Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Wejście smoka

Część 5

Autor:Arien Halfelven
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fantasy
Dodany:2008-02-14 08:02:51
Aktualizowany:2008-03-15 20:17:44


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Wejście smoka


Ron Weasley szybko doszedł do wniosku, że, mimo porannych samodzielnych dokonań, to nie jest najlepszy dzień jego życia. Po lekcji warzenia Harry popadł w raczej bolesne dla otoczenia rozdrażnienie poeliksirowe. Tym bardziej, że jego czas klęski nie zakończył się z chwilą wyjścia profesora Snape’a. Pan Longbottom bowiem z niewielką, zaniedbywalną doprawdy pomocą pana Malfoya wytworzył Eliksir Integracyjny, iście godzien miejsca w Księdze Eliksirów Wszelakich. Który to wywar w mgnieniu oka wykipiał z kociołka, czule przesuwając dymiące, półpłynne macki po zastygłych w filozoficznie spokojnym szoku kolanach Neville’a. Ten, wobec nieobecności Hermiony, siedział dziś sam i jego epokowy akt sztuki warzenia poszukał sobie rozrywki w następnej ławce. Zanim PO* Mistrza Eliksirów Dumbledore zdążył nadążyć za własną brodą i powstrzymać napastliwy wywar, siedząca najbliżej osoba została zintegrowana na lepko z sąsiadem. Lord Voldemort czternaście lat temu wyposażył Harry’ego w stylową błyskawicę na czole, zaniedbał jednak zaopatrzenia jej w odpowiedni do statusu głos. Inaczej oważ dumna blizna zakrzyknęłaby pewnie z oburzeniem na takie pohańbienie, albowiem oto sklajstrowano ją z - bądź co bądź - nieco plebejskimi i rozmieszczonymi na chybił - trafił, z przewagą chybił, piegami Rona. Jednak ryby i blizny głosu nie mają, a refleks dyrektora Hogwartu, wspomniany już wyżej, miał się całkiem dobrze. Tak samo więc powinien miewać się pan Potter, odklejony szybko od przyjaciela, pocieszony, poczęstowany dropsem i wypuszczony, by nie musieć patrzeć, jak Dumbledore zamyka kociołek Neville’a razem z zawartością w akwarium, gratulując chłopcu inwencji twórczej. Pana Pottera nie było jednak tak łatwo ułagodzić po wyjątkowej - nawet jak na potterowe standardy - lekcji eliksirów, a kogóż los nam przeznaczył na oparcie w trudnych chwilach, jeśli nie stołki barowe i najlepszych przyjaciół?

- Taaa, jasne, Harry, masz absolutną rację - potaknął Ron z przekonaniem, ukradkiem wypełniając pergamin notatkami do zadania. Powoli zaczynała go boleć głowa. Od takiego byle czego! Biedny Harry, ma tą rąbniętą bliznę, Voldemort go trzyma jak gnoma na wędce, o, siedzą tak i gadają, a on ani na chwilę nie przestał masować sobie czoła!

- I ja już mam tak dość tego faceta, czemu on się na mnie uwziął, co ja mu złego zrobiłem, no powiedz Ron, niechby go avada trafiła raz a dobrze, niech mu te tłuste włosy wypadną, jak ja go nienawidzę, no co ja mu takiego zrobiłem, podły, ślizgoński terrorysta, bez powodu mnie prześladuje, ja niewinny jestem...

Transmutacja obiektów wielkoformatowych... O rrany... Chyba nie każe im zamieniać samochodu w filiżankę?! Biedny Harry... Coś z nim niedobrze, już od wczoraj. A jeszcze ten Zgredek... Fale magiczne rozchodzą się koncentrycznie od środka, należy starannie wycelować przy rzucaniu zaklęcia, obrót ręki w łokciu, a nie w nadgarstku... I znowu masuje bliznę...Nie przyzna się, że go boli, skąd, kurcze blade, to jest gość...

- Ja już nie mooogę, Ron... Ten pokręcony, stary nietoperz ma jakiś uraz na moim punkcie. Kompleks ma. A, ty nie wiesz pewnie, jest taka choroba mugolska, eee, kompleks... Narcyza? Fallusa? Jakoś tak. I on to właśnie ma, tego Fallusa. I co ja mam zrobić?! Tyle lat się nade mną znęca, to powinno być normalnie karalne!

Transmutacja następuje we wszystkich kierunkach jednocześnie... Zaklęcie wspomagające... Rrrany, ależ to nudne. Harry’emu to nawet głupio proponować, żeby zadanie robił, widać, że jest w strasznym stanie, o, bliznę miętosi, a minę ma, jakby miał się zaraz pochorować, kurka Merlin, biedaczysko... Ale chociaż jeden z nich musi te notatki załatwić, bo Miona się na nich śmiertelnie obrazi. A, właśnie, może Miona coś poradzi Harry’emu!

- Podły, wredny sadysta, gdyby mógł, to by mi dosypał cykuty do... do wszystkiego by mi dosypał, nawet do kąpieli, ale ja się nie dam, stała czujność, nie dam się temu zwyrodnialcowi, temu Śmierciojadowi, nie dam się temu smoczemu językowi! Ron, co ci odbiło?!

Młody pan Weasley zamknął nagle podręcznik, zgarnął pergaminy i książki do torby, zatrzasnął kałamarz i zaczął ciągnąć przyjaciela do wyjścia.

- Chodź i nic się nie martw - Miona nam poradzi. Miona na pewno będzie wiedziała.

Mionę zastali w pokoju wspólnym Gryffindoru. Jeden rzut oka na współprefektkę przekonał Rona, że dzień ów można zupełnie spokojnie spisać na straty. Siedziała po turecku, obstawiona opasłymi księgami z serii „Magiczne dziedzictwo Starożytnej Grecji”. Spod ścian obserwowali ją z niezdrową fascynacją inni Gryfoni. Hermiona zaś recytowała z księgi zaklęcia, wyraźnie kaleczące język, i dokonywała za ich pomocą jakowychś samookaleczeń. Właśnie skierowała na siebie różdżkę i wymamrotała coś - w głosie narastała jej frustracja. Magia posłusznie zadziałała, zamieniając jej imponujące loki w wesołe stadko baraszkujących węży.

- IIIIIIIIIII!! - zawyła Hermiona, gubiąc różdżkę i próbując strząsnąć gady z głowy. Marny wysiłek, skoro były w nią jak Bóg przykazał wrośnięte częścią ogonową.

- Eee... Siad! - zawołał Harry w Wężomowie pierwszą rzecz z rozmówek ludzko - zwierzęcych, jaka przyszła mu do głowy. Węże oderwały się od zabawy, zwróciły na niego łepki i posłusznie spróbowały wypełnić komendę. Po kilku próbach zwinęły się w kilkanaście ruchliwych kłębuszków.

- Fi... Fe! Fe! Fuj! Finite incantatem! - Hermiona pozbyła się węży, zatrzasnęła z hukiem księgę „Magiczne dziedzictwo Cór Koryntu” i jednym machnięciem różdżki odesłała wszystkie tomy w kąt, odprowadzając je nienawistnym spojrzeniem. Jej włosy z wyczuwalną ulgą odzyskały własną postać i zaczęły nonszalancko rozłazić się we wszystkich kierunkach.

- Milczeć!! - dziewczyna natychmiast ucięła wszelkie pytania, zebrała szatę i gniewnie skinęła na obydwóch skamieniałych w zdumieniu przyjaciół. Posłusznie podreptali za nią do względnie wolnego kącika przy kominku, gdzie Neville spał z głową na podręczniku do Zaklęć, pogrążony w błogim zadowoleniu i Wciąż Jeszcze Nie Zdruzgotanym Filozoficznym Spokoju. Hermiona z rozmachem usiadła na poduszkach - dłuższą chwilę zajęło jej uspokojenie się i mamrotanie pod nosem czegoś w rodzaju „spokojnie, tylko spokojnie, to tylko starożytność, co starożytni mogli wiedzieć o włosach. Jeszcze średniowiecze, renesans, barok, oświecenie... W książkach jest wszystko. WSZYSTKO.”

Mamrotanie dziewczyny powoli cichło, ustępując miejsca lekkiemu zakłopotaniu, a chwila dłużyła się coraz bardziej, obrastając w krępującą ciszę.

- No, wiecie, to, eee... Te dni... A... Projekt naukowy dla profesor McGonagall trochę wymknął mi się spod kontroli... A... Profesor Snape wpadł przed momentem na Opiekę i mi przygadał po swojemu, zdenerwowałam się... - pani Prefekt Gryffindoru zaczęła znienacka szczebiotać desperacko, niczym, uchowaj Merlinie, mistrzyni nauki przyłapana na infantylnych - i nieudanych - wprawkach kosmetycznych.

- Jasne, jasne! - odpowiedzieli jednym głosem chłopcy, zwłaszcza na „Snape mi przygadał po swojemu”. Może i nie do końca rozumieli, czemu skądinąd, eee, dorzeczna Hermiona miałaby dla Mistrza Eliksirów eksperymentować z fryzurą zamiast z niewykrywalnymi truciznami. Ale od kiedy Gryfonom jest dane rozumieć kobiety?! Od kiedy jest je dane rozumieć mężczyznom?

- No, właśnie... Harry! - dziewczyna zerwała się z poduszek i rzuciła na młodzieńca, a szczególnie na jego głowę, przez co nieomal wylądował biedak w kominku, i to bez proszku fiuu w zanadrzu.

- Miona... Nie przy ludziach...

- Och, Harry, tak dłużej być nie może!

- Miona?!

- Profesor Snape wszystko mi powiedział, naprawdę, to już zaszło za daleko - oświadczyła kategorycznie i przystąpiła do uważnego macania potterowej blizny. Nie trzeba nadmieniać, że kominek grzał, emocjonujące zajęcia z Eliksirów jeszcze nie przeszły do historii magii, a na pewno nie do tej wystarczająco odległej, zaś na Harry’ego przed momentem rzucił się wcale nie taki ostatni okaz wybujałej kobiecości.

- Rozgrzana, w ogóle całe czoło masz gorące, wyglądasz bardzo nieswojo... Już rano było widać, a teraz się jeszcze nasiliło. Harry! Nie możesz tego dłużej ignorować! Nie widzisz, że to się wiąże?!

Harry całkiem dobrze widział, coś mu jednak podpowiadało, że Hermiona patrzy na sprawy inaczej. W poszukiwaniu wsparcia spojrzał na Rona, ten jednak również spoglądał na niego z najszczerszą, piegowatą troską.

- O co ci chodzi?! Co ci znowu Snape naopowiadał...

- Och, Harry, czy to nie oczywiste?! Czy naprawdę nie zauważyłeś?! Jest gorzej, niż myślałam... Profesor Snape powiedział, że wylałeś swój wywar do umywalki, chociaż był całkiem dobry.

- Snape powiedział, że mój wywar był całkiem dobry?! A ty twierdzisz, że to mnie jest gorzej?!

- No, może się tak nie wyraził... - przyznała. - Ale chyba rozumiesz, co mam na myśli. Odkąd w pobliżu Hogwartu pojawił się ten smok, bezustannie boli cię blizna i zachowujesz się - dziwacznie. Zupełnie jak nie ty!

Cisza. Harry zastanawiał się nad synonimiczną formą „NIE - BOLI - MNIE - BLIZNA”, zaś Ron pieg po piegu bladł z przejęcia.

- Rozpatrzmy to po kolei - dziewczyna poprawiła się na poduszkach i rozejrzała za pergaminem, który jednakowoż poleciał wcześniej w kąt razem z „magicznym dziedzictwem”. Rychło postanowiła więc obyć się bez pergaminu. - Rano przyglądaliśmy mu się przez okno. Pamiętasz?

- Jasne, że pamiętam! Te lata słuchania Binnsa jeszcze nie zmieniły mi mózgu w kleik bananowy! - zerwał się z miejsca, wymachując gniewnie rękami.

- Harry... Nie denerwuj się... - Hermiona i Ron zatroskali się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej. Wspólnie usadzili młodzieńca z powrotem na poduszkach.

- To było całkiem zabawne wczoraj i dziś rano, ale teraz już nie jest - przyznał ponuro Ron. - Widać było, że to... To coś zachowuje się nie tak jak trzeba. Ciebie bolała blizna. A myśmy, głupie tłuczki, nawet nie pomyśleli, że coś jest nie w porządku! Może Miona. Ale ja w ogóle... Jeszcze ją zagadałem jakimiś głupotami.

Dziewczyna tylko smutno przytaknęła, patrząc przepraszająco w zielone oczy przyjaciela.

- A dzisiaj rano - ciągnął Ron gorzkim tonem samooskarżenia - kiedy mi powiedziałeś, jak cię Zgredek chciał bronić przed smokiem, tylko się śmiałem. Co ze mnie za przyjaciel?! Powinienem był wiedzieć, że coś jest na rzeczy. Ale nie martw się, Harry - dodał szybko - zaraz to załatwimy.

Na takie dictum Harry poczuł, że istotnie zaczyna boleć go głowa. Wliczając w to, rzecz jasna, bliznę. Nadal jednak nie miał większego pojęcia, czemu jego dwoje z Trojga tak uparcie się go czepia. Ani czemu czepia się tak uparcie zupełnie przecież nieszkodliwego smoka?

- Posłuchajcie... - zaczął bardzo spokojnym i łagodnym tonem, zasłyszanym niegdyś na wyższym piętrze św. Munga. Nie zdołał jednak przemówić nikomu do rozsądku.

- Och, Harry! Wiemy, że nie lubisz o tym mówić, ale tym razem to zaszło za daleko. Od dwóch dni masz bóle blizny i zachowujesz się bardzo dziwnie. Natychmiast idziemy do profesora Dumbledore’a!

Prowadząc chłopców pod jakże im wszystkim znajomą chimerę, poczuła się o wiele lepiej. Dyrektor wszystkim się zajmie. Starczy, że machnie różdżką, a wyekspediuje natychmiast to dziwne stworzenie z zasięgu Harry’ego, zanim Sami-Wiecie-Kto się połapie. A ona już zadba, żeby jej przyjaciel nie bagatelizował ważnych spraw! Ach. Za jej plecami Harry protestował, Ron zaś, powierzywszy zmartwienia Mionie, rozmyślał pewnie o obiedzie, który - nie daj Merlinie - zaraz przegapią. Wszystko było zatem po staremu.

Wszystko?

Dyrektor wysłuchał ich historii po swojemu - cierpliwie i życzliwie. Tylko iskrząca wesołość za okularami jakby powoli bladła. Harry po swojemu zaprzeczał. Tylko - z coraz mniejszym przekonaniem. Za oknem cień smoczej nieobecności zaczął się nagle wydawać - niepokojący...

- I to ma zadziałać... - rzucił sceptycznie w przestrzeń profesor Snape, lewitując różdżką trójgraniaste bryłki, wykonane ze smoczych zębów. Keira zignorowała jego uwagę - nabierała już w tym pewnej wprawy. Jej podziw dla niezmierzonej złośliwości, którą mieściła w sobie nie tak znowu obfita postać Mistrza Eliksirów, bynajmniej nie malał. Ostatecznie każda niezmierzoność zasługuje na pewien podziw, a rzucane w przestrzeń uwagi, czy to zaledwie sceptyczne, czy żywcem uszczypliwe, nie przeszkadzały w pracy. Delikatnymi smokerskimi narzędziami pan Snape rzucać nie próbował; manipulował nimi równie ostrożnie, jak własną filigranową aparaturą do pędzenia antidotów.

- Ma, to Merlin Morganę w głębokim poważaniu. To zaś - co najwyżej może zadziałać - odparła pozornie beztrosko, w głębi serca jednak już dość dawno temu zaczęła się naprawdę martwić. Tak długo nie szukała jeszcze żadnego smoka; nawet zakładając istnienie niezależnych grup poszukiwawczych, wchodzących sobie bezustannie w drogę. Zawiodła nawet jej jedna tajna broń, w postaci własnego magicznego wpływu na gady maści wszelakiej, oraz druga, w postaci magicznego wpływu profesora Snape’a na tego konkretnego gada. Wszystko to zdawało jej się coraz dziwniejsze. I to bynajmniej nie w sensie pozytywnym. Dziwny smok, wybacz Merlinie taką niegodną szczerej snaperki uwagę, dziwna sytuacja, dziwne tamto nocne zamieszanie - dziwne związki z... Z czym, a raczej z kim, to już nie trzeba było myśleć literalnie, wystarczyło myśleć okrężnie. A przy tym wszystkim, niezależnie ile by nie miętosiła tego w umyśle, nie umiała znaleźć żadnych szczególnie alarmujących podstaw ani dla smoczej niezwykłości, ani zniknięcia, ani własnego niepokoju. Dyrektor wesołymi błyskami w oczach mógłby obdzielić całe stado poltergeistów. A on przecież powinien się pierwszy orientować w zagrożeniu! W trąbkę niuchacza... I gdzie ten - niech mi wybaczy profesor Madajewiewna-Leach - gadzielec zniknął?!

- Co to?! - rzucił nagle Charlie znad swojego smokografu. Wszystkie grupki poszukiwawcze, wzbogacone o wolne od zajęć ciała pedagogiczne, akuratnie przycupnęły nad samym brzegiem jeziora, aktywizując po raz n-ty smokerskie detektory.

- Chlupie coś... - odparła nieuważnie profesor Hooch. Coś tam pluskało, chlapało nawet, szuwarki zapewne czy te inne nenufarki.

- Rzecziwiście... - Jean - Luc machnął ręką na chlupanie i wypatrywał dymu nad wierzchołkami drzew. Odgłosy powoli przybierały na sile. Jezioro zaczynało żyć własnym życiem. Ktoś wystarczająco oczytany w magicznych komiksach, a mniej teraz pochłonięty wskazaniami Wiatropyłometru Smoczopaszczowego, mierzącego smocze kichnięcia i wszystko, co je wywołuje, mógłby mieć niejasne skojarzenia z „Magogodzillą VII”. Z kolei ktoś, kto nie patrzył bez sensu na bezużyteczne wskaźniki, a zamiast tego spoglądał sceptycznie w przestrzeń, mógłby powiedzieć głośno, że coś się dzieje niedobrego. Gdyby mu się chciało. I ostatecznie szydło z parcianego worka wyszło niemalże bez niczyjego wsparcia moralnego...

- Ciekawe... Wiatru nie ma, a jezioro się wzburzyło... - zauważył niewinnie profesor Flitwick. Owa niewinna uwaga, jak to niewinne uwagi mają w zwyczaju, okazała się być zapowiedzią prawdziwego pandemonium...

- Ludzie! Uciekajcie stąd, na Merlina!

- Rzuć to, idioto, przytopi nas albo zmiażdży!

- Deporrrrrrtować się, ę?

- Tu się nie da, durniu! Machaj tymi belgijskimi kopytami, bo cię kopnę!

- Merlinie, własnym oczom nie wierzę!

- A mówiłem od razu, żeby go kropnąć avadą!

- Głupiś, Filiusie, z przeproszeniem! Optativusy nie dały rady, a avada by dała?! Biegnij!!

- Ponieść pana?!

- Gdzie z łapami, gołowąsie?!

- Merlinie! Moja szata! Moje włosy!

- Nie piszcz, kobieto, tylko biegnij, bo zaraz na nas usiądzie!

- Porrrażka, ę?! Ale cóż to żia smok, co siedzi w jeżiożie kilka godzin?! Pfe! Tfu!

- Szybciej, bo zaraz się potopimy!

- Aaaa!

- Ooj, z całym szacunkiem profesorze Flitwick, wsiadamy na barana.

- BARANIE! Puszczaj!!

- Zabiję to... To coś! Zabiję!

CHLUUUUUUUUUUUUP.

ŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁUP.

CHLUUUUUUUUUUUUP.

ŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁUP.

Wyprysnął na brzeg jak szczupak wyciągnięty na wędce. Oczywiście, ciągnął za sobą imponującą kaskadę wody, rozlewającą się po całej okolicy, z grupami poszukiwawczymi włącznie. Nikt nie miał czasu, żeby się przyjrzeć, jak zdołał się zmieścić w nie tak znowu ogromnym jeziorze. Gdyby ktoś się odwrócił, dostrzegłby, że woda jak na złość ubierała zielone łuski w iskrzące w słońcu aureolki, a pysk smoka, kiedy gad opadł już na błonia z ziemiotrzęsącym hukiem, przybrał wyraz nieco złośliwego ukontentowania. Zszokowane ludzkie istnienia mogły jednak tylko biec, ociekając wodą, mając wciąż na plecach cień opadającego smoczego cielska. A jeśli ktoś o czymś pomyślał, to nie o gadzich emocjach, tylko o tym, że to miłe przedpołudnio/południe całkiem nie tak miało się skończyć...

Ostatecznie wszyscy zdołali ujść z życiem - tym razem. Tym niemniej coraz więcej ludzkich dusz - w tym być może jakaś smokerska - knuło zbrodnicze plany ukatrupienia gada, który przyprawiał je o coraz bardziej zwielokrotniany despekt. Najpierw ośmielił się pojawić - znikąd i niezupełnie jak z obrazka w „Scenach z życia rogogonów”. Następnie ośmielił się zniknąć. Potem ośmielił się nie dać znaleźć. Wreszcie okazało się, że całe niemal pół dnia przesiedział w jeziorze, w którym nie miał prawa się zmieścić, jak pierwszy lepszy karaś, i zamiast reagować na czujniki magozoologów, zapewne wypytywał trytonki o ilość dziewic na stado. Kiedy zaś zachciało mu się wyjść na brzeg, nie mógł po bożemu i subtelnie, musiał wyskoczyć, omal nie zabijając przy tym ludzi, nie zawalając Hogwartu, nie zmiatając z powierzchni ziemi Zakazanego Lasu z centaurami, pająkami i chatką Hagrida włącznie oraz o mały włos nie wychlapując z jeziora całej wody.

- ALE JAKIM CUDEM TAM WLAZŁ??!!

- To magiczne jezioro - mruknął Snape spod ściany. On jeden nie przyłożył dotąd strun głosowych do ogólnej wrzeszczaniny; kiedy wpadli do zamku i zatrzasnęli za sobą bramę, oparł się o ścianę i tak został, ociekając wodą na całej długości. Teraz zaś wreszcie zdecydował się odezwać.

- Ono jest... Większe niżby się zdawało. Po Turnieju Trójmagicznym powinieneś mieć o tym niejakie pojęcie, Charles... I jest częścią systemu obrony zamku; woda jest silną przeszkodą dla pewnych... sił...

- Niech ci będzie, Severusie... To jakim cudem wytrzymał bez oddychania?! Nie powiesz, że wszyscyśmy przegapili jego łeb wystający z wody!

- O to się już pytaj fachowców, Filiusie...

- Moi drodzy! - zmartwiony głos Dumbledore’a oderwał ich od tkwienia w holu w przemoczonych szatach. - Może później o tym podyskutujemy, na Merlina, jak wy wyglądacie, szybko do łóżek, pod koce, eliksir na przeziębienie będzie niezbędny, zapowiem Poppy. Severusie, Keiro, Charlie, wy idziecie w moją stronę? To świetnie.

Właściwie, to powinni iść w nieco inne strony, ale skoro Dumbledore twierdził inaczej... Zaprowadził ich do swojego gabinetu, po drodze rzucając zaklęcia osuszające i spojrzenia znad okularów. Keira aż się zatrzymała na moment. Po wesołych iskierkach nie zostało nawet cienia jasności... Równie zatroskane spojrzenia mieli dyrektorowie na portretach w gabinecie, wpatrzeni w Złotą Trójcę Gryffindoru. Ron i Hermiona siedzieli dookoła Harry’ego, podtrzymując go na duchu i pod ramiona, był bowiem zupełnie oszołomiony, czerwony na twarzy i na wpół nieprzytomny.

- Nie mogę się dłużej łudzić... - rzekł Dumbledore. - Ten... smok nie trafił tu przypadkiem. Harry, odkąd go zobaczył, czuje ból w czole, dotąd związany tylko z jedną osobą. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Voldemort z jakiegoś powodu przysłał to stworzenie do Hogwartu, w tajemnicy przed tobą, Severusie. Ja... Nie mogę czekać. Nie tym razem. Nie znam jego planów i nie będę ich zgadywał. Najważniejsze jest dobro Harry’ego. Charles, Keira, ogromnie mi przykro, ale - dziś w nocy Severus zabije smoka.


*

PO - z terminologii harcerskiej na pewno, a być może i wojskowej; skrót PO oznacza Pełniącego Obowiązki, czyli tymczasowego zastępcę.

Styczeń 2005

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.