozpaczliwym trzepotem sowich skrzydeł - ptak w końcu ześliznął się z wielkiego jaja wprost na kolana Keiry.

- No, kto się ze mną klika? - powtórzył niecierpliwie Charlie.

- A dokąd? - wymruczała spod kaptura smokerka, szarpiąc się z rozzłoszczoną sową.

- A nie powiedziałem? - zdziwił się nieco Weasley.

- Nie.

- Nain.

- Non.

- Aaa... Więc to jest list z Hogwartu. To znaczy, nie bezpośrednio. W każdym razie mają tam jakiś kłopot z naszej specjalizacji, tak tu pisze, znaczy, jest napisane, i chcą, żebym przyjechał i przywiózł jakichś specjalistów. Konkretnie najlepszych.

- Kłopot? Z naszej specjalności? W Hogwarcie? - zdziwiła się Berta.

- No, to właśnie powiedziałem. Diabli ich wiedzą, co tym razem wymyślili. Pewnie ktoś znowu pisze rozprawę naukową na temat wariacji animagicznych Salazara Slytherina. Ale jechać trzeba. Nawet dali nam świstoklik na pięć osób.

- Stąd?! Do Hogwartu?!

- Nie, z przesiadkami... Z Hogwartu dali świstoklik w jakieś miejsce, tam przesłali dalej swój, i tak dalej, aż do nas. A my nazad, łapiemy świstoklik, klikamy się, tam nam dają następny i tak fiuuut na wschód do Hogwartu. Jasne?

Cisza.

- No, faktycznie, sam z tego niewiele rozumiem - przyznał Charlie. - Ale wynika z listu, że to pilne. Czterej najlepsi specjaliści ładują się ze mną, reszta wysiaduje. Pasi?

- Ę ? - zdziwił się Jean-Luc.

- Oj, no, pytam, czy się zgadzacie!

Cisza.

Zarówno potencjalni najlepsi specjaliści jak i wysiadywacze nie wykazywali entuzjazmu.

- ‘Ogwart? Terrraz? Bierz swoich...

- A tam, weź tego durnia, niech Anglię zobaczy.

- Ja tego nie mam czasu wysiadywać, Miś mi kicha...

- Zachciało ci się badać odruchy warunkowe, pozarażał wszystkie krótkopyskie! Roboty huk, a my mamy obce jajo niańczyć?

Charlie przewrócił oczami.

- Dobra, pojąłem aluzję. To zróbmy interes: ja zabiorę jajo ze sobą i powysiaduję w trakcie wycieczki, a wy mi wyznaczycie czworo ochotników do towarzystwa.

- Będziesz je wysiadywał w Hogwarcie?! Bo ci uwierzę!

Policzki Weasleya pomiędzy piegami pokryły się zawstydzonym różem.

- Właściwie to... Pomyślałem... Jest tam ktoś, kto na pewno chętnie je przygarnie na kilka dni...

Angielscy smokerzy parsknęli śmiechem.

- No, faktycznie, Hagrid to urodzona smocza mama.

- Tylko się najpierw upewnij, że będziesz mu je w stanie odebrać!

- A o kim mówicie? - zainteresowała się Berta.

- Jest w Hogwarcie gajowy, który ma słabość do zwierzątek... Wysiedział raz norweskiego kolczatka, kochany Norbercik...

- No, ty go możesz nie pamiętać, bo zanim tu trafiłaś, sprzedaliśmy go na mięso...

- Ę?!

- Co ty bredzisz?! Gajowego ?!

- Nie, smoka! Toż mówię: gajowy wyhodował smoka z jaja, norweski kolczasty to był, Norbert. Jacyś Charliego kumple go do nas szmuglowali, niezły był ubaw. Ale potem nam obcięli fundusze i w zamian za dotację na wyżywienie hodowli posłaliśmy go Amerykanom.

- Aaa... I ten gajowy wysiedzi jajo, kiedy Charlie będzie rozwiązywał problemy.

- Właśnie.

- A masz pozwolenie na transport?

- Kate, ty masz jeszcze tamto in blanco, po tym walijskim wcześniaku, co się wykluł, zanim zdążyliśmy go wywieźć?

- A, jest gdzieś w papierach...

- No, to będzie jak znalazł. Idziemy?

- To kto się ż nim żabierrra?

Cisza.

Późnym popołudniem tego samego dnia, po kilku turach mugolskich wyliczanek, bezowocnych próbach fałszowania wyników i przekupstwa, pospiesznym pakowaniu i zapierających dech w pępku skokach międzyświstoklikowych, pięciu wybitnych magozoologów wyklikało się z nicości przed bramą Hogwartu. Pozbierawszy do przysłowiowej kupy siebie i sześć podróżnych kuferków, przystąpili do rozpoznania sytuacji.

- Co tak wyje?

- Co tak dymi?

- Żik? Czy to jest żik?

Pytanie Belga wywołało lekką konsternację, zanim nie okazało się, że nie o wycie i dymienie mu chodzi.

- Oj, dzika ze skrzydłami nie widziałeś, daj spokój, co to za wycie? Bo dym, to widzę, że smoczy.

- Chyba jednak nie chodziło im o pracę naukową...

- Hagrid skrzyżował w końcu ogniomiota z Puszkiem?

Nieco później Dumbledore odnalazł swoją grupę ekspertów już pod murami Hogwartu, wpatrujących się z wypiekami na twarzach w źródło dymu, hałasu i rzedniejących płomyczków.

- Ach, jesteście już, jak...

- CO TO JEST?!

- Skąd to przyszło?!

- To naturalny zielony?

- Merrrde, gdzie mój aparrrat...

- Ile ma wyrostków kolczystych w części ogonowej?!

- Trzeba wysłać podanie o przydział, zanim się walijski Instutut nie dowie...

- Hola, hola, mili goście ! - rozbawiony głos Dyrektora uciszył nieco podnieconych smokerów.

- Zapraszam do środka, chętnie odpowiemy na wszystkie pytania. On, jak przypuszczam, nigdzie się nie wybiera.

Cała grupa ruszyła za starym czarodziejem, co i rusz oglądając się na dymiący cud natury.

- Jak powiem Karlowi, to mi w życiu nie uwierzy - stwierdziła ze złośliwą satysfakcją Kate.

- A jak mu wciskałam dziesięć galeonów za zamianę, to mnie wyśmiał.

- Ćśśś... Ani słowa. Musimy zrobić dobre wrażenie, bo jeszcze wezwą innych fachowców.

- W życiu! Skądkolwiek to wykwitło, jest nasze, różyczka kochana...

- Rrrraczej kaktusik... Ale rracja, merrde!

- Trzeba mu zmierzyć temperaturę...

W odosobnionej komnacie Dumbledore zorganizował spotkanie smoczej ekipy z tą częścią personelu, która akurat nie przeprowadzała lekcji z historii smoczych kontaktów z czarodziejami, obrony przed czarnymi (i nie tylko) smokami oraz transmutacji herbaty w kawę z mlekiem i cukrem, proszę zgiąć nadgarstek, panno Patil, a o smokach opowie wam profesor Hagrid. Po przedstawieniu się hogwartczyków, Charlie zaprezentował swoją doborową grupę najwyższej klasy specjalistów.

- Cóż, mnie chyba wszyscy tu obecni pamiętają... - uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście nie jestem tak wybitną jednostką jak moi dwaj młodsi bracia... W każdym razie, w naszej grupce jestem smokerem - praktykiem, tak jak ta ciemnowłosa dama, Kate McKay.

- Ravenclaw, rocznik... - zaczął z uśmiechem Dumbledore.

- No, właśnie, pan profesor ma wyśmienitą pamięć - ucięła gwałtownie kobieta.

- Taaak... Więc, oprócz fizycznych, eee, praktyków znaczy, są naukowcy - nasi przyjaciele, Jean-Luc Marais rodem z Belgii oraz Ivan... Eee... Latacz, Polak. I wreszcie Keira Meridian, snaperka - umilkł, jakby czekając na ogólny aplauz. Nauczyciele wydawali się jednak przede wszystkim zdezorientowani.

- Snaperka? - upewniła się profesor Vector. Keira z trudem oderwała się od marzenia o chwili, kiedy wreszcie umieści obolałe oczy pod kapturem, a siebie u stóp smoczego ewenementu.

- To jest określenie mojej specjalności, od organizacji SNAP - Stowarzyszenie Niekonwencjonalnej Adaptacji Przyhodowlanej.

- Potocznie mówiąc - w tym wypadku - Smok Naszym Autentycznym Przyjacielem - dopowiedziała Kate.

- Otóż to... Zajmujemy się, hmm, kwestiami mniej naukowymi a bardziej... etycznymi magozoologii doświadczalnej. I ja właśnie jestem snaperką smokerką - zakończyła kategorycznym tonem. Zapewne wypadało się zmusić do udzielania po raz tysięczny tych samych wyjaśnień, ale równie dobrze można to było zrobić jutro, kiedy kac przejdzie do historii, a ich własne, cudowne i niepodważalnie objęte w posiadanie odkrycie do ewidencji magicznych stworzeń. Ku jej głęboko skrywanej uldze, nikt nie domagał się dłuższych wytłumaczeń.

- Rozumiem w takim razie, że mamy tu oto smokerów fizycznych, umysłowych i duchowych, a w całości wspaniałą ekipę, której spieszno się zmierzyć z nowym wyzwaniem - uśmiechnął się pogodnie Dumbledore. - Ad rem zatem: od siebie niewiele możemy wam powiedzieć. Smok, czy co też tam siedzi, pojawił się o poranku nad jeziorem i od tej chwili cały czas tam tkwi. Dymi i wyje, z rzadka zieje ogniem. Nie reaguje na żadne zaklęcia z conjunctivusem włącznie.

- Niemożliwe! - zdumiała się Kate. - Na pewno dokładnie celowaliście?

- Panienko! - obruszył się profesor Flitwick. - Może na to nie wyglądam, ale umiem wycelować instrumentem we właściwe miejsce - zamachał gniewnie różdżką, ignorując nagłe krztuszenie się połowy obecnych i mimowolne przytakiwanie drugiej. - W samo oko, a nawet się gadzina nie odwróciła! Na optativusa to samo! - w głosie maleńkiego profesora brzmiało niekłamane oburzenie. Smokerzy wymienili ukradkiem zaniepokojone spojrzenia. Zwykle w obliczu smoka istniały trzy kolejne linie postępowania. Kiedy snaperom nie udawało się po dobroci, a naukowym naukowo, zawsze pozostawały metody fizyczne. Po conjunctivusach i optativusach nie pozostawały już żadne pufki w kapeluszu i zapasy w zanadrzu. Reasumując, cudowne odkrycie mogło się okazać niezupełnie takie cudowne.

- Podchodziliście blisko? - dopytywał się Charlie.

- Jak się tylko dało, ale wtedy zaczynał podskakiwać.

- I?

- I tyle. Podskakiwał, aż cała okolica się zatrzęsła, to daliśmy mu spokój.

Smokerska ekipa okazywała już jawne zatroskanie.

- Siedzi, dymi, wyje, pluje ogniem, podskakuje. I nic poza tym?!

- Nic a nic - przyświadczył dyrektor.

- Posłuchajcie, ja mam taki pomysł: są dla was przygotowane pokoje, zaprowadzimy was, zostawicie rzeczy, a potem udacie się na wizję lokalną. Zgoda?

Było widać, że smokerzy najchętniej zaczęliby od wizji lokalnej, ale przez grzeczność nie zaprotestowali. Bardziej prężni nauczyciele zagarnęli po jednym z gości i poprowadzili ich do komnat.

- Droga Keiro, jak miło cię widzieć w Anglii po tylu latach... - uśmiechnął się dobrotliwie Dumbledore, razem z profesor Sprout towarzyszący jasnowłosej snaperce. - Wybacz poufałość, przyjaźniłem się z twoimi rodzicami i pamiętam cię jeszcze jako małą dziewczynkę...

- Oczywiście, ja też pana pamiętam - zapewniła. - Dał mi pan mnóstwo czekoladowych żab. A w każdej było pańskie zdjęcie. Wtedy naprawdę uwierzyłam, że jest pan najpotężniejszym czarodziejem na świecie...

Dyrektor parsknął serdecznym śmiechem i na do widzenia uściskał ją jeszcze, pozostawiając profesor Sprout prezentację komnaty.

- Tu ma pani, drogie dziecko, chyba wszystkie niezbędne urządzenia. Jeśli potrzeba czegoś dodatkowego do pracy... - zawiesiła głos. Keira westchnęła w duchu.

- Nie, nie, niczego mi nie potrzeba - zapewniła grzecznie. - Moja praca polega na kontakcie osobistym. To wspaniały pokój, dziękuję, zresztą, mam mało rzeczy. Kuferek, a właściwie dwa - postawiła bagaż na stole i stuknęła w niego różdżką. Z większego z cichym pyknięciem wykatapultował się mniejszy kufer, wpadając jej prosto w ręce.

- Aaa, pewnie... książki ? - zgadywała starsza czarownica z rozbrajająco widoczną nadzieją, że to jednak coś bardziej ekscytującego.

- Skarpetki.

Chwila ciszy.

- Skarpetki?

Smokerka bez słowa otworzyła kuferek. Wewnątrz kłębiła się radośnie tęcza kolorów i wzorów.

- Na ogół pierzemy wszystko razem, szaty robocze i takie tam, ale wie pani, jak to jest w warunkach polowych... Więc skarpetki sama sobie piorę i trzymam też osobno, bo zaraz wszystko ginie i się miesza.

Profesor Sprout wzięła do ręki parę zielonych skarpet w żółte nietoperzyki. Następnie bardzo ostrożnie odłożyła je z powrotem.

- A... Aha. To ja poczekam za drzwiami, aż będziesz, kochanie, gotowa - powiedziała łagodnie i wyszła. Keira zaś dała nura pod kaptur, ubolewając lekko nad duchowym upośledzeniem ludzi, którym obca jest radość, jaką daje nowa para skarpetek.

W pokoju obok złotowłosy Jean-Luc wysłuchiwał jednym uchem tyrady profesora Flitwicka, zajęty dobieraniem kliszy do aparatu. Porządna dokumentacja, to jest to. Porządek to podstawa.

- I mówię ci, drogi chłopcze, to mi się wcale nie podoba. Siedzi takie i dymi. Gdybym miał coś do powiedzenia w tej sprawie...

Ivan weźmi terrrmometrrr, o ile w ogóle go spakował. Ta jego beztrrroska.... Może i mówi nienaganni w pięciu językach, ale ostatnio zaaplikował wysiadującej samicy niewłaściwy eliksirrr i omal nie wybuchła na miejscu, osierrrocając pięć jaj w stani surrrowym. Chociaż, merrrde, po tej kolczastej drrrani nikt by nie płakał. Nawet jaja. Ę, ciekawe, co z tym jajem...

- To zwykła bezczelność, powiadam, najlepiej takiego potwora od razu przerobić na mielonkę, hańba dla szkoły, żeby nie mieć nad nim kontroli...

- Oczywiści - przerwał z miłym uśmiechem Belg.

- Możemy już iść, prrrofesorze?

Ivan i profesor Trelawney natychmiast odnaleźli nić porozumienia - ona konspiracyjnym szeptem zawierzała mu najnowsze wizje swego wewnętrznego oka, on zaś potakiwał z należytym przejęciem i zastanawiał się, gdzie do diaska podział termometr, co zrobi mu Jean-Luc, jeśli znowu go zapomniał i czy wewnętrzne organy tej gaduły nie mogłyby mu pomóc w szukaniu. Szczęśliwie dla wewnętrznych organów Sybilli Trelawney, termometr odnalazł się własnym sumptem i obydwoje równie zadowoleni ruszyli, by dołączyć do pozostałych.

Kate McKay z wielkim ukontentowaniem odnalazła się z powrotem w hogwarckiej atmosferze. Jej zadowolenia nie popsuła nawet cicha dezaprobata profesor Vector, spowodowana najwyraźniej zaliczeniem dawnej wychowanki do grona „fizycznych”, nie zaś, jak przystało dla Krukonki, „naukowych”. A tam, co ona może wiedzieć o smokach...

Charlie Weasley natomiast, ku swojej wielkiej radości, trafił pod opiekę Hagrida.

- No i widzisz, cholibka, nic złego nie robi, taki śmiszny jest, co to komu przeszkadza?!

- Oczywiście... Słuchaj, Hagridzie, można cię prosić o przysługę?

Gajowy aż się rozpromienił.

- Wal śmiało, zawsze chętnie pomogę.

- No, mam taki kłopot... - Weasley włożył rękawice i z drugiego kufra wydobył owiane mgiełką zaklęcia rozgrzewającego smocze jajo.

- Nie zaopiekowałbyś się tym, kiedy będę zajęty? To tylko na jakiś czas, sam rozumiesz, z tym smokiem będzie sporo roboty...

Hagrid rozświetlił się niemal własnym światłem.

- Jeszcze się pytasz?! U mnie jak u mamy! - niemal wyrwał mu jajo z rąk, posykując od żaru zaklęcia. Nagle znieruchomiał z dziwnym błyskiem w oku.

- Eee... Mógłbym je pokazać dzieciakom na lekcji?

Charlie nieco się zdziwił.

- No jasne, tylko ostrożnie... O jajo się nie martwię, nie takie rzeczy przeżyło, tylko niech się dzieciaki nie poparzą albo co... Ale czemu? Myślałem, że sprowadzasz im bardziej... Hmm... żywe pomoce naukowe?

- A, jasne, cholibka, załatwiłem nawet na jutro z kumplem, że pożyczy pegaziątka dla trzeciorocznych, ale przez tego smoka... Znaczy, kazali mi zostać w zamku przez ten czas i prowadzić lekcje...eee... teoretyczne. To bym miał przynajmniej jakiś temat...

- Aa, rozumiem... Nie martw się, w lochu cię nie zamkną, a my na pewno będziemy cię potrzebować przy smoku. W zamian za pomoc, co byś powiedział, gdyby Jean-Luc czy Ivan zastąpili cię raz czy dwa na zajęciach?

Nim umościli jajo w kominku Hagrida, uczulili Kła na niepokojące sygnały i dołączyli do reszty, gajowy blaskiem szczęścia rozjaśnił niemalże cały zamek z przyległościami...

Wizja lokalna niewątpliwie dała smokerskiej ekipie wiele do myślenia, ale postęp dokonał się raczej niewielki. Oficjalnie potwierdzono odporność stworzenia na wszelakie zaklęcia z Avadą Kedavrą włącznie - za którą zresztą wyrafinowany instrument profesora Flitwicka, trzynaście cali, kasztan, omal nie został rozszarpany w drzazgi przez rozjuszonego Hagrida. Następnie wielofunkcyjny termometr magoweterynaryjny wymierzył smokowi wszystko, co wymierzyć się dało z wydychanej pary, albowiem na bliższy kontakt zielona gadzina nadal reagowała rezonującym na całą okolicę skakaniem wzwyż. Pomiary ujawniły parametry mieszczące się idealnie w normie dla smoczego gatunku. Następnie obaj naukowcy wdali się w zażartą dyskusję z obojgiem praktyków odnośnie stosownej nazwy dla wiekopomnego odkrycia. Dyskusja okazała się wielce urozmaicona i wciągnęła wszystkich obecnych profesorów. Przerwały ją dopiero pełne podziwu okrzyki Hagrida, zachwyconego, że „cacany smoczuś zaraz polubił pannę Meridian”. Oznaki smoczej sympatii były w istocie ewidentne, przynajmniej dla gajowego („no cholibka, toż z pyska mu widać, łasiłby się jak szczeniak”) i dla reszty smokerów, nawykłych do czytania ze smoczych fizjonomii; pozostali zaś obecni musieli uwierzyć na słowo, jako że stworzenie nie pozwoliło skoncentrowanej na emanowaniu dobrą wolą snaperce podejść ani na cal bliżej niż reszcie. Specjaliści orzekli jednak, że obiekt poza nadzwyczajną odpornością reaguje absolutnie prawidłowo, jest niewątpliwie nieznanym nauce podgatunkiem smoka, nigdzie się stąd nie wybiera ani nie planuje szturmu na zamek, można zatem pójść na kolację i dokończyć kwestię nazewnictwa w bardziej komfortowych warunkach, bowiem smocze wycie tak blisko źródła znacznie utrudniało logiczne myślenie.

Dyskusja rozpoczęta tuż po kolacji zaowocowała przyjęciem przez aklamację propozycji Keiry i orzeczeniem o konieczności przeniesienia Hogwarckiego Smoka Dymnego w miejsce bardziej sprzyjające badaniom naukowym. Ostatecznie zadowolone grono nauczycielskie rozeszło się do swoich komnat z przeświadczeniem, że z samego rana mili smokerzy tak, jak obiecali, zajmą się wyeksmitowaniem uciążliwego sąsiada. Mili zaś smokerzy po prostu jak najprędzej padli w pościel, odkładając wymyślanie sposobów dotrzymania obietnicy na bliżej niesprecyzowane rano.

Bliżej niesprecyzowana pora, o której Charlie Weasley został wyrwany ze snu, z całą pewnością nie była porankiem.

- Nie, nie, to nnie mój dyżur, nienawiiiidzę rogogonów... - jęczał przez chwilę nieprzytomnie, zanim rozpoznał zatroskaną twarz dyrektora Hogwaru i majaczącą gdzieś za nim sylwetkę Hagrida.

- Profesor Dumbledore? Co się stało?!

Dyrektor z zakłopotaniem przeciągnął dłonią po wygniecionej szlafmycy.

- Wybacz, chłopcze, wiem, że jesteś zmęczony, ale... Muszę pójść nad jezioro, tam, gdzie ten smok siedzi i wolałbym, żeby jakiś fachowiec był tam ze mną.

- Teraz?! - zdumiał się smoker. - Jest... Środek nocy!

Dyrektor zmieszał się jeszcze bardziej.

- Niestety, właśnie teraz, i to szybko... W całym tym zamieszaniu zapomniałem, że dziś w nocy... Cóż, oczywiście, mam do ciebie absolutne zaufanie, więc... - zniżył głos - To jedna ze spraw Zakonu...

Charlie oprzytomniał w mgnieniu oka.

- Oczywiście, profesorze, narzucę tylko płaszcz... Ale... Ten smok... Nie podejrzewa pan chyba... Jego ?!

Na taką supozycję Hagrid aż się zakrztusił, a Dumbledore energicznie pokręcił głową.

- Ależ nie, nic z tych rzeczy, myślę, że to zwykły zbieg okoliczności... - klepnął gajowego w plecy z siłą nieprzystającą do wieku. - Nieprawdaż, Rubeusie?

- O, na pewno, cholibka, gdzież by Sam Wiesz Kto...

- Właśnie. Tym niemniej nasz smok wybrał sobie wyjątkowo niefortunne miejsce do dymienia... Pójdziesz, mój drogi?

- Naturalnie, ale... Gdyby pan się zgodził... Wolałbym zabrać chociaż Keirę, ona naprawdę ma dobry wpływ na smoki.

Dumbledore zawahał się tylko na moment.

- Zgadzam się. Znam jej rodziców, można na nich polegać, a skoro ty za nią ręczysz...

- Bezwarunkowo.

- To świetnie... Myślałem nawet, żeby jej zaproponować... Ale to później. A co do tego wpływu... Jak też ona to robi?

- Ach, profesorze, pewnie mi pan nie uwierzy...

- No wiesz, bo się obrażę!

- To magia...

Panna Meridian ze swoim magicznym wpływem na gady wolałaby chwilowo być w cieplutkim łóżku, a nie łazić po nocy w starym, cienkim płaszczu, wziętym w podróż tylko dla cudownie obszernego kaptura. Tajemnicze uwagi towarzyszy o zakonie i sekretach w ogóle do niej nie dotarły, przysięgła na różdżkę coś, czego nawet nie zapamiętała i tkwiła teraz marznąc na brzegu jeziora, zastanawiając się mętnie, co tu ma nastąpić i co jej zamarznie, jeśli nie nastąpi to dość szybko. Smok już nawet nie wył, spał, pojękiwał cicho puszczając dymki nosem i w ogóle można było się pogrążyć w półśnie.

trzask

Keira i Charlie ze zduszonymi okrzykami odskoczyli w tył.

Tuż przed nimi aportował się śmierciożerca.

W pełnej gali.


* Międzynarodowy Instytut Magozoologiczny - D od draco, draconis

Listopad 2004

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu
  • : 2008-01-25 11:22:12
    Wejście smoka

    Przeczytałem "Wejście smoka" z wielką przyjemnością, bo to świetna, zabawna historia. Do tego znakomicie opowiedziana. Dawno nie czytałem fika, w którym pojawiałyby się tak smakowicie brzmiące słowa jak choćby "skonstatował". Brawo.

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu