Opowiadanie
Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem
Część 1
Autor: | Arien Halfelven |
---|---|
Serie: | Harry Potter |
Gatunki: | Parodia |
Dodany: | 2008-03-06 09:37:14 |
Aktualizowany: | 2009-01-03 19:36:14 |
Następny rozdział
Zamieszczone za zgodą Autorki. Fanfik został opublikowany pierwotnie na Forum Mirriel. Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem
Opowiadanie jest powiązane - niezobowiązująco - z „Wejściem smoka”; rozpoznacie zapewne co poniektórych bohaterów.
Uwaga: stanowczo odradzam czytanie tego tekstu osobom, które "Wejścia smoka" nie czytały, a zamierzają, bądź które jeszcze nie doszły do końca.
Motto:
„Co ty mnie uczyniła, ne znaju, ale to znaju, że jeśli ja tobie nieszczęście, to i ty mnie nieszczęście. Żeby ja ciebie nie pokochał, byłby ja wolny jak wiatr w polu i na sercu swobodny, i na duszy swobodny...”
Bohun
(u niejakiego Sienkiewicza)
Drzwi salonu otworzyły się z przeciągłym zgrzytem. Zebrana w pokoju kadra nauczycielska Hogwartu wzdrygnęła się nerwowo. Nikt nie wchodził bez pukania do prywatnych komnat Dyrektora.
I tym razem nikt nie wszedł.
Cisza.
Półotwarte drzwi ziały pustką.
Nikt nie wszedł ani nikt nie wpłynął, srebrniejąc ektoplazmą, choć ów ostatni rodzaj gości nie potrzebowałby niczego otwierać.
- To po mnie.
Dyrektor nie musiał się rozglądać, by wyłapać nerwowe wzdrygnięcia zgromadzonych. Wypowiadanie grobowych uwag na zebraniach kadry było specjalnością malkontenckiego ostatnio Flitwicka. Żeby jednak na spotkaniu przedwalentynkowym, wobec wszechobecnych, różowaśnych motywów, przy odrobinie wyobraźni przypominających serca, świeżo wydarte z jakiejś młodej piersi, naprawdę dmuchnąć grozą - to już trzeba było być mistrzem. A konkretnie - Mistrzem Eliksirów.
- To po mnie - powtórzył Severus Snape z głębokiego cienia, w który zapadł zaraz po przyjściu. - To znak.
- Znak czego?!
- Znak, że Lucjusz życzy sobie skomunikować się ze mną via’ kominek.
Cisza.
- Chcesz powiedzieć, że Malfoy fiuka do twoich lochów, a tu się drzwi otwierają?! Że niby jego cholerne ślizgońskie łapy sięgają aż tak daleko?!
Severus posłał Flitwickowi zimne, ślizgońskie spojrzenie.
- Chcę powiedzieć, że Lucjusz życzy sobie skomunikować się ze mną via’ kominek, o czym informują mnie specjalne zabezpieczenia sieci komunikacyjnej. Widocznie pilnie, skoro aż się otwierają drzwi w cudzym salonie. Pozwolicie, że pójdę z nim porozmawiać. Chyba, że mam dać mu do zrozumienia, że mam go głęboko w Zakazanym Lesie?
- Broń Merlinie, drogi chłopcze - odezwał się z powagą Dumbledore. - Obawiam się, że na to niestety nie możemy sobie pozwolić. Przykro mi bardzo. Ale czego może od ciebie chcieć?
- Cóż... Mówiłem już przed rozdzieleniem dyżurów... walentynkowych... że mogę być niedysponowany.
- Ale ty zawsze tak mówisz.
- A pan mi nigdy nie wierzy...
- Bądź przez chwilę poważny, proszę... Czy to coś poważnego?
- Sprawy osobiste... Wolałbym o tym nie mówić. - Podniósł się i ruszył do wyjścia. Dyrektor pospiesznym machnięciem ręki uspokoił podenerwowanych nauczycieli.
- Odprowadzę cię kawałek - rzekł dobrotliwie. Młodszy czarodziej nic na to nie odrzekł, jak zawsze zachowując niewzruszoną minę. Wyszli na zewnątrz - Snape oparł się o ścianę, Dumbledore zaś powoli zamykał drzwi.
- Specjalne zabezpieczenia sieci komunikacyjnej... - w jego głosie zabrzmiał szczery podziw. Mistrz Eliksirów mruknął coś spod ściany, patrząc nieruchomym wzrokiem w przestrzeń. U jego stóp właściciel pary ciemnożółtych oczu zmienił wyraz pyska na jeszcze bardziej nieprzyjazny.
- Cicho tam... - mruknął Snape. - Nawet Nagini Lorda nie próbowała go podgryzać.
Oddanie. Gotowość bojowa.
- Cicho tam.
- Mówiłeś coś, Severusie? - zdziwił się Dyrektor.
- Mógłbym już iść?
- Oczywiście, oczywiście... Jak to robisz, że, jeśli nie chcesz, nikt inny go nie widzi?
- Kogo nikt nie widzi?
- Ach, prawda. Jestem tylko starym, omszałym grzybem. Po co mnie o czymkolwiek informować... - westchnął zbolałym głosem stary czarodziej. Instynkty smoka skoncentrowały się natychmiast na jego gardle tak intensywnie, że zaniepokoiłoby to nawet początkującego legilimentę. Dumbledore jednak jakoś się nie zmartwił.
Zasmucił Pana. Skrzywdzić go za to.
- Winc. Cicho tam.
Pociągnąć za brodę?
- Nie.
Oddanie. Poparcie. Oddanie.
Dyrektor bez cienia rozbawienia, a ze szczerym podziwem obserwował oczyma nadświadomości, jak miniaturowy smok cofa się od jego nóg, rzucając na przemian złowrogie spojrzenia jemu samemu i bursztynowo miłosne Severusowi.
- Efekt uboczny Hagridowej beztroski. Ten eliksir wzmacniający był dla dyń, nie dla gadów. I teraz sobie szaleje - Mistrz Eliksirów wydarł sobie spod serca sekret Wincysiowej niewidzialności, po czym z czającym się w głosie podtekstem „masz i udław się” cisnął go Dyrektorowi. - Zresztą, kiedy chce, jest widzialny dla każdego.
- Tylko niech z tym nie przesadza... Lepiej ograniczaj jego eskapady. Nie chcemy chyba, żeby Harry się dowiedział o... cudownym ocaleniu smoka z wybuchu - ostrzegł Dumbledore.
- Nie? - zdziwił się Severus głosem bez wyrazu i potarł czoło, jakby chciał palcem przytrzymać maskę pokerzysty. - To nie pufek, żebym trzymał go na sznurku. Chodzi gdzie chce. Nie jestem jego niańką. Winc nie potrzebuje niańki. Czy ja bym nie mógł już iść?! Lucjusz na mnie czeka.
- Oczywiście, drogi chłopcze... Czy mam się gryźć i zamartwiać, czy też rzucisz mi jeszcze jakiś ochłap?
- ... To raczej sprawy... osobiste... niż związane z Nim. Może się pan nie martwić, poradzę sobie.
- Severusie... Wiem, że mam podły zwyczaj wpędzania cię w sytuacje, w których możesz liczyć tylko na siebie. Nie zawsze jednak jesteś sam.
Młodszy czarodziej spojrzał na niego niemal wrogo - o ile twarz pozbawiona wszelkiego wyrazu może rzucać wrogie spojrzenia.
- Rozumiem, że już i do spraw osobistych mam mieć nadzór?
Dumbledore westchnął.
- Nic takiego nie powiedziałem... Pamiętaj po prostu, że nie jesteś sam. Jesteś członkiem Zakonu i możesz liczyć na nas wszystkich. Powiem więcej - możesz rozporządzać każdym innym członkiem zakonu, gdzie by się nie znajdował, kiedy go będziesz potrzebować. O tym także pamiętaj. Jesteś tego wart. Nawet w sprawach odrobinę mniejszej rangi niż kłamanie Voldemortowi w żywe ślepia... - znienacka mrugnął do niego wesoło i wrócił do salonu, pozostawiając Mistrza Eliksirów zaskoczonego jak rzadko i smoka z - nie wiedzieć czemu - znacznie przyjaźniejszym wyrazem pyska.
- Nie jestem sam, też coś... Mam to sobie na ścianie zapisać?! - mruknął Snape oddalając się korytarzem.
Oddanie. Akceptacja.
- Taaa, jasne, nad twoim posłaniem.
W kominku Severusa Snape’a nie tkwiła, rzecz jasna, zaciskająca gniewnie usta głowa Lucjusza Malfoya, ani też pięść w czarnej rękawiczce, wybijająca upływające minuty srebrna laską. Zresztą, Mistrz Eliksirów nie spodziewał się równie pretensjonalnych gestów. Najwyraźniej Lucjusz tylko zafiu... Zapukał w ruszt, stwierdził nieobecność gospodarza i zostawił w sieci aktywne zaklęcie przywołujące. Wincyś zmierzył kominek pogardliwym spojrzeniem. Pan mógł sobie instalować „specjalne usprawnienie sieci, tylko pięćdziesiąt galeonów”, cokolwiek to znaczyło, a on i tak wiedział najlepiej, kiedy po Pana iść. Pazurki smoka w geście dezaprobaty śmignęły drapieżnie tuż nad paleniskiem. Przez przypadek - a może przez unoszące się tam zawsze resztki magicznego proszku - jeden z serwisantów w centrali Fiuu wyskoczył ze swego stanowiska pracy, bełkocąc coś o pazurzastych demonach w kominie...
- Cicho tam, Winc... - mruknął nieuważnie Severus, dopinając guziki szaty wyjściowej. - Idę do Malfoyów. Gdybym długo nie wracał, daj znać Dyrektorowi.
Oddanie. Akceptacja. Oddanie.
Szczypta proszku rzucona w płomienie.
- Malfoy’s Manor.
Oddanie. Niepokój. Tęsknota.
Lucjusz czekał przy kominku w małym, zwodniczo przytulnym saloniku.
- Severusie... - przywitał go cichym głosem, wypranym z wszelkich emocji. - Dziękuję, że przyszedłeś.
- Nie ma o czym mówić - odparł Snape. - Rozumiem, że... nic się już nie da zrobić?
- Decyzja została podjęta. - Malfoy zamknął na moment oczy, choć na bladej twarzy nie odmalowało się ani jedno żywsze uczucie. - Teraz tylko ty musisz się zastanowić, czy chcesz w tym tkwić razem ze mną.
- Już raz to powiedziałem i nie zmieniłem zdania - mruknął Severus niemal gniewnie. - Będę tu.
- Zatem - zróbmy to oficjalnie. - Lucjusz uśmiechnął się blado, uśmiech jednak nie sięgnął oczu, wciąż pozbawionych emocji. - Mam honor zaprosić cię na przyjęcie urodzinowe mojej żony, które odbędzie się czternastego lutego, tutaj, w mojej rezydencji. Przyjdziesz?
- To będzie dla mnie zaszczyt.
- Bo ci uwierzę.
- Skoro tak - to będzie dla mnie katorga, ale i tak przyjdę.
- Dziękuję.
Cisza.
Chwilę rzadkiego porozumienia przerwało wejście przyszłej jubilatki.
- Droga Narcyzo... - przywitał się Severus i pochylił w ukłonie na tyle niskim, aby włosy jak najdłużej zasłaniały mu widoczność.
- Severus Snape.
Cień niesmaku, wyczuwalny w tonie głosu, widać było również na skrzywionej nieznacznie twarzy. Oraz, oczywiście, w niechętnym spojrzeniu, którym lustrowała Mistrza Eliksirów, ubranego w swoją czarną szatę i czarne buty. Prostując się z ukłonu, Snape mógł obserwować, jak ów cień niesmaku pogłębia się w połowie długiego rzędu guzików. Zapewne powinien się w tym momencie poczuć odrażającym szlamochłonem czy inną żałosną formą życia, był już jednak na to zbyt zatwardziały psychicznie. Zwłaszcza, że zniesmaczenie Narcyzy Malfoy przeniosło się rychło na stojącą obok postać jej własnego męża i przed powrotem do Severusa obdzieliło jeszcze szafę, kilim na ścianie i żyrandol.
- Jak sądzę, dostałeś już zaproszenie na nasze przyjęcie?
- Istotnie, Lucjusz właśnie o nim wspomniał.
- Zapewne będę więc miała przyjemność oglądać cię u nas czternastego?
„Przyjemność” pani Malfoy brzmiała mnie więcej tak samo jak wcześniejszy „zaszczyt” Severusa, poczuł się zatem znacznie lepiej.
- Nie mógłbym przegapić twoich urodzin, droga Narcyzo - rzekł z krzywym uśmiechem. Kobieta z wyższością wydęła wargi.
- Nie mógłbyś - przyznała spokojnie. Jeszcze raz zmierzyła go wzrokiem - niesmak walczył o lepsze miejsce ze złośliwością.
- Oczywiście, zaproszenie jest dwuosobowe, możesz przyprowadzić jakąś damę... - nie dodała „jeśli zdołasz”, nie trzeba było jednak być walentynkowym minstrelem, żeby to sobie dośpiewać.
- Oczywiście... - wycedził przez zęby Snape. Nie trzeba było Narcyzy z jej uroczym mizosnapizmem, żeby mu przypomnieć, jak bardzo nie znosił czternastego lutego.
- I rzecz jasna, prezent to tylko kwestia symboliczna... Przy twojej nauczycielskiej pensji... W ogóle sobie tym nie zawracaj głowy, Severusie. Znasz mnie przecież. Ucieszy mnie każdy drobiazg... Cóż, zostawię was już, panowie. Do zobaczenia czternastego Severusie.
- Do widzenia, Narcyzo - wykrztusił z trudem, porażony wizją cieszącej się czymś Narcyzy. Wyszła, rzuciwszy jeszcze kilka zniesmaczonych spojrzeń jemu, mężowi, szafie i żyrandolowi. Kilim - o cudzie - przemknął zapomniany.
Cisza.
Lucjusz Malfoy spoglądał jasnymi oczyma na drzwi, za którymi znikła jego żona.
Na spragnionych krwi ofiarnej ołtarzach rzeźbionej w błękitnym lodzie świątyni Lucifera powoli zapalały się ognie.
- Przyjdź na to przyjęcie, Severusie.
- Przyjdę.
- Przyprowadź jakąś dziewczynę, wszystko jedno kogo, Mugolkę z ulicy, odrodzoną z popiołów córkę Salazara, nieletnią uczennicę, obojętnie.
- Wypośrodkuję.
- Przynieś Narcyzie prezent. Ja zapłacę, jak będzie trzeba. Nie, nie, nie rób takich min. Nie obchodzi mnie chwilowo twoje męskie samopoczucie. Pomyśl o moim! Zresztą, co ja mówię, jej głupota się udziela, przecież cię stać. Kup jej prezent. Nie wiem, jakiś mugolski bibelot, ten, no, wibrator, lizaparator...
- Paralizator.
- Właśnie. Niech ją porazi.
- Niech ją nawet zrazi.
- Już jest zrażona. Zrażona do wszystkiego. Na czarną krew Salazara, kup jej rogogona węgierskiego i niech ja jej więcej nie oglądam. A przede wszystkim przyjdź na to cholerne przyjęcie i pomóż mi je przetrwać. Zrób coś. Pan cię lubi, a Dumbledore lubi cię jeszcze bardziej, możesz zrobić jakiś skandal i nawet nie będzie mi mogła ta gangrena suszyć głowy, żebym ci gardło poderżnął.
- Czemuś się z nią żenił?!
- Ją pytali, mnie nie!
- No fakt, ona w tym związku nosi spódnicę... Przyjdę, będę cię wspierał, zrobię co w mojej mocy.
- Niech szlag trafi pomysł rodzenia się czternastego lutego.
- Spokojnie...
- Spokojnie?! Spokojnie?! Zdajesz sobie sprawę, co ludzie będą mówić?!
- Że... Lucjusz Malfoy wydaje przyjęcie walentynkowe?
- I JA MAM BYĆ SPOKOJNY?!
W zaciszu swoich lochów Severus Snape spokojnie rozplanował akcję. Na początek rzeczywiście potrzebował prezentu, który wywrze odpowiednie wrażenie. Wbrew przekonaniu pani Malfoy, było go od czasu do czasu stać na ekstrawagancje. Wizja rogogona, odgryzającego Narcyzie zniesmaczoną minę razem z twarzą, miała w sobie coś kuszącego. Z uwagi jednak na konwenanse społeczne, należało poprzestać na czymś mniej drastycznym, a równie skutecznym. Po pierwsze więc prezent, na który nawet Narcyza nie będzie śmiała sarkać. Po drugie - przyobiecana Lucjuszowi awantura, którą jakoś należało już na przyjęciu sprokurować. Po trzecie - w miarę reprezentatywna kobieta. Cóż. W kwestii skandalu, awantury czy jak to nazwać, nie zamierzał się zbytnio wysilać. Skorzysta z tego, co ma pod ręką w Hogwarcie oraz, rzecz jasna, z wyjątkowo sprzyjającej atmosfery Walentynek. Ogólnie najekonomiczniej byłoby załatwić pierwszą sprawę i liczyć na to, że druga i trzecia przyjdzie sama. Mistrz Eliksirów zdawał sobie jednak sprawę, że o ile awantury lekko tylko sprowokowane reagują dokładnie po naszej myśli, to sprowokowana kobieta może zareagować zupełnie nieprzewidywalnie, o ile sowa nie dostarczy jej zawczasu dokładnych instrukcji. W tym momencie pozwolił sobie na ciężkie westchnienie. Ogromnie nie lubił załatwiać takich spraw listownie. Takie rzeczy należało załatwiać twarzą w twarz, nawet, jeśli owa twarz tkwiła w kominku - pełzające dookoła płomienie bynajmniej nie ujmowały wagi argumentom, a nawet wprost przeciwnie. Niestety, o czym zapewne wiedział Dyrektor, posyłając mu nie tak dawno temu wielce wymowne mrugnięcie, nie wszyscy członkowie Zakonu Feniksa znajdowali się w zasięgu sieci Fiuu. Jak również nie wszystkie członkinie.
Wincyś już od dobrej chwili popiskiwał z rosnącym zaniepokojeniem.
- Cicho tam - mruknął nieuważnie Snape. - Mnie też się ten pomysł nie podoba. Jakoś wolałbym unikać tej kobiety. Ale z drugiej strony, z kimś tam muszę iść. Wolę mieć pewność, że moja partnerka nie rozwieje się w chmurkę przerażonych piórek od jednego spojrzenia Narcyzy. A tej pani to raczej nie grozi... Poza tym, ktoś musi to dla mnie kupić.
Oddanie. Niepokój. Zatroskanie.
Mistrz Eliksirów nie zwracał uwagi na smoka. Masując długim palcem czoło, wpatrywał się w kamienny sufit. Podwieszony tam prosty żyrandol drgał ledwo zauważalnie, jakby na wyższym poziomie zamku coś waliło w podłogę. Jednak czarodziej i tego zdawał się nie dostrzegać. Rozmyślał nad swoim pomysłem. Można to było zdobyć w wielu miejscach, nawet tutaj, w Anglii, tyle, że - nielegalnie. A pierwsze - no, może drugie - co zrobi Narcyza, to sprawdzi rodowód. Niestety - wolno było hodować, ale nie sprzedawać. Pozostawały zatem zagraniczne punkty zaopatrzenia. Był taki, konkretnie jeden. Zdaje się, że w jednym z państw Europy Wschodniej. Severus miał też aż nadto znajomych osób, które mogły dla niego załatwić ten sprawunek. Tyle, że zdecydowanie nie chciał odpowiadać na pytania w rodzaju „po co ci, na galopujące gorączki gnilne, coś takiego?!”. Nikt by nie uwierzył, że na gorączkę gnilną... Niestety. Załatwianie pewnych spraw najlepiej było powierzać osobom uczciwym i poniekąd przynajmniej zaufanym. W ten sposób wszystko pozostałoby w Zakonie...
Spojrzał wprost w bursztynowe oczy swojego smoka.
- Mnie też się ten pomysł nie podoba - zapewnił z westchnieniem. - Ale życie nie ma się podobać, życie ma drapać.
Oddanie. Miłość. Rezygnacja.
- I nie rozmawiam ze zwierzętami domowymi.
Na wpół dziki sokół, który dostarczył do smokerskiej bazy w Rumunii list, podpisany przez hogwarckiego Mistrza Eliksirów, oraz świstoklik podwójnego zasięgu o kuszących kształtach srebrnej figurynki smoka walijskiego, nie czekał na odpowiedź adresatki. Jakaż jednak mogłaby być odpowiedź na tak postawione pytanie?
Szanowna Panno Meridian.
Jako że deklaracja Pani członkostwa w Zakonie Feniksa została niedawno pozytywnie rozpatrzona, informuję, że dziś wieczorem o godzinie 20:00 oczekuję Pani w moim gabinecie w Hogwarcie, aby poinformować Panią o czekającym Ją zadaniu.
Severus Snape
Ho, ho, ho... Keira uniosła brwi. A to ci dopiero. Cóż - była już prawie przeprowadzona do Anglii, sprawy w Rumunii miała prawie pozałatwiane i w sumie mogła zaczynać nowe życie choćby od zaraz. Doskonale, panie Snape. Zobaczymy, co pan dla mnie ma. I z góry dziękujemy za uprzejmość. Nie ma to jak wsparcie i ciepłe przyjęcie na początku...
Około dwudziestej wyklikiwała się już przed bramą Hogwartu w swoim płaszczu z kapturem. Od razu w sali wejściowej natknęła się na znajome osoby.
- Panna Meridian! - ucieszyła się Hermiona, odruchowo sięgając do włosów. Widać było, że bierze sobie do serca korespondencyjne rady Keiry - jej fryzura z dzikiego gąszczu zaczęła przypominać coraz bardziej artystyczny nieład, a miała się ku jeszcze lepszemu. Snaperka odpowiedziała uśmiechem.
- Witaj, Hermiono, i wy, chłopcy.
- Dobry wieczór! Co pani robi w Hogwarcie?! - zdziwił się Harry.
- Wpadłam odwiedzić profesora Snape’a - odparła tajemniczo. Spojrzała na zdumione miny młodzieży, wspomniała otrzymany list, po czym bez większych skrupułów uznała, że pan profesor zasłużył na wszystko, co go spotka.
- Bo wiecie, zanim wyjechałam ostatnim razem, zdążyliśmy się całkiem nieźle zaprzyjaźnić...
Czekał w gabinecie - ubrany na czarno, w długim surducie* przypominającym księżą sutannę. Cóż, może ona sama w tym płaszczu wygląda dementorowato, ale pod spodem miała zieloną szatę. A co on miał na swoje usprawiedliwienie? Nie można się całe życie zasłaniać Sami-Wiecie-Kim. Najpewniej po prostu lubił się tak ubierać, a grobowa mina to zwykły blef.
- Panna Meridian.
- Pan Snape.
Wskazał jej fotel, sam stanął naprzeciwko, zaplatając palce. Zmarszczył gniewnie brwi, gdy dostrzegł, że się rozgląda, zaraz jednak uśmiechnął się złośliwie.
- Czegoś pani szuka?
- Już znalazłam. Siedzi przy pańskim biurku i łypie na mnie - odparła, jednocześnie rozczulona smoczkiem i zafascynowana wrogim wyrazem smoczej mordki. Wspaniałe stworzenie. Hmm?! Mistrza Eliksirów jej odpowiedź chyba co najmniej zaskoczyła, smokowi zaś ze zdziwienia aż rozjechały się łapy i przewrócił się na kamienną posadzkę.
- Poluje, czy sam pan go karmi? - zaciekawiła się Keira.
- Poluje, oczywiście! - mruknął profesor. W czarnych oczach czaiła się podejrzliwość. - Pani go widzi?
- Nie powinnam? - teraz zdumiała się Keira.
- Nie.
- Ja...
- To dłuższa historia. Myślałem, że jest pani... Wtajemniczona. Cóż, Dyrektor pani opowie. Póki co... Tego smoka nie ma. Zapamięta pani?
- Postaram się - odparła kąśliwie. - Po co mnie pan tu ściągał?
- Wybieram się na przyjęcie czternastego lutego, a pani będzie mi towarzyszyć.
- Proszę?!
- Dobrze pani usłyszała.
- Na przyjęciu?! W ramach obowiązków wobec Zakonu?!
- Dokładnie tak, panno Meridian. Jak widać, obowiązki wobec Zakonu to nie tylko rzucanie Avadą zza węgła. Ale - do rzeczy. Jak słyszałem, jest pani aż nadto wtajemniczona w przegląd najważniejszych postaci poprzedniej wojny z Czarnym Panem?
- Staram się również być na bieżąco z aktualnościami obecnej wojny, o ile to pana interesuje.
- To, co mnie interesuje, jest w tej chwili nieistotne... Zapewne mówi coś pani nazwisko Malfoy?
- Chce mi pan powiedzieć, że Lucjusz Malfoy urządza przyjęcie walentynkowe?!
- Panno Meridian. Proszę nie wymieniać imienia Lucjusza i tego słowa na „w” w jednym zdaniu, bo zejdę z tego świata. A to nie będzie z pożytkiem doczesnym i wiecznym dla naszej sprawy. Czternastego lutego Narcyza, żona Lu, obchodzi urodziny. To jej przyjęcie. Będziemy tam oboje.
- Lu?!
- Jestem z nim dość zaprzyjaźniony. Pani nie musi.
- Rozumiem. W porządku. Na wszystkie rogi rogogonów... Wa... Ekhmmm... Przyjęcie u Malfoyów. Czego mam się spodziewać?
- W normalnych warunkach - sztywnej, lodowatej, arystokratycznej atmosfery i niesmaku gospodyni. To przyjęcie Narcyzy, nie Lucjusza.
- W normalnych warunkach?
- I tu dochodzimy do tego, co zrobisz dla nas jeszcze przed przyjęciem.
- Ja?! I czy my jesteśmy na „ty”?!
- Wolałbym nie, ale to uprości sprawę.
- Uprości?! Też coś! Jeszcze do tego wrócimy. Więc?
- Więc. Musisz kupić prezent dla naszej wielce szanownej jublilatki...
Następnego wieczora o dwudziestej spotkali się w sali wejściowej Hogwartu, łypiąc na siebie spode łba. Gdyby cała szkoła już od wczoraj nie huczała od plotek, na pewno teraz by zaczęła. Keira zrzuciła z głowy kaptur i podała mężczyźnie jakiś duży przedmiot, okryty ciemnym materiałem.
- Proszę. Dokładnie według zamówienia - rzuciła zaczepnie. Wszyscy przechodzący akurat w pobliżu zwolnili kroku, wyciągnęli szyje, co poniektórzy nawet zatrzymali się w drzwiach. Zaś profesor Snape - o dziwo - nie zamierzał nikogo rozczarowywać. Zamaszystym gestem zerwał tkaninę i rzucił ją na ziemię.
- Ooooooooo..... - poniosło się po sali.
Przedmiot okazał się być dużą klatką, rzeźbioną na kształt ażurowej altanki. Na inkrustowanej platyną huśtawce siedziała w niej przedziwnie urokliwa istotka - mała kobietka o kremowej cerze, zielonkawych włosach i tęczowych, opalizujących skrzydłach. Całą jej postać spowijała delikatna, zielona mgiełka. Ubrana zaś była w udrapowany wdzięcznie zielony jedwab. Siedziała, oparta o pręty, ze znudzoną minką na olśniewająco ślicznej twarzyczce - rozejrzała się po sali, ale Hogwart wyraźnie jej nie zaciekawił; lekką aprobatę wzbudzili w niej tylko Keira i Severus, resztę zignorowała, mrugając długimi rzęsami i ziewając. Mistrz Eliksirów zaklęciem lewitującym i wiążącym umieścił klatkę tuż obok swojego ramienia.
- Zapraszam do mojego gabinetu, Keiro. Dopracujemy szczegóły związane z przyjęciem. - Przyjrzał się skrzydlatej istotce i pochylił do ucha smokerki. - Kolor mojego Domu... Doceniam uprzejmość.
Wyszli razem, zaś czarodzieje zgromadzeni w sali wejściowej jeszcze przez chwilę stali w dziwnym oczarowaniu.
ŁUP.
Portret Salazara Slytherina spadł z haka.
- Rzeczywiście, cudna buzia - przyznał z dobrotliwym uśmiechem Albus Dumbledore.
Przez tych kilka dni, jakie pozostały do Walentynek, groźny Mistrz Eliksirów nosił swoją nową maskotkę po całym Hogwarcie. Lewitująca u ramienia altanka towarzyszyła mu na lekcjach i na przerwach, w gabinecie i na spotkaniach kadry, na posiłkach, podczas sprawdzania wypracowań, w czasie nadzorowania szlabanów - zapewne również w kąpieli, jak utrzymywali ci, którzy śmieli wymówić słowa „Snape” i „kąpiel” w jednym zdaniu. Wszyscy zainteresowani mogli sprawdzić w bibliotece, bądź też u znajomych Krukonów i Hermiony Granger, że ów podgatunek charyty** - Valentia Macedoniensis Alata, czyli, jeśli wierzyć księgom, Potężna (niektóre tłumaczenia podsuwały tu też Potencję) Macedońska Skrzydlata - jest bardzo rzadki, w Anglii nie wolno nim handlować, a na wolności już nigdzie nie występuje. Stworzenia te są bardzo inteligentne, porównywalnie do skrzatów czy centaurów, jednak wybierają życie w niewoli ze względu na wrodzone lenistwo. Dobrze traktowana charyta potrafi się odwdzięczyć, przekazując właścicielowi część swojego nieodpartego uroku.
Tu rozpętała się burza spekulacji, na kim też profesor zamierza użyć owego nieodpartego uroku. Informacje z drugiej co prawda ręki zdobył Harry Potter od Dyrektora, który zapewnił, że wdzięczna charytka jest przeznaczona na prezent urodzinowy dla pewnej damy, a „drogi Severus” obnosi się z nią tak widowiskowo, aby trochę biedaczkę odchuchać i oswoić z ludźmi po ciężkich przejściach. Od tego tajemniczego stwierdzenia rozeszły się po zamku mroczne opowieści o targowisku zniewolonych charyt i innych udręczonych stworzeń, zamęczanych gdzieś w Europie Wschodniej nieludzkim traktowaniem. Cały Hogwart wstępował do WSZY, zakładał nowe stowarzyszenia, jednocześnie trenując serenady walentynkowe i rzucanie róż z okien stroną bezkolcową. Nikt już jakoś nie miał czasu zastanawiać się, na czym polega „odchuchiwanie” charytki w wykonaniu profesora Snape’a.
A polegało głównie na dokarmianiu jej - prócz różnych lekkostrawnych specjałów - kilkoma słodkimi eliksirami, od których uśmiech ślicznej istotki promieniał na korytarze zamku niczym letnie słoneczko. Z Severusa Snape’a nadal ociekał cynizm, ironia i sarkazm, a zielonowłosa charyta promieniowała lenistwem i, choć rozsyłała senne uśmiechy na prawo i lewo, wiecznie podrzemywała na swojej huśtawce. Jakoś jednak urzekającego czaru słodkiej istotki starczało dla obydwojga. W efekcie mijanie się na przerwie z Mistrzem Eliksirów w ciągu tych kilku przedwalentynkowych dni stało się dla uczniów doznaniem wręcz całkiem przyjemnym.
Tyle, że czasem spadał ze ściany jakiś obraz.
- Aż dreszcz przechodzi, Albusie! - poskarżyła się Minerwa McGonagall, kiedy obok niej i Dumbledore’a przedefilował Mistrz Eliksirów, lewitując za sobą ażurową klatkę z czarującą - Walentynką, bo tak natychmiast ochrzczono zielonowłosą charytę.
- Wystarczy, że przejdą obok, a zaraz zapada taka... cisza przed burzą.
Rzeczywiście, cisza zapadała, ale żadne burze nie nadciągały - młodzi ludzie najpierw zagapiali się niemądrze na śliczną istotkę w klatce, a potem jakby owiani zieloną mgiełką zaczynali się szerzej i przymilniej uśmiechać do koleżanek. Jak na dzień przed Świętym Walentym, nie była to żadna niepokojąca oznaka, czego nie omieszkał wytknąć towarzyszce Dyrektor.
- Niby masz rację, Albusie, ale coś jest nie w porządku! Jakby to dziwne zielone stworzenie zaczarowało cały zamek. Coś tu wyraźnie nie gra.
Severus przemaszerował w drugą stronę, tym razem z profesorem Flitwickiem, który ciągnął go gdzieś podskakując nerwowo. Charyta w klatce ziewnęła od serca, zasłaniając usteczka dłonią. Głowy kilku uczniów odruchowo zwróciły się w jej stronę, przepływający mimo duch aż strącił swoją z karku, a żyrandol nad głową Dumbledore’a i wicedyrektorki zadygotał lekko.
- Prześliczne stworzenie - westchnął z podziwem stary czarodziej. - Minerwo. Czym ty się przejmujesz?!
- Obrazy na jej widok spadają, lampy się kiwają, to nie jest normalne.
- Jutro Severus zabierze ją stąd na dobre. Obrazy przestaną spadać. Zresztą, żyrandol już się nie kiwa. Widzisz?
- Widzę. Całe szczęście, że ją stąd wyniesie. Ale i tak atmosfera w Hogwarcie jakoś mi się nie podoba. Coś... Czegoś brakuje. Cisza przed burzą.
- Widocznie żyrandol powinien pobujać się jeszcze trochę! - roześmiał się Dumbledore. Obydwoje jak na komendę podnieśli głowy, ale u sufitu nic się nie poruszyło. Minerwa McGonagall wzruszyła ramionami.
- Wciąż mi się to wszystko nie podoba. Powinieneś bardziej kontrolować Severusa. Albo przynajmniej uprzedzać mnie zawczasu! - rzuciła mu obrażone spojrzenie i odeszła. Stary czarodziej spoglądał za nią z leciutkim uśmiechem.
- I po co się tak denerwować? Jeszcze jeden dzień i śliczna charytka zniknie z Hogwartu, a cisza przed burzą się skończy... - nie kierował jednak tych słów do pleców pani profesor, tylko do okolicznej młodzieży, którą przyprawił w ten sposób o głęboką depresję.
TRZASKBRZĘKŁUBBRZDĘK.
O włos od głowy Dyrektora spadł żyrandol.
* "surdut luterski" - krótka czarna do kolan sięgająca "sutanna" z białym kołnierzykiem pod stojącym kołnierzem surduta (biała lub czarna koszula z koloratką)
** tak nawiasem mówiąc - charyta, wedle mitologii greckiej, to boginka wdzięku i uroku. Nie miały zielonych włosów - to mój ukłon w stronę Slytherinu - ani pół metra wysokości, ale od czasów Starożytnej Grecji trochę upłynęło wody w Styksie... Valentia od Valens, czyli "mogący" - forma nieistniejąca co prawda, ale jak ładnie brzmi... Macedoniensis znaczy to, na co wygląda, a Alata to naprawdę Skrzydlata. Po łacinie, rzecz jasna.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.