Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Pamiętnik znaleziony w Duppie

Autor:Kyo
Serie:Sailor Moon, Neon Genesis Evangelion
Gatunki:Fikcja, Komedia, Parodia, Romans
Uwagi:Alternatywna rzeczywistość, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2009-02-28 11:32:28
Aktualizowany:2009-02-28 11:32:28


Incipit prologus.


1. Czwarta flaszka


Cholera.

O czym to ja miałem mówić? Ten stary palant kompletnie wytrącił mnie z wątku.

Aha, o Wieży.

No więc siedzimy w Wieży. We trójkę. Czarny kot z czymśtam na czole, który sądzi, że umie mówić, ten stary palant i ja. Właściwie powinienem pisać o nim jako o „Tym Starym Palancie”, bo mimo wszystko należy mu się trochę szacunku.

Nieważne. W każdym bądź razie siedzimy w Wieży i chlamy nalewkę wiśniową.

Tak w ogóle to jest nas dziewiątka - Ten Stary Palant, dwa koty z czymśtam na czole i pięć dziewczyn, którym wydaje się, że są czymśtam.

- Wyrżbżym? - pyta Ten Stary Palant mrugając kaprawym ślepiem.

- Akchyż. - odpowiadam grzecznie podstawiając swoją szklankę.

Właściwie to nazywa się zupełnie inaczej, ale „Ten Stary Palant” pasuje do niego jak ulał. Zresztą kiedy o nim myślę, pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy to właśnie „Ten Stary Palant”, a nie „Doktor Augustus F. Duppa”. Tak. Naprawdę ma tytuł naukowy. Nazwisko chyba też jest prawdziwe, chociaż diabli go tam wiedzą. Nie jest tutejszy. Cholera wie, skąd jest. W każdym bądź razie mówi po polsku, i to całkiem nieźle. Ale mniejsza z tym.

- Miau. - stwierdza krytycznie czarny kot z czymśtam na czole. Kot twierdzi, że nazywa się Luna, ale my mówimy na niego Mruczek. W końcu to jest ośrodek rehabilitacyjny, do cholery. Aha, i chyba to jest kotka. Tak twierdzi jedna z dziewczyn, ale ja tam jej pod ogon nie zaglądałem. Kotce, znaczy się. Nie dziewczynie. Dziewczynie nawet chętnie bym zajrzał, bo jest całkiem... khm.

Dobra. Zanim Ten Stary Palant naleje, opowiem trochę o sobie. Wybaczcie, jeśli będzie mi się plątał język, ale jesteśmy już troszeczkę urżnięci. Spóźniliście się na najlepszy moment imprezy, jak Ten Stary Palant udawał...

zresztą nie. To nie był najlepszy moment. A nawet całkiem obrzydliwy. Hehe.

O czym to ja miałem mówić?


2. Ja


Nazywam się Kyo. Kyo Shiro. Owszem, nie jestem stąd, ale ja się szybko asymiluję. Na początku myślałem, że jestem z kosmosu, zresztą właśnie dlatego zetknąłem się z Doktorem Duppą i trafiłem do Wieży. Ale po kolei.

Otóż urodziłem się w Silver Millenium w bogatej rodzinie arystokratycznej. Jako młody idiota uciekłem z domu i wyniosłem się na Mroczną Stronę Księżyca, gdzie pobierałem nauki w Zgromadzeniu Mrocznego Księżyca. Mało oryginalna nazwa, nie? Pamiętam, że któregoś dnia wybrałem się na fantastyczną bibkę. Bibka była tak czadowa, że całe Silver Millenium poszło w... diabli. Trochę dałem w pałę, a jak się obudziłem, okazało się, że jestem w zupełnie innym świecie w ciele jakiegoś przeintelektualizowanego studenciaka. Założę się, że to była zemsta tej cholery Serenity za tą małą, rudą służącą z takimi fajnymi... khm. No nic. Moją prawdziwą tożsamość odkryłem po jakichś dziewiętnastu latach męk i psychicznego dyskomfortu. Wyobraźcie sobie, że moi przyszywani starzy wcale nie byli szczęśliwi z tego powodu, że ich syn jest największym magiem Księżyca. Co więcej, postanowili mi udowodnić, że wcale owym magiem nie jestem.

I tak rozpoczęła się długa i obustronnie męcząca terapia z Doktorem Duppą, cudotwórcą z cholera-wie-skąd. Ponieważ obydwaj traktowaliśmy ją jako rodzaj wojny podjazdowej, jak łatwo się domyślić, gówno z tego wyszło. Doktor nie uwierzył w moje moce, a ja nie uwierzyłem w jego dyplom. Remis? Chyba tak. To znaczy nie. Pat przeciągał się do momentu, w którym z nadmiaru frustracji zrobiłem mu w gabinecie przedstawienie pod tytułem „Ewakuacja Sajgonu”. Nie, nie przy pomocy magii. Przy pomocy kija do baseballa. Kurde, ciężki dzień miałem. Kolokwium z czytelnictwa. To otworzyło oczy Duppie (ciekawa figura retoryczna, prawda? Chyba powinno być „w” po „oczach”), który dopiero wtedy uznał mnie za wyjątkowo interesujący przypadek świra.

W ten sposób wylądowałem w Wieży. Czyli prywatnym ośrodku rehabilitacyjnym. I, co najśmieszniejsze, to była naprawdę wieża. Wielka, ciemna i zimna jak jasna cholera baszta przywodząca na myśl gołe i pryszczate wiedźmy wracające z baletów na Łysej Górze. Z tego co wiem, wieża nazywała się Wieża. Podobno kiedyś Duppa, właściciel i główny a jedyny terapeuta, rozpisał był wśród pensjonariuszy konkurs na jakąś ambitniejszą nazwę, ale propozycje były... hmmm... nazwijmy je postmodernistycznymi. Tak więc została Wieżą. Chociaż słyszałem, że co złośliwsi nazywali ją inaczej podkreślając jej osobliwy kształt i niejaki związek z nazwiskiem właściciela. Tak czy inaczej, kiedy pierwszy raz ją ujrzałem, odniosłem wrażenie, że Wieża zaciera łapska z radości. A zaciera dlatego, że nareszcie znalazł się jakiś frajer, któremu mogłaby się w środku nocy zawalić na łeb. Oczywiście wieża jako taka nie dysponuje żadnymi kończynami, ale mnie, już powszechnie uznanemu wariatowi, takie stwierdzenie wcale nie przynosiło ujmy na honorze. Aby zaakcentować swój stan psychiczny podzieliłem się tą jakże błyskotliwą myślą z Doktorem. Duppa zerknął wtedy na mnie spode łba i doradził mi uważać, żeby któregoś pięknego dnia Wieża nie kopnęła mnie w dupę. Miałem wielką ochotę zapytać, czy Wieża zdążyła już kiedyś podczas któregoś pięknego dnia kopnąć w Duppę, ale powstrzymałem się. Powstrzymałem się dlatego, że moim skromnym zdaniem kpiny z cudzego nazwiska jakie by nie było, nie leżały w granicach dobrego smaku.

Tak mi się wydawało.

Potem mi przeszło.

Potem wszystko mi przeszło.

Ponieważ okazało się, że z ośmiorga pensjonariuszy tego Bożego przybytku jestem, kurde, najnormalniejszy. Że nie wspomnę o personelu. Jednoosobowym zresztą. Ale o tym później, a na razie może dokończmy tą wiśnióweczkę, ech?


3. Czwarta flaszka (cd.)


Cholera.

O czym to ja miałem mówić? Znowu straciłem wątek.

Aha, o wiśniówce.

No więc chlamy ją właśnie. We trójkę. Ten Stary Palant, Mruczek i ja. Chlamy ją siedząc w Wieży przy świecach, bo generator zdechł a nikt z nas nie zejdzie do piwnicy. Boimy się ciemności. Za oknem wyje wiatr. To chyba tyle tytułem wstępu.

- Gumba? - pyta zachęcająco Ten Stary Palant, zaciskając kościstą łapę na szyjce butelki.

- Yhhhyh. - odpowiadam i podsuwam mu swoją szklankę.

- Miau... - mówi z dezaprobatą Mruczek popychając w stronę Tego Starego Palanta miseczkę.

- Cicho, Mruczek - strofuje go gniewnym głosem Duppa - Ty pijesz co drugą.

- Jestem kotką, do cholery! - wrzeszczy wściekle Mruczek - I nazywam się Luna! A oprócz tego potrafię przepić was obydwu!

Przynajmniej wydaje się mu, że wrzeszczy.

Mi chyba też się wydaje.

- Wiesz - zaczynam - Wydaje mi się, że Mruczek mówi.

- Obydwaj jesteście nienormalni. - stwierdza autorytarnie Ten Stary Palant. - Ale to normalne, że jesteście nienormalni. Dlatego przebywacie tutaj. No to coby nam się dzieci rakiet nie czepiały.

Wiśnióweczka ma jakieś czterdzieści koni jak nie lepiej i podejrzanie smakuje rosyjskim spirytusem. To znaczy nie smakuje. Wiecie, o co chodzi.

Chyba miałem Wam jeszcze o czymś opowiedzieć, ale, kurczę, nie pamiętam.

Aha, pamiętam! O tych pięciu dziewczynach.

No więc jest ich pięć. I już śpią, ponieważ są niepełnoletnie. Według mnie SĄ pełnoletnie, ale papiery twierdzą co innego. Mają po szesnaście lat, oczywiście dziewczyny, nie papiery. Te dziewczyny to czarodziejki z jakichśtam planet, chociaż wyglądają całkiem normalnie. Ziemsko. I mówią też normalnie. Nawet są fajne, zwłaszcza taka jedna z długimi blond włosami, niebieskimi oczami i takimi ładnymi... khm. Mniejsza z tym. W każdym bądź razie my je resocjalizujemy, czy jak tam się to nazywa. Specjalnie piszę „my”, ponieważ miesiąc temu Duppa przyznał mi tytuł magistra oraz mianował Młodszym Terapeutą. Co prawda był wtedy troszeczkę urżnięty, ale papier podpisał. I przydzielił mi wolny kitel. Noszę go teraz na normalnej, czarnej szacie maga. Jest taki fajny i bielutki, a ja lubię kontrasty. Wracając do dziewczyn, wypuszczamy je od czasu do czasu, a one przynoszą różne fajne rzeczy. Zresztą właśnie z nich się utrzymujemy. Najgorsze jest to, że cały czas wydaje mi się, że skądś je wszystkie znam. Zupełnie, jakbym był z nimi kiedyś na jakiejś imprezie.

Chyba w tym miejscu przerwę, bo czuję jak wiśniówka wali mnie w łeb. Mruczek i Ten Stary Palant kłócą się o skład nowego rządu, a ja mam ochotę zwalić się pod stół i usnąć. Chociaż pewnie na podłodze jest zimno, bo Duppa otworzył okno na całą szerokość. Ma nadciśnienie i cały czas mu gorąco. A może to nie z powodu nadciśnienia? Nieważne. A zatem tak, jak ustaliliśmy: zaraz zwalę się pod stół i pójdę spać, zobaczymy się jutro. OK?

No to dobranoc.


4. Dwukrotne rozdarcie


Zastanawiam się tylko, dlaczego ta panna tak krzyczy.

Drze się niesamowicie, skubana, jakby ją drapali po plecach. Widłami. A nie chce mi się wyłączać radia, bo jest nudno i zimno, i pewnie zaraz bym usnął.

Właśnie siedzę w Pojeździe Służbowym, czyli w niegdyś białym dużym fiacie przerobionym na półfurgonetkę. Ten Stary Palant uparł się nazywać fiata Rjokim, nie mam pojęcia dlaczego. Oświecił mnie przy tym, że nie pisze się „Rjoki” tylko „Ryo-ohki”. Ale co mi tam.

Tak więc siedzę w Rjokim i czytam komiks. Komiks niesie niezwykle głębokie przesłanie, nazywa się „Cośtam-Men” i opowiada o drapaniu po buzi czternastocalowymi paznokciami. Metalowymi. Jak widelce. Czytam akurat ten komiks, bo tak mi się jakoś przy okazji zabrał. Ale mniejsza z tym.

Zapewne zapytacie, co robię późnym wieczorem w przerobionym na półfurgonetkę dużym fiacie czytając komiks i słuchając jakiejś rozdziapy... no więc czekam na Dziewczyny. Nie zrozumcie mnie źle, nie na d z i e w c z y n y, tylko na Dziewczyny. Nasze Dziewczyny. Właśnie poleciały załatwiać fundusze, a ja mam robić za eskortę i autobus.

Mój wielki, jaskrawożółty budzik pokazuje, że jeszcze dziesięć minut, a będę zmuszony pójść ich szukać. Zazwyczaj nie wyrabiają się w terminie, i zazwyczaj jestem zmuszony się za nimi uganiać. Tak tak, życie czasami naprawdę cuchnie.

Rozdziapa właśnie raczyła się zamknąć, a zamiast niej zaprezentował się następny mądry wystękujący w kółko „Rób mi dobrze, u! Rób mi szybko, u!”.

Sześć minut.

Poczekam jeszcze jedną, i trzeba będzie się szykować.

I nagle...

Nagle...

Nagle obudził się Mort. Mort to zdrobnienie „Mortimera”, czyli jego oficjalnego imienia. A ponieważ już się obudził, uznał za stosowne rozedrzeć się na całe gardło. Kiedy Mort się drze, przechodzą ciarki po plecach. Zwłaszcza kiedy drze się w zamkniętym pomieszczeniu, półtora na półtora metra.

I to jest jedyna wada Morta. Bo normalnie to strasznie fajny gość. Cholernie inteligentny. I wygadany. Niestety, dobry Bóg zapragnął sobie popsocić, więc Mort wygląda jak kogut. Nie, źle to ująłem. Mort jest kogutem, chyba nawet od urodzenia. Co wcale nie neguje jego inteligencji. Lubię go. Dlatego zabieram go ze sobą, kiedy jedziemy do miasta. Jest między nami takie męskie porozumienie - kiedy tylko spojrzę na którąś z Dziewczyn w wiadomo jaki sposób, Mort stroszy pióra i kręci ponuro łbem. Doświadczony gość, wie, w co mógłbym się wpakować. Któregoś dnia Duppa, w przypływie dobrego humoru, przywiózł do Wieży samiczkę jego rodzaju. Specjalnie nie nazywam jej kurą, ponieważ chcę ustrzec się pejoratywnego zabarwienia tego terminu. A zatem Mortadela, bo tak nazwał ją Duppa, była kurą jednocześnie nią nie będąc, rozumiecie o co chodzi, prawda? Swoją drogą, nadanie jej takiego a nie innego imienia moim skromnym zdaniem znakomicie oddaje poziom większości dowcipów Tego Starego Palanta. Przy czym warto zauważyć, że tym razem dowcip był podrasowany odpowiednią dawką własnoręcznie podpędzanego Czarciego Syropku rozrabianego jeden do trzech z sokiem cytrynowym.

Cóż, kiedy Mort uznał, że partnerka do niego nie dorasta, i po paru dniach wypiął na nią to coś, co koguty mają na dolnym końcu pleców. Atmosfera w Wieży zrobiła się wyjątkowo niezdrowa, aż wreszcie decyzją kolektywu Mortadela została przypadkiem potrącona przez Rjokiego i wylądowała w rosole. Wylądowała w nim razem z pierzem i całym swoim bogatym wnętrzem, gdyż Dziewczęta prawie chórem stwierdziły, że „one się brzydzą”, o Duppie nie wspominając. Ja też się brzydziłem, więc sprawa stanęła w martwym punkcie. Rosół, uwierzcie mi, nie był zbyt szczególny. Prawdę mówiąc do tej pory nie chce rosnąć trawa w miejscu, gdzie go wylałem.

Ale tak tu sobie gadamy, a ja się muszę zbierać. Przypomnijcie mi kiedyś, żebym opowiedział Wam jak w ogóle doszło do mojej znajomości z Mortem, to też ciekawa historia.

Ale teraz wysiadam z Rjokiego i biorę ze sobą tą wielką, czarną walizkę z tłoczonymi srebrem inicjałami "AFD". Cholera, znowu zapomniałem kodu... Już mam ochotę rozpruć ją śrubokrętem , kiedy słychać krzyki i tupot nóg. No, całe szczęście. Wracają Dziewczyny.

Rzeczywiście, biegną. Wszystkie pięć, uśmiechnięte od ucha do ucha i szczęśliwe. Obcasy butów stukają o chodnik. Jedynie szczupła, czarnowłosa Rei o paskudnym charakterku biegnie na bosaka, bo fakt, że trochę ciężko biega się w szpilkach. Rozmawialiśmy już o tym nie raz, ale ona uparła się na szpilki i koniec. A Rei, kiedy coś już sobie wbije do głowy przypomina pokój zamknięty grubą na pięć cali, tytanową płytą.

Z westchnieniem ulgi wrzucam walizkę z powrotem na pakę Rjokiego. A one biegną i biegną, i tak już króciutkie spódniczki szarpane wiatrem odchylają się jeszcze wyżej... ach, jakie one wszystkie mają piękne nogi! Jak one to robią...?

Biegną.

I biegną.

I biegną.

Dziewczęta po prostu kochają grać. Są wspaniałymi aktorkami. Również ten bieg to sztuka, pełna spokoju, gracji i tryumfu. Specjalnie zajmuje im to aż tyle czasu, żebym zdołał docenić ich talent. Więc doceniam. Mort również docenia, miotając się po szoferce Rjokiego rozsiewając przy okazji rudawe pióra i niezbyt specjalną woń podnieconego koguta. Trzeba będzie przewietrzyć.


5. Cholernie Dziwny Podkoszulek


Dzisiaj rano przyszedł do mnie Bóg.

Byłem trzeźwy, nie myślcie sobie.

Absolutnie i nieodwołalnie trzeźwy, przysięgam!

To byłby zupełnie spokojny, zwyczajny ranek... gdyby nie to pukanie do drzwi. Na początku myślałem, że to któraś z Dziewczyn. Ale nie, jednak nie. Ten odgłos był zupełnie inny, głębszy, donośniejszy, bardziej... eee... monumentalny.

- Otwarte - burknąłem, próbując otworzyć oczy. Otwarcie oczu jest najtrudniejszym momentem całego poranka.

I wtedy drzwi otworzyły się i do mojego pokoju wszedł o n.

- Dzień dobry - powiedział ze spokojnym, łagodnym uśmiechem.

- Uuuuueeeeeueeeeee - odpowiedziałem. Chciałem powiedzieć coś zupełnie innego, ale akurat mi się ziewnęło. Wspominałem już kiedyś, że budzenie się nie jest rzeczą, za którą przepadam?

A on uśmiechnął się jeszcze raz.

- Jestem Bóg. - przedstawił się.

Zamrugałem oczami i przyjrzałem mu się dokładnie. I, kurczę, co jak co, ale na Boga to on mi nie wyglądał. Żaden tam długobrody i siwowłosy patriarcha w powłóczystej szacie. Ot, taki gość, może dwadzieścia parę lat, ryży jak pióra na brzuchu Morta i pucułowaty. Nie miał nawet aureolki.

- Jak? - zapytałem niewyraźnie. Wiem, nie było to zbyt inteligentne, ale ja się ledwie co obudziłem.

- Bóg - powtórzył z łagodnym uśmiechem, zupełnie jakby to on był terapeutą rozmawiającym z pacjentem, a nie odwrotnie.

- B - Ó - G.

- Przez "ó"...?

Skinął radośnie głową.

Od razu pomyślałem, że to jakiś cięższy przypadek.

Wstałem z łóżka i naciągnąłem podkoszulek. Był długi i biały, z nadrukiem przedstawiającym jakiegoś fioletowego gościa z podpisem „EVANGELION”. Cholera wie, skąd się tu wziął. Nigdy nie miałem takiej koszuli.

- O! - powiedział z uznaniem Bóg strzelając do mnie tymi swoimi radosnymi, zielonymi ślepkami. Nie zrozumiałem o co mu chodzi, więc zignorowałem to. Powtarzam jeszcze raz, że przed chwilą wstałem.

Podszedłem do lustra i spojrzałem na siebie. Nic się nie zmieniło - ta sama znajoma, zarośnięta gęba, sterczące na wszystkie strony włosy, i tylko nieszczęsna koszulka z napisem „NOILEGNAVE”...

Podniosłem leżący na stoliku przy łóżku identyfikator i przypiąłem go do koszuli, wbijając szpilkę prosto w ślepie fioletowego gościa. Cenię sobie profesjonalizm.

- Siadaj - mruknąłem strącając kopniakiem zawalającą krzesło stertę brudnych ciuchów.

Usiadł, splatając dłonie na kolanach.

Na drugim krześle również leżały ciuchy. Już miałem zwalić je na podłogę, ale zrezygnowałem. Podłoga już była dokładnie zaścielona poprzednią stertą, a te dla odmiany były czyste. Oczywiście, to nie był żaden argument za pozostawieniem ich na krześle... ale perspektywa późniejszego obwąchiwania paru kilogramów łachów skutecznie mnie przekonała.

Więc siadłem na stole.

- Bóg? - upewniłem się jeszcze raz.

- Aha.

Popatrzyłem na niego uważnie.

- Ale który bóg? - zapytałem ostrożnie.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- A co za różnica?

Zmieszałem się troszeczkę. Teologia jakoś nigdy mnie nie ciągnęła.

- Jestem Kyo. - powiedziałem w końcu żeby zmienić temat - Kyo Shiro. Młodszy Terapeuta.

Skinął głową i uśmiechnął się znowu. Wesołek, cholera jasna.

- Doktor Duppa przysłał mnie do pana w celu zakwaterowania.

Rozmawialiście kiedyś z gościem mówiącym w ten sposób? Co za typ... a poza tym dlaczego Ten Stary Palant skierował go do mnie? Przecież sam doskonale wiedział, że całe trzecie piętro jest wolne.

- Pan Doktor jest niedysponowany - oznajmił z ważną miną Bóg.

- Uch... - zacząłem, ale ugryzłem się w język. Po pierwsze, takie sprawy nie powinny wychodzić poza personel. Po drugie, nie było sensu pytać. Ten Stary Palant uchlał się w cztery dupy, a może duppy, chociaż było dopiero wpół do dziewiątej rano.

- Myli się pan - sprostował grzecznie Bóg - Pan Doktor nie nadużył alkoholu. Z a n i e m ó g ł.

Koniec świata.

Duppa się nie uchlał. Z a n i e m ó g ł.

- To ja... zaprowadzę... - burknąłem niewyraźnie zakładając ciepłe, puchate bambosze w kształcie tygrysków, a potem wziąłem klucze i zaprowadziłem Boga na górę.

Z wrażenia nawet nie zwróciłem uwagi na to, że skubany czytał mi w myślach.


6. Teologia


Zaraz potem zszedłem na dół, ponieważ cholernie męczyło mnie, w jaki sposób Duppa raczył był zaniemóc.

I rzeczywiście. W jego pokoju cisza. I to absolutna, zupełna cisza.

Odchrząknąłem i odczekałem parę sekund, żeby dać mu czas na dokończenie ewentualnych głupich czynności, jakich mógł się akurat dopuszczać i wszedłem do środka.

I wiecie co?

Wymiękłem.

Bo temu kretynowi odwaliło na dobre.

Leżał krzyżem na podłodze, nogi razem, ręce szeroko rozłożone i bełkotał coś niewyraźnie pod nosem.

- Samolot - powiedziałem, bo była to pierwsza rzecz jaka przyszła mi do głowy.

Łypnął na mnie wściekle spode łba nie przerywając bełkotania. Zauważyłem, że pozdzierał ze ścian plakaty z gołymi pannami, które namiętnie kolekcjonował, stary zboczeniec. Ale zwykłego bajzlu już nie chciało mu się sprzątnąć.

Pobełkotał jeszcze przez chwilę i skończył.

- Krzyż, idioto - zawarczał podnosząc się z podłogi i otrzepując fartuch - Nie samolot, tylko krzyż.

Wzruszyłem ramionami, bo mnie tam było wszystko jedno.

- Był u ciebie Bóg? - zapytał uduchowionym głosem.

- No.

Zmarszczył brwi i popatrzył tak, jakby chciał mnie udusić.

- I...? - zawiesił dramatycznie głos.

- I zakwaterowałem go w dwunastce.

Nachylił się nade mną.

- Tylko tyle?

- A co jeszcze?

Wciągnął ze świstem powietrze.

- Jak to co? - wrzasnął - Przecież to B ó g! Nie rozumiesz, że właśnie zostało potwierdzone pochodzenie wszechświata? Obecność świata duchowego? Życie pozagrobowe? Nie dociera to do twojego zakutego łba?

Wzruszyłem ramionami.

- A skąd wiesz k t ó r y to Bóg?

Zamknął japę. Potem otworzył ją na nowo. I znowu zamknął.

- Faktycznie - burknął, drapiąc się po łysinie - Ale skoro twierdzi, że jest B o g i e m, to chyba jest to t e n Bóg.

- A ty rzekomo jesteś człowiekiem. - odparłem mrużąc oczy - Łapiesz analogię?

Wycelował we mnie sękatym paluchem.

- Przemawia przez ciebie politeizm - wypalił - Pogaństwo!

- A przez ciebie wiśniówka. Poza tym, pytałeś go, czy jest Bogiem Jedynym, Stworzycielem Nieba i Ziemi i Całej Reszty?

- Jeśli twierdzi, że jest B o g i e m a nie b o g i e m, to chyba nie ma sensu pytać, nie? - uparł się Duppa.

- Zależy od punktu widzenia.

- To pogaństwo! - wydarł się Doktor Mądry.

- Sam jesteś pogaństwo.

- Wolnomularstwo!

- Szybkodupiarstwo.

- Satanizm!

- Ooo, nie przeginaj - warknąłem - Kręcisz się dookoła chrześcijaństwa jak mucha wokół gówna. Poczytaj sobie troszeczkę, świat nie kończy się na monoteiźmie.

- Ale ja mówię o Szatanie! - ryknął.

- Szatan jest logiczną konsekwencją istnienia Boga, tak samo jak kac jest logiczną konsekwencją twojej Wiedźmiej Nalewki. Wiara w Szatana z góry zakłada wiarę w Boga, podobnie jak wiara w Boga zakłada wiarę w istnienie tego drugiego kolesia. Dlatego przestań pierniczyć głupoty. A poza tym kto powiedział, że akurat chrześcijaństwo jest jedyną prawdziwą religią?

- Bo jest! - wrzasnął Doktor Nawiedzony.

- Fajnie, ale dlaczego?

- Bo jest najlepsze! Najmiłosierniejsze!

- Najmiłosierniejsze? Mówisz o tych facetach, którzy nie leją swoich bab w niedziele i święta?

Zamknął się. Wydął wargi i wyglądał tak, jakby miał zamiar się rozpłakać.

- Bo nie stosują się do nauk Biblii. - oświadczył z namaszczeniem - To źli chrześcijanie.

- A kiedy ty czytałeś Biblię, co? - zapytałem wykrzywiając się złośliwie.

Nastroszył się. Już myślałem, że zaraz znowu na mnie nawrzeszczy... ale nie. Odwrócił się i zaczął szukać czegoś w kieszeni wiszącej na oparciu krzesła marynarki.

- Masz - powiedział wkładając mi w dłoń zmięty banknot - Pojedziesz dzisiaj do miasta i kupisz mi Biblię.

Oto byliście świadkami cudownego nawrócenia Augustusa F. Duppy, doktora zresztą.


7. Blam! Blam! Blam! Trzech frajerów do piachu!


A teraz siedzę w tak zwanej świetlicy na trzecim piętrze i oglądam telewizję, bezwiednie bawiąc się banknotem. Ten Stary Palant modli się w swoim pokoju, a ja jeszcze raz myślę nad tym wszystkim, co dzisiaj usłyszałem. W telewizji leci jakieś ambitne dzieło z karabinem maszynowym w roli głównej, ale nie zwracam na ekran uwagi.

Duppa przegiął.

Fakt, że Bóg faktycznie potrafi czytać w myślach, ale to wcale nie znaczy, że jest kimś... czymś... więcej niż zwyczajny świr. A Ten Stary Palant to zatwardziały realista i egocentryk, przecież do tej pory myślałem, że prędzej Mort napisze powieść historyczną z życia szlachty niż Duppa przyjmie jakąkolwiek religię. A tu nagle taka cudowna odmiana... niemożliwe.

Chyba, że było coś, o czym mi nie powiedział.

Tak, musiało zdarzyć się coś niezwykłego, co sprawiło, że Doktor z twardo stojącego na ziemi bydlaka stał się jeszcze gorszym bydlakiem. Bo fanatycznym.

Siedzę tak i czuję, jak coś wbija mi się w plecy. Więc przekręcam się, i po chwili znowu czuję to c o ś próbujące wykłuć mi dziurę między łopatkami. Do cholery, ktoś powbijał gwoździe w oparcie, czy co?

Odwracam się i przesuwam dłonią po oparciu krzesła... ale to nie gwoździe. Ani żaden inny materialny przedmiot.

To oczy.

Oczywiście nie dosłownie... Rei, siedząca może dwa metry za mną wpatruje się we mnie jakbym nagle zmienił się w Marsjanina.

- Uuuuuiiiiiiik - mówię.

Rei natychmiast oblewa się krwistą czerwienią i spuszcza wzrok.

Czy już kiedyś opowiadałem Wam o Rei? Ma szesnaście lat. Nie mam pojęcia, jak nazywa się naprawdę, ale wszyscy mówimy na nią Rei. I jest... taaaak... jest śliczna. Długie, czarne włosy, skrzące się fioletem w świetle lampki, zmrużone oczy, w których można utonąć... figura jak marzenie... naprawdę wygląda niesamowicie. A jej charakterek... no cóż... osobowość Rei zasługuje na oddzielny rozdział.

Ale nie ma się co spieszyć, jeszcze zdążycie dowiedzieć się wszystkiego.

Bo najlepsze dopiero przed Wami.


8. Nas troje


Łup!

Wiem, trochę głupio zabrzmiało, ale właśnie tak było. Dokładnie „Łup!”.

Wychodziłem właśnie z Wieży żeby pojechać do miasta i kupić Temu Staremu Palantowi Biblię, kiedy nagle... no właśnie, „Łup!”.

Nie wiem jak to się stało, bo zamykałem za sobą drzwi. Coś rąbnęło o ziemię aż podskoczyłem ze strachu. Odwróciłem się, i poczułem, że stanąłem na czymś twardym i okrągłym...

Rei.

Stałem na głowie Rei, która wzięła się tam diabli wiedzą skąd.

I, prawdę mówiąc, zgłupiałem.

- Nic ci nie jest? - zapytałem pomagając jej podnieść się na nogi.

- Nie... - odpowiedziała dziwnym głosem, wpatrując się we mnie tak samo jak wtedy w świetlicy. - Jestem Rei.

- Wiem, kim jesteś... - mruknąłem kompletnie nic już nie rozumiejąc.

- Mam pomysł - powiedziała nagle - Może pójdziemy na herbatę? Wtedy będziemy kwita.

- Kwita...? - jęknąłem - Za co...?

Rozejrzała się spłoszona i zmarszczyła brwi.

- Za pozwolenie na deptanie po mojej głowie - oświadczyła szybko - No więc?

Jak już wspomniałem, Rei jest śliczna.

A wtedy, z potarganymi włosami i twarzą pobrudzoną błotem wyglądała jak... jak... jak nie wiem kto.

- Jasne - powiedziałem.

Nie kupiłem Duppie Biblii. Za wszystkie pieniądze balowaliśmy z Rei, i oczywiście z Mortem prawie do rana. Wróciliśmy do Wieży koło wpół do czwartej, i, zwróćcie uwagę, poszliśmy spać do swoich pokojów. Pocałowaliśmy się tylko na dobranoc.

Wierzcie lub nie, ale tak zaczęliśmy ze sobą chodzić.

Widzieliście kiedyś zazdrosnego koguta?


9. Jesteśmy sławni


- Kyooooo! - wrzasnęła mi do ucha Rei głosem, który byłby w stanie poderwać na nogi nieboszczyka - Wstawaj! Musisz coś zobaczyć!

Właściwie nie sądziłem, że uda mi się cokolwiek zobaczyć, gdyż w dalszym ciągu miałem zamknięte oczy i wcale nie zależało mi na ich otwieraniu.

- Rei... - jęknąłem - Chce mi się spać...

Nie dała mi dokończyć.

- Jesteśmy w filmie!

Natychmiast otworzyłem oczy.

Jasna cholera.

Policja dowiedziała się o tych przekrętach, jakie wyprawiają Dziewczyny i teraz dobierze się nam do dupy. Do Duppy. Whatever.

Zerwałem się z łóżka i nie trudząc się zakładaniem czegokolwiek popędziłem do świetlicy, ciągnąc za sobą uczepioną mojej ręki Rei.

W świetlicy oczywiście siedziała już cała ekipa, oprócz rozmodlonego Tego Starego Palanta. Dziewczęta okupowały kanapę, Bóg stał w drzwiach oparty niedbale o futrynę i uśmiechał się łagodnie.

- Dzień dobry, Kyo - powiedział, kiedy wpadłem do środka.

- Cześć - mruknąłem i dopadłem do krzesła, odruchowo sadzając Rei na swoich kolanach.

- O rany... - jęknęła któraś z Dziewczyn, chyba Usagi - To ja! Popatrzcie! To ja!

Rzeczywiście... film był co prawda rysunkowy, ale dziewczyny były do siebie jak najbardziej podobne. Zachłysnąłem się, kiedy zobaczyłem siebie ubranego w ten nieszczęsny, czarny smoking i maskę...

- Kurde, co to jest? - wrzasnąłem - Przecież ja wcale nie rzucałem tymi cholernymi różami?!

Pięć par oczu zgromiło mnie wściekłym spojrzeniem.

- Zamknij się i oglądaj - warknęła Makoto.

Bóg uśmiechnął się łagodnie.

I w tym momencie dotarła do mnie cała okrutna prawda.

Ta Japonka.

To jej sprawka.

Zaraz Wam o wszystkim opowiem.


10. Flashback


To wszystko zdarzyło się dwa lata temu. Dziewczyny miały wtedy po czternaście lat, a ja jeszcze byłem zwykłym pensjonariuszem. Zaczęło się od tego, że Duppie zachciało się wprowadzić nieco dyscypliny, bo Dziewczyny były rozpuszczone jak, za przeproszeniem, dziadowski bicz. Akurat w telewizji leciał jakiś film o marines, no i Duppa zwariował na tym punkcie. Na drugi dzień kupiliśmy w mieście kompletne mundury piechoty morskiej, łącznie z butami i hełmami i rozdaliśmy je Dziewczynom. Ja z miejsca zostałem awansowany na sierżanta, zaś Ten Stary Palant kazał się tytułować Panem Majorem. Cała zabawa polegała na tym, że o godzinie wpół do drugiej w nocy wpadaliśmy na pierwsze piętro i budziliśmy Dziewczyny gwizdkami. Trzydzieści sekund na ubranie się, i potem półtorakilometrowy bieg po lesie dookoła Wieży. Oczywiście Duppa nie biegł, bo wykręcał się wykształceniem i wyższym stopniem. Ale były jaja, mówię Wam.

Dziewczyny na początku psioczyły, a potem im się spodobało. Ale fakt, że workowate mundury z kamuflażem do nich nie pasowały... więc wymyśliliśmy z Doktorem Modnym lepsze stroje, kolorowe i odkrywające to co trzeba. Ponieważ Duppa nie zdążył się jeszcze wyleczyć z fascynacji piechotą morską, nowe mundurki były oczywiście oparte na motywach żeglarskich. Co prawda ja wolałem motywy plażowe, ale Doktor Moralny oczywiście nawyzywał mnie od zboczeńców i pedofili. Mówcie co chcecie, ale już wtedy Dziewczyny wyglądały jak... mmmhmmm... d z i e w c z y n y.

Tyle tytułem wstępu.

A teraz słyszeliście kiedyś o Balach Psychiatrów?

To takie imprezy, na których ci zboczeńcy spotykają się, żrą, chlają, tańczą i licytują się opowieściami o nowych przypadkach.

Więc Duppa zabrał mnie na jeden z takich balów jako osobę towarzyszącą, skończony kretyn. Ponieważ to miał być bal maskowy, Doktor Idiota przebrał się za księżniczkę w długiej, białej sukni o blond peruce zaplecionej w dwa fantazyjne warkocze. Ja zaś zostałem zmuszony do wciśnięcia się we wściekle czarny frak i cylinder. I tak pojechaliśmy na bal, jak para zakochanych pedałów.

Tak się jakoś złożyło, że Dziewczyny akurat szalały po mieście. Były wtedy początkujące i nie za bardzo im wychodziło, więc w pewnym momencie zobaczyliśmy Usagi ściganą przez jakiegoś zgreda. Zgred był wielki i obrzydliwy. Ogromny, haczykowaty nochal, fioletowy zapewne nie od jagódek. Pryszczaty, zarośnięty pysk z wystającymi z niego dumnie trzema ostatnimi zębami. Łapy jak młoty, poznaczone ledwie widocznymi spod warstwy brudu tatuażami.

A Doktor Kretyn kazał mi zatrzymać Rjokiego i bronić Usagi! Zapierałem się jak mogłem, ale wreszcie wypchnął mnie z wozu zatrzaskując drzwi. A Usagi i ta góra mięcha pędzili w moją stronę, zupełnie jak mrówka uciekająca przed napalonym słoniem.

I co zrobiłem?

Rzuciłem się na zgreda. I przyrżnąłem mu w łeb bukietem róż, który nieopatrznie zabrałem z samochodu (zrozumcie, próbowałem przytrzymać się czego tylko się dało). Przypieprzyłem mu solidnie, na odlew, aż płatki poleciały.

I wiecie co?

W środku bukietu był drewniany palik, wokół którego te róże były gustownie ułożone.

Zgred w każdym bądź razie odpadł.

Wszystkiemu przypatrywała się taka mała, drobniutka Japonka. Patrzyła na nas wielkimi, błyszczącymi oczami, co chwila przenosząc wzrok z Usagi na mnie, na zgreda, i na przyczajonego w Rjokim Duppę. Patrzyła i patrzyła, jakby zobaczyła ducha, a ja wpatrywałem się w nią.

Dopóki Ten Stary Palant nie wychylił się z wozu i nie wydarł, że spóźnimy się na bal.

Więc pojechaliśmy na ten cholerny bal, a Doktor Bohaterski urżnął się jak dzika świnia i tańczył Jezioro Łabędzie.

I tak to mniej więcej wyglądało.

Ale przecież ja nigdy w życiu nie rzucałem cholernymi różami!


11. Dygresja


To ciekawe, że „mmmhmmm” czyta się tak samo zarówno od przodu, jak i od tyłu. I bez względu na sposób czytania to słowo w oderwaniu od kontekstu nie ma absolutnie żadnego znaczenia.

Zastanawiające.


12. Bóg


Mówcie sobie co chcecie, ale ja osobiście uważam, że Bóg to strasznie fajny gość. Ani razu nie widziałem go zdenerwowanego, zawsze zadowolony i uśmiechnięty. „Dzień dobry, Kyo”, „Dobranoc, Kyo”, „Co u ciebie słychać, Kyo?”. Całe dnie spędza na spacerach, albo siedzi w świetlicy, ogląda telewizję i uśmiecha się leciutko. Aha, zauważyłem jeszcze jedno, co mnie zresztą niepomiernie ubawiło. Otóż Bóg unika Tego Starego Palanta! Haha, poważnie. Przy każdej okazji Duppa wytrzeszcza na niego ślepia, zaczyna się ślinić, żegnać i bełkotać coś pod nosem, i chyba Boga to specjalnie nie bawi, bo stara się wtedy jak najszybciej zniknąć z oczu Doktora Nawiedzonego. Hehehe. Ale jaja. Wczoraj po kolacji zapytałem Boga, dlaczego postępuje w ten sposób, i wiecie, co mi odpowiedział? Uśmiechnął się i powiedział: „Bo to nie ma znaczenia”. Nie ma znaczenia, rozumiecie?

Ja nie zrozumiałem.


13. Little * Date 1


Okrywasz mnie swoim poplamionym płaszczem

Mówisz, że złapię grypę...

Twe palce lekko głaszczące me włosy

Scena, którą widziałam we śnie

Na pokładzie zakochana para, nie! Nie!

Nie wiem, gdzie mam patrzeć, wściekłe bicie serca

Próbuję zrobić dobrą minę do złej gry

Jestem samotna, tak bardzo samotna...

Oto twoja szansa, szepcze zachodzące słońce

Ale wciąż nie mogę wyrzucić mojej błękitnej wstążki

Blask, sny, nagle wiatr się zmienia

Nie chodzi o to, że cię nie kocham

Ale teraz chcę po prostu wracać do domu...


14. Ewangelią


A niech to... aaa, zresztą nieważne. Wiecie, co się stało? Oczywiście, że nie wiecie, i osobiście wolałbym, żebyście się nie dowiedzieli. W każdym bądź razie jedna z dziewczyn, Minako, nie wróciła na noc do Wieży. Nie pytajcie, dlaczego, bo nie odpowiem. To zbyt drażliwa kwestia.

Zatrzymuję Rjokiego na jakimś starym, pustym parkingu niedaleko centrum miasta. Ciemno jak w dup... ie (powstrzymałem się w tym momencie, zwróćcie uwagę), zimno, i na dodatek zaczyna padać. Po prostu pięknie. Wychodzę z wozu i zdejmuję z paki sporą, czarną walizkę, którą dostałem dzisiaj od Tego Starego Palanta jako Wyposażenie Specjalne.

Ciekawe, co to będzie tym razem.

Ostatnim razem było kakao i placek ze śliwkami.

Ale tym razem jest to Wyposażenie Specjalne, i co za tym idzie Duppa odprawił nad nim wyjątkowo żarliwe modły z hopsiupami i machaniem kończynami. A potem Doktor Nawiedzony popatrzył na mnie spode łba, i powiedział, że w środku jest Ewangelią. Wiem, że jeśli już, to powinno być „Ewangelia”, ale on naprawdę powiedział „Ewangelią”.

No nic.

Otwieram walizkę.

Wieko odskakuje znienacka przewracając mnie na mokry i brudny chodnik. Jasna cholera. Świeżo uprane spodnie. Próbuję się podnieść, kiedy nagle pojawia się przede mną jakiś wielki drab o paskudnej gębie i świecących na biało ślepiach, nachyla się nade mną wyciągając łapę ogromną jak szufla.

- No co? - piszczę - Przecież płatny jest tylko do piątej! Potem można parkować za darmo!

A gość po prostu stoi i wpatruje się we mnie tymi rybimi gałami.

A jeśli to jakiś świr?

Kurczę, lepiej mu zapłacę... złotówka w tą, złotówka w tamtą, a żyć trzeba.

Ręce jakoś dziwnie mi się trzęsą, kiedy wyciągam w jego stronę monetę. Przygląda mi się przez chwilę z podejrzliwością migoczącą w ślepiach, a potem bierze forsę i prostuje się.

No więc ja też wstaję i otrzepuję się z błota. Gość jest mniej więcej dwa razy ode mnie większy, wygląda tak, jakby kiedyś spadł ze schodów łamiąc wszystkie co do jednego gnaty, i składał go pijany lekarz, w dodatku stomatolog. Omijam go i podchodzę do walizki - jest pusta. Podnoszę ją, potrzą-sam, obracam do góry nogami... nic.

Cholera.

Może ma jakieś drugie dno?

Nie ma.

I w tym momencie dociera do mnie, że ja przecież już widziałem tego gościa.

Całkiem niedawno.

I całkiem blisko.

Pamiętacie tą białą koszulkę? No więc typ wygląda tak samo jak tamten robot podpisany EVANGELION. Dokładnie tak samo!

- Evangelion...? - mówię kompletnie ogłupiały, ściskając w garści pustą walizkę.

- No - odpowiada robot - Włazisz w końcu czy nie?

Zwariowałem do końca.

Dobrze, że Mort śpi w szoferce. Potem by się ze mnie śmiał.

I wtedy wlazłem do środka.


15. Minako


Odnalazłem ją jakieś piętnaście minut później. Czerwona kokarda w długich, jasnych włosach, bardzo ładna figura i wręcz nieziemskie nogi. Minako.

Ogólnie mówiąc, jest się o co bić.

Szarpała się z jakimiś trzema nawalonymi facetami.

- Zostawcie ją i spadajcie zanim zrobię z wami porządek - zawarczałem i błysnąłem ślepiami Evangeliona. Swoją drogą, to wyjątkowo durne imię dla robota, prawda? Jak będę miał chwilę czasu wymyślę coś lepszego. Na przykład Mort II.

Wracając do tematu, faceci zgłupieli. Minako też, ale faceci chyba bardziej.

A potem rzucili się na mnie we trzech, kij baseballowy zabębnił o pancerz.

I w tej chwili Evangelion znieruchomiał.

Po prostu stanął i przestał się ruszać.

A te zgredy tłukły w niego jak w bęben.

- No ruszże się - pisnąłem, kiedy kij rąbnął w nogę wprawiając całą machinę w drżenie - Zrób coś!

- Wrzuć monetę. - powiedział spokojnie Evangelion.

Koniec świata.

Zacząłem desperacko szperać po kieszeniach w poszukiwaniu kolejnej złotówki, podczas kiedy oni już prawie wypruwali ze mnie flaki. I, co najgorsze, nie znalazłem.

- Mam tylko pięćdziesiąt groszy! - jęknąłem.

- Hmmm - mruknął obojętnie robot.

Zacisnąłem dłonie na sterach i zamknąłem oczy. Zgrzytnęła rozdzierana blacha.

- Proszę! - wrzasnąłem - Zapisz mi na krechę! Oddam ci w Wieży!

Evangelion zastanowił się spokojnie, podczas kiedy ja widziałem już wyszczerzone pyski żuli poszerzających dziurę w brzuchu.

- Na pewno? - zapytał nieufnie.

- Na pewno!

Myślał jeszcze przez chwilę.

- No dobra - oświadczył niechętnie - Ale zostaw zegarek.

Westchnąłem zrezygnowany.

I wtedy Evangelion pstryknął jednego z tych zgredów w ucho. I to ucho odpadło. Zresztą razem z głową.

- O kurw... - powiedziała zaskoczona głowa mrugając oczami.

- ...A... - dodało dwóch pozostałych kolesi patrząc w otępieniu to na głowę, to na resztę ciała.

Zaś robot podniósł rękę szykując się do następnego pstryknięcia.

Nie wiem, jak to się stało, ale pięć sekund później nie było już po nich ani śladu. Na wszelki wypadek odczekałem jeszcze chwilę.

- Poszli już? - zapytałem, żeby się upewnić.

- Taaa - odburknął Evangelion.

Więc wydostałem się z niego i podbiegłem do Minako.

- Kyo - szepnęła zachwycona, w jej ślicznych, błękitnych oczach migotały gwiazdy. W ogóle była śliczna. O rany, zaparło mi dech z wrażenia.

- Mimimi... nako... - jęknąłem i nachyliłem się nad nią, żeby pomóc jej wstać.

I wtedy jakoś tak, nie pytajcie mnie w jaki sposób ani dlaczego... po prostu... eeee... no, pocałowaliśmy się.

Nie raz.

I nie kilka razy.

Jakoś tak wyszło.


16. Apokalipsa według św. Rei


Od samego rana miałem wrażenie, że dzisiaj stanie się coś paskudnego.

I się stało.

Było w miarę późne popołudnie, siedziałem właśnie w świetlicy i oglądałem jakiś wysoce inteligentny serial. Ot, takie, zwykłe popołudnie. I wtedy otworzyły się drzwi, zresztą otworzyły się z hukiem.

Powinienem był uciec już wtedy, ale spierniczyłem sprawę.

Przez te drzwi wpadła Rei, rozejrzała się po sali i natychmiast ruszyła w moją stronę.

Rany, kiedy zobaczyłem jej minę, już wiedziałem, co się dzieje. Wtuliłem się głębiej w oparcie krzesła, a ona sunęła do mnie jak rozpędzony pancerny pociąg.

Bum. Bum. Bum.

Tak huczą kroki nadciągającego przeznaczenia.

Tadadadada! Ziiiiiuuuuuu! Kabooooom! Spalone wioski, wyrżnięci w pień mieszkańcy i zwierzęta. Zbombardowane, obrócone w perzynę miasta. Szczęk stali ścierających się ze sobą milionowych armii. Krew barwiąca rzeki szkarłatem, spływająca do morza. Kopce usypane z czaszek.

- Ty świnio! - wrzasnęła Rei znajdując się już w point blank.

- Uuuuiiiii! - zakwiczałem, próbując zyskać nieco czasu. Rozejrzałem się błyskawicznie szukając drogi ucieczki, jedne drzwi zamknięte, w drugich stał uśmiechnięty jak zwykle Bóg. Okno! Nie, cholera, to trzecie piętro.

Rei nie okazała ani odrobiny poczucia humoru. Trzasnęła mnie w łeb, aż gwiazdki zatańczyły mi przed oczami. Co dziwne, gwiazdki miały długie blond włosy i niebieskie oczy.

- Ty bydlaku! Ty łachudro! Ty zdrajco!

I w tym momencie zrozumiałem, że jeśli czegoś szybko nie wymyślę, mogę tego nie przeżyć. Już otwierałem usta do szybkiej improwizacji, kiedy Rei trzasnęła mnie z drugiej strony.

Coś zaświergotało.

- Ani się waż odezwać, ty... ty... - wrzasnęła roztrzęsionym głosem - Ty dupiarzu! Ty kłamco! Mówiłeś, że mnie kochasz! Mówiłeś tak!

- Rei, ja... - jęknąłem, ale w tej chwili przyrżnęła mi tak, że razem z krzesłem poleciałem na plecy przykrywając się przy okazji nogami.

- Zamknij się! - ryknęła - Nie chcę cię słyszeć! Nie chcę cię widzieć! Nie chcę cię znać, rozumiesz?

Nagle nabrałem niezwykłej ochoty, żeby się pomodlić. I zapewne uczyniłbym to, gdyby Bóg nie stał oparty o framugę drzwi, patrzył na to wszystko i uśmiechał się łagodnie.

- Wszyscy jesteście tacy sami - oświadczyła dobitnie Rei - Chodzi wam tylko o to, żeby przelecieć dziewczynę i już. Żadnych głębszych uczuć, żadnych innych zmysłów, wy męskie, prostackie palanty.

Gwałtownie odwróciła się na pięcie i wyszła, prawie przewracając Wieżę zamknięciem drzwi.

- Hej! - zawołałem za nią - Przecież nawet cię jeszcze nie...

Urwałem w tym momencie, bo zrozumiałem, kto się temu przysłuchuje.

- Więc kochaj, kochaj, kochaj... - zaśpiewał pod nosem Bóg, puścił do mnie oko i wyszedł.

A teraz siedzę w swoim pokoju i robię sobie okłady. Lewe oko strasznie spuchło. I boli mnie kręgosłup.


17. Bóg opuścił budynek!


To była niedziela.

A dokładnie niedziela rano.

Duppa właśnie wciskał się w trochę przymały garnitur, w którym zwykł paradować do kościoła i z powrotem. Zbliżały się święta, więc Duppa wciskał się przy akompaniamencie ryczących na cały regulator kolęd. Myślałem, że przez te kolędy mnie szlag trafi, ale szlag na szczęście nie zdążył.

Bo nagle ktoś zadzwonił do drzwi.

Na początku myślałem, że tylko mi się wydaje, bo wszędzie było słychać te cholerne dzwonki anielskie, dzwonki pędzących po śniegu sań i jakietamkolwiek inne, które zamaniły się przepracowanym artychom pragnących nabić nieco więcej grosza. Ale ktoś dzwonił do drzwi, i widocznie bardzo chciał, żebym to usłyszał, bo aż podskoczyłem w fotelu.

Więc otworzyłem.

Uchyliłem się w ostatniej chwili, bo gość odwrócił się w moją stronę i prawie wybił mi skrzydłem oko. Strasznie pogięty typ, no mówię Wam. Co prawda nie było śniegu, ale pogoda bynajmniej nie przypominała Wysp Kanaryjskich. A ten facet stał w sandałkach i biało-niebieskiej koszuli nocnej ze świecącą nad łebkiem aureolką. Aha, zapomniałem o najważniejszym. Miał skrzydełka, i to nawet spore skrzydełka. I chyba dzięki tym skrzydełkom rozsiewał wokół siebie zapach kurzej fermy. Szczęście, że nie trafił na Morta, bo raczej nie skończyłoby się na pojedynczym jajku.

Spojrzałem w jego uduchowione, wodnisto błękitne ślepka, i w tym samym momencie dotarło do mnie, że stoję przed wyjątkowym okazem świra. Cóż, nie mógł trafić lepiej. Psychos'R'Us.

- Chwała na wysokości! - zapiał kurołak splatając na podołku blade, delikatne łapki.

- Nawzajem - odparłem, chociaż nie załapałem po jaką jasną cholerę miesza do tego alpinistów.

Chyba zmieszał się troszeczkę, bo usłyszałem trzask wyłamywanych kostek kiedy rozplatał łapki.

- Jest szef? - zapytał zerkając na mnie spode łba.

„Ciiiiiiichaaaaaaaaaaaa noooooooooc”, zawyło coś na górze. Ten kawałek urósł przez ostatnie dni do rangi hitu roku, więc znałem go już na pamięć. Swoją drogą, słowa zawierały błąd logiczny. Jakim cudem przy takim piłowaniu można mówić o cichej nocy...?

Ale mniejsza z tym.

- Przebiera się - burknąłem - Może w czymś pomóc? Ja też jestem terapeutą.

Kurołak zmieszał się jeszcze bardziej.

- Chyba źle mnie pan zrozumiał - zamiauczał nieśmiało - Nie chodzi mi o p a ń s k i e g o szefa, tylko o... eeee...

- Jestem, jestem - odezwał się nagle ktoś za moimi plecami.

Odwróciłem się i zobaczyłem Boga stojącego z zadowoloną miną i ramionami splecionymi na piersi.

- O Panie... - pisnął kurołak padając na kolana i znowu splatając łapki. Biedne łapki.

Bóg uśmiechnął się tylko i machnął ręką.

- Cóż, Kyo - powiedział swoim zwykłym tonem - Przyjemność przyjemnością, ale nawet Bóg musi trochę popracować. Miło się tu z wami mieszkało, ale na mnie już czas.

I teraz dla odmiany ja zgłupiałem.

- Aaaaleeee...

Bóg wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- No, robię wypad. Pozdrów Dziewczyny i przeproś je, że nie mogłem się z nimi pożegnać. Spoko, nie?

Uniósł w górę wyprostowany kciuk.

- Sssspoko... - wybełkotałem śledząc go otępiałym wzrokiem.

- Czadzior. - oznajmił z dumą Bóg mijając mnie i klepiąc w ramię klęczącego kurołaka. Ten poderwał się natychmiast na równe nogi i ruszył za s z e f e m świńskim truchtem.

Nagle zatrzymali się i Bóg odwrócił się w moją stronę. W jego oczach coś dziwnie migotało.

- Wiesz co, Kyo? Wy, ateiści, jesteście jacyś tacy... konkretniejsi.

Jeszcze raz wyszczerzył zęby, a potem obydwaj wzbili się w górę i zniknęli za chmurami.

Powtórzę jeszcze raz, żebyście nie pomyśleli, że odwaliło mi do reszty.

Wzbili się w górę i zniknęli za chmurami. WZBILI SIĘ W GÓRĘ I ZNIKNĘLI ZA CHMURAMI. Wzbili się w górę i zniknęli za chmurami.

- Ostań z Bogiem, dobry człowieku - miauknął jeszcze kurołak udowadniając, że ma problemy ze spostrzeganiem rzeczywistości.

A ja zostałem pod drzwiami Wieży, razem z bieżącymi pastuszkami i braćmi patrzącymi jeno, za to na całe gardło.

Moment. „Robię wypad”. „Spoko”. „Czadzior”. Przecież Bóg nigdy tak nie mówił!

Dziewczyny.

Baby potrafią nawet Boga sprowadzić na manowce, i niech nikt mi nie mówi, że nie.

Na wszelki wypadek podskoczyłem i zamachałem rękami, ale nic się nie stało.


18. Prolog do rozdziału 19


Właśnie ubieram choinkę. Choinka ma długie blond włosy i chichocze. Ubieram ją dlatego, że trochę głupio jechać do miasta w samej bieliźnie, ech?


19. Rozdział 19


Nie jedziemy do miasta. Jest za zimno i w ogóle. Zresztą, wiecie jak jest.


20. Mort (miał być epilog do rozdziału 19, ale nie wyszło)


I nagle zrobiło się nudno. Nudno jak jasna cholera. Nie nudziłem się tak nawet podczas świąt mijających w nabożnej, kolędowo-makowcowo-choinkowo-rybnej atmosferze. A po świętach był nowy rok, który minął... hmm, nawet nie zauważyłem, kiedy minął. Być może dlatego, że wraz z Doktorem Potłuczonym zaczęliśmy świętować go zaraz po świętach, a skończyliśmy... no właśnie. Nie pamiętam dokładnie kiedy. W każdym bądź razie grubo po sylwestrze. A skończyliśmy tylko dlatego, że pokłóciliśmy się co do tego, kto ma iść do sklepu po następną butelkę Napoju Świątecznego z Białą Etykietką.

No cóż.

A teraz jest zdaje się marzec, albo coś koło tego. Nie jestem pewien. Ten sylwester zupełnie wytrącił mnie z rytmu.

W każdym bądź razie zrobiło się cholernie nudno . Duppa zamknął się w swoim gabynecie i diabli wiedzą, co tam wyprawia (chociaż idę o zakład, że przykleja z powrotem gołe panny). Dziewczyny jakoś dziwnie ucichły i starają się nie rzucać mi w oczy, Mruczek marcuje się gdzieś, cholera wie gdzie... normalny pozostał jedynie Mort. Stary, wypróbowany przyjaciel. Zagląda do mnie parę razy dziennie, pyta co tam słychać, a potem siada na jakieś pół godziny, pije herbatę i śmierdzi. Po prostu, śmierdzi. A co ma robić? W końcu zapach jest jedną z najprostszych form komunikacji. A poza tym Mort śmierdzi z uczuciem. „Spokojnie, stary... wszystkim poodbijało, ale to przecież wiosna. Za jakiś czas wrócą do normalności...” zdaje się mówić jego smród, a ja wtedy modlę się, żeby nie wykrakał... oczywiście, żeby nie wykrakał tej normalności. Aha, napisałem „modlę się”? Nie modlę się. Ale wiecie o co chodzi.

Nudno.

O, skrobanie do drzwi. Przyszedł Mort.

- Otwarte - mówię. Skrzypnięcie drzwi, stukot jego pazurzastych łapek na deskach podłogi.

„Cześć, co słychać?”, śmierdzi na powitanie Mort. Rozwija skrzydła i wskakuje na fotel.

- Szlag mnie trafia. - odpowiadam zgodnie z prawdą - Nuda.

„No tak”, stwierdza współczującym smrodem, „Nie przejmuj się”.

- Wiem - mówię - Chcesz herbaty?

Śmierdzi przecząco.

„Muszę lecieć”.

I poleciał.


21. Redaktor Kosz


Ostatnio nie mogę nawet pisać. Wywaliłem już całe dzikie mnóstwo kartek... i chybą tą też wywalę.

A niech to wszystko szlag trafi.


22. Czy koguty mają nosy?


„Węszę coś paskudnego”, oznajmił Mort dziś wieczorem. Jako wrednemu i złośliwemu bydlakowi przez chwilę zaświtała mi myśl, że Mort prawdopodobnie węszy samego siebie... ale powstrzymałem się.

- Coś się zepsuło w spiżarni...? - zapytałem szybciutko, dopóki miałem kontrolę nad językiem.

„Nie”, zaśmierdział autorytatywnie Mort. „Coś wisi w powietrzu, mówię ci”.

Ciekawe.

W jego przypadku powinno to raczej brzmieć „śmierdzę ci”, ewentualnie bardziej ekspresyjnie: „cuchnę ci”. W slangu: „jadę ci”.

Tak czy inaczej, skubany (puk, puk) miał rację.


23. Ja cię kocham, a ty śpisz


Któregoś ranka Minako podniosła się i położyła dłoń na mojej głowie. Minako ma szczupłe, miękkie łapki o delikatnej skórze i długich, wrażliwych paluszkach... więc kiedy poczułem jej chłodną rączkę przesuwającą się po karku i przeczesującą włosy... no cóż. Nabrałem nagłej i niespodziewanej chęci do poderwania się, przewrócenia jej na plecy i powtórzenia tego, co wyprawialiśmy jakieś siedem godzin wcześniej. Domyślcie się sami. Może być czytanie poezji.

Ale przeszło mi niemal natychmiast.

- Kyo... - szepnęła drżącym głosem Minako - Przepraszam. Przepraszam, ale nie mogłam ci powiedzieć, że...

Przerwała i pociągnęła nosem. A ja leżałem jak ostatni idiota, podczas kiedy serce właśnie torowało sobie drogę na zewnątrz pomiędzy żebrami.

- Kocham cię... - powiedziała po chwili - I zawsze będę za tobą tęskniła.

Znowu umilkła. Pociągnięcie nosem.

- Bardzo cię kocham...

Myślała, że śpię.


24. Wejście smoka


Był środek nocy. Szósta rano. A Duppa wmaszerował do mojego pokoju stukając buciorami o podłogę i z hukiem postawił flaszkę na stół.

Nieboszczyka by poderwało.

A flaszka była pełna.

Duppa rozejrzał się, chwycił mój kubek z resztką wczorajszej herbaty i chlusnął zawartością przez okno.

Puknęła odbijana zakrętka.

Zabulgotało.

- Bomba. - powiedział zupełnie trzeźwym i normalnym głosem Doktor Poranny trącając mnie łokciem.

Zgłupiałem.

- O szóstej rano...? - zapytałem nieśmiało.

Duppa spojrzał na mnie z pogardą, a potem wlał sobie zawartość kubka we wnętrze paszczy. Naprawdę, chciałbym opisać to inaczej, ale to naprawdę tak wyglądało.

I nawet go nie wykrzywiło.

Brzęknęła butelka.

Zabulgotało.

- Bomba. - oznajmił tym samym tonem i znowu szturchnął mnie łokciem.

- Trąba. - zgodziłem się niechętnie i wziąłem kubek.

I, o przyjaciele a czytelnicy moi, uwierzcie mi, że różne rzeczy piłem. Przeróżne. Ale najgorsze z nich były jak nektar w porównaniu z syfem zaserwowanym mi przez doktora Augustusa F. Duppę, w marcowy czy też kwietniowy poranek o szóstej rano.

Innymi słowy myślałem, że wywróci mnie na lewą stronę.

A potem zobaczyłem kwiatuszki. Takie śliczne, różowe i fioletowe. Wyrastały ze ścian i kołysały się w rytm muzyki. Dookoła fruwały kolorowe motylki i śpiewały. A zamiast Tego Starego Palanta siedział przede mną błękitny króliczek w lekarskim kitlu i z dwoma złotawymi talerzami (no, takimi instrumentami...) w łapkach.

- Lepiej ci? - zapytał króliczek, zupełnie po króliczemu podwijając górną wargę.

- Nie, gorzej. - odpowiedziałem, chociaż wcale nie byłem pewien tej odpowiedzi. Równie dobrze mogłem zakwiczeć i stanąć na rękach.

- Wróciły. - powiedział króliczek i zabrzęczał talerzami.

- Gdzie? - zapytałem, odganiając jakiegoś cholernego, zakochanego we mnie bielinka.

- Do domu. - odparł króliczek wzruszając futerkowymi ramionami.

- Kto...?

Króliczek westchnął rozdzierająco i przewrócił niecierpliwie przekrwionymi ślepkami. Dopiero w tym momencie zauważyłem, że miał klapnięte uszko... i jakoś dziwnie zebrało mi się na śpiewanie.

- Jestem sobie mały... króliś, grzeczny króliś... - zaintonowałem niepewnie. Nie podchwycił.

- O n e - wyjaśnił powoli i wyraźnie, jak ostatniemu jełopowi - D z i e w c z y n y.

Zamrugałem oczami. Coś zaczęło przedzierać się przez warstwę oparów z tego syfu, jaki przed chwilą wchłonąłem. Jakaś myśl. Wyjąca i wściekła, na oślep przebijająca się przez alkoholowe otępienie. I, prawdę mówiąc, wcale nie zależało mi, żeby przedarła się do końca.

Ale przegrałem.

- Gdzie wróciły...? - zapytałem już na pół przytomnie, marząc, żeby Duppie pomyliły się osoby i wydarzenia. I, cholera jasna, nie pomyliły mu się.

Nabrał oddechu, zupełnie jakby przymierzał się do rozdarcia na mnie mordy... ale nie rozdarł. Zamiast tego westchnął, wyciągnął łapę i pogłaskał mnie po głowie tak jakbym miał sześć lat i właśnie dostał w dupę od złego sąsiada.

- Skończył się termin terapii - odezwał się... i albo mi się wydawało, albo w jego głosie brzmiał... smutek? - I wróciły do domu. Wszystkie. Biedny Kyo...

Poczułem, jak Wieża zaczyna się walić w gruzy.

Nie, moment. To nie była Wieża.

To cały kosmos nagle pierdyknął o ziemię.

- Nalej. - powiedziałem tylko i zamknąłem oczy.

Żeby się nie rozryczeć.


25. [Miejsce na reklamy]


No i minął tydzień. Cały w dupę kopany tydzień. Pusty, głuchy, zimny i ślepy. Przez te siedem dni błąkałem się po Wieży i miałem ochotę wyć... jeździłem do miasta po zakupy i miałem ochotę wyć... patrzyłem w niebo i miałem ochotę wyć. Bo wszystko... wszystko, wszystko, wszystko dookoła przypominało mi Minako. Pościel na moim łóżku, jeszcze przesiąknięta jej zapachem. Noże i widelce w kuchni jeszcze pamiętające ciepło jej dłoni. Wszystko.

I każdy pokój, każda ulica... wszędzie kątem oka widziałem ruch długich, jasnych włosów... i serce od razu skakało do gardła, aby ułamek sekundy później ciężko opaść na swoje miejsce. Kiedy szedłem, odruchowo zaciskałem i rozluźniałem pięść, aby odnaleźć chociaż resztkę ciepła jej dłoni. Czułem się taki pusty...

Mort i Duppa profilaktycznie starali się nie wchodzić mi w drogę, a jeśli już przypadkiem weszli... to starali się jak najszybciej z niej zejść.

Mieli rację.

Bo z dnia na dzień coraz wyraźniej czułem, jak coś mnie dusi... ściska od wewnątrz... cholernie głupie uczucie, no mówię wam. A w sobotę, czyli wczoraj, postanowiłem się tego czegoś pozbyć. I polazłem do Duppy (nie odbierzcie tego źle, przyjaciele).

- Chcę się wyspowiadać. - oznajmiłem obojętnie.

Wystarczająco obojętnie, żeby Ten Stary Palant zdołał się zakrztusić.

Zresztą, przypinał właśnie Playmate Kwietnia. Przypinał ją na Playmates Lutego i Marca, bo już skończyło mu się miejsce na ścianie. A w krytycznym momencie odwrócił się do mnie jakby znienacka szlag go trafił, wytrzeszczył ślepia i rozdziawił paszczę w trybie Cztery-Bułki-Albo-Mały-Chleb. Playmate Kwietnia pieprznęła o podłogę aż zafurkotało.

- Co? - zapytał inteligentnie. Pomyślałem wtedy, że kto z kim przestaje, takim się staje. I o Playmates na ścianach.

- Chcę się wyspowiadać. - powtórzyłem, wyraźnie i powoli w Kretyn Mode.

Zamknął paszczę.

I otworzył.

I znowu zamknął.

Zamrugał ślepiami.

- Przecież jesteś ateistą. - oświadczył dobitnie, wykazując imponującą znajomość mojego aktu chrztu. A właściwie jego braku.

- No i co z tego? Chcę się wyspowiadać.

Duppa schylił się i podniósł z podłogi Playmate Kwietnia. Machnął nią w zamyśleniu prezentując mi jej wdzięki w całej okazałości. Rzuciło mi się w oczy, że Playmate jest blondynką i nabrałem nagłej ochoty kopnąć Tego Starego Palanta w... dupę.

- To idź do kościoła. - powiedział Duppa wzruszając ramionami - Tam się wyspowiadasz.

Idiota.

- Odbiło ci? - burknąłem - Mam się spowiadać komuś obcemu?

Zmieszał się trochę.

- To chyba na tym polega, nie...?

Puknąłem się w czoło.

- Nie ma mowy. A gość zrobi potem fortunę na artykułach do brukowców, co?

Pokręcił pogardliwie głową.

- Durak. Oni mają tajemnicę spowiedzi. Nie mogą sypnąć...

Zaczęło mnie to irytować.

- Tajemnica tajemnicą, a jęzor jęzorem. A jak im się wypsnie? No co, też ludzie, nie?

I nagle, dokładnie w tym momencie, Duppa zaskoczył.

- To znaczy... - zarumienił się jak dwudziestoletnia dziewica na widok Phallus impudicus. - Znaczy, że ja...

- No pewnie, że ty - warknąłem wściekle, bo już mnie zaczynała cholera brać - A kto?

A trzeba wam wiedzieć, o przyjaciele, że wcześniej brałem już pod uwagę Morta jako po-tencjalnego spowiednika. Jedyny problem polegał na tym, że Mort był kilkanaście lat młodszy ode mnie. Dzieciak. A dzieciom takich rzeczy się nie opowiada.

- No... - jęknął Duppa, a Playmate Kwietnia znowu pieprznęła o podłogę - Ale ja nie mogę... nie umiem... i w ogóle...

- To się naucz. Przecież masz te modlicośtam i inne pierdoły.

- No, mam... - zgodził się niechętnie.

- No to załatwione.

No i niby było załatwione. Ale to dopiero początek.


26. Prowizorka


- No dobra - powiedziałem siadając przy stole i opierając się na łokciach - To co mam mówić?

Ten Stary Palant stęknął i przerzucił kilka kartek modlitewnika. Wytrzeszczył ślepia, a potem położył przede mną jakiś kawał fioletowego materiału.

- Najpierw pocałuj to - poinstruował mnie niezwykle poważnym tonem.

Materiał jak materiał.

Chyba bawełna.

- Sam się pocałuj - warknąłem - Ja chcę się wyspowiadać, rozumiesz? Jakbym chciał pieszczot, to poszedłbym do...

- Dobra - przerwał szybko Duppa i przerzucił kilka następnych kartek. - Teraz powiedz: „Ojcze, zgrzeszyłem”.

Westchnąłem ciężko.

To będzie długi i męczący wieczór. A wszystko przez tego cholernego biurokratę.

- Zgrzeszyłem. - burknąłem niechętnie.

- „Ojcze” - poprawił Duppa.

Bez sensu. Taki z niego mój ojciec, jak z koziej dupy flet poprzeczny. Albo z Duppy.

- Wujku.

- „Ojcze”. - powtórzył z jeszcze większym naciskiem.

Wiecie, co zawsze mnie u niego denerwowało? Nieumiejętność dostosowania się do warunków.

- Babciu.

- „Ojcze”!!! - ryknął Ten Stary Palant siejąc kropelkami śliny - Masz powiedzieć: „Ojcze”!

- Dupa.

- Niech będzie - zgodził się. Chyba nie dosłyszał. - A teraz...

- W porządku, daruj sobie wstępy - przerwałem mu zanim zdążył się rozkręcić - Do rzeczy.

Zmarszczył brwi i zaszeleścił modlitewnikiem. I jeszcze raz.

- No to mów. - powiedział w końcu.

- No dobra... ale co?

Zmarszczył się jeszcze bardziej. Ciekawe, czy przy takim stanie zmarszczenia byłby w stanie wyprostować ręce...

- Wyprostuj ręce... - poprosiłem.

Poderwał głowę znad modlitewnika i wytrzeszczył na mnie ślepia.

- Co...?

- Gówno - odpowiedziałem uprzejmie - Nie przeszkadzaj sobie.

- Aha.

Zerknął do modlitewnika, potem na mnie, potem znowu do modlitewnika. I zatarł łapy. Skubany, szykował się do czegoś.

- Mów - zakomenderował.

- Ale co?

Wyszczerzył zęby.

- Wszystko.

- Co to znaczy wszystko?

Zabębnił palcami po stole.

- No, wszystko. Po kolei. Zacznij od tego, co wyprawialiście z tą... no...

- Minako - podpowiedziałem.

- O właśnie - ucieszył się Duppa.

- Zaraz zaraz - warknąłem - Czy to znaczy, że mam ci opowiedzieć o tym, co robiliśmy w...?

Skinął radośnie głową.

Cholerny zboczeniec.

- Nic z tego - syknąłem wściekle - To moja sprawa. Znaczy się, jej i moja. I nic ci do tego, słyszysz? Ty stary, zboczony niedopieszczeńcu.

Zjeżył się.

- Masz mi wyznać wszystkie grzechy - oświadczył dobitnie - Bo inaczej spowiedź będzie nieważna.

- W porządku - odparłem - A od kiedy TO jest grzechem?

- Od zawsze.

- Gdzie to masz napisane?

- Tutaj - powiedział i pokazał mi paluchem jakąś wypunktowaną listę w modlitewniku - O, w tym miejscu. „Nie cudzołóż”.

Faktycznie. Stało jak byk „Nie cudzołóż”. Cokolwiek by to miało znaczyć.

- Co to znaczy „cudzołożyć”? - zapytałem. Duppa wytrzeszczył się na mnie po raz kolejny tego wieczoru.

- Robić TO nie z żoną. - odpowiedział ważnym tonem.

- Z czyją żoną?

- Twoją, kretynie. Znaczy się NIE z twoją.

Przekartkował nerwowo modlitewnik.

- Robienie TEGO z moją żoną to grzech?

Duppa westchnął.

- Nie. NIE ROBIENIE TEGO z twoją żoną to grzech.

- Dlaczego akurat z MOJĄ? Niby z jakiej racji wszyscy mają bawić się w przewracanki z moją żoną?

Zaczynał się pocić.

- Nie, nie. - powiedział szybko - Ty masz TO robić z twoją żoną, ja z moją, a inni z... ich.

- No ale ja nie mam żony.

Odkaszlnął nerwowo.

- Minako też nie ma żony. - dodałem nachylając się nad stołem.

Duppa pociągnął nosem.

- Ale robiliście TO chociaż nie byliście małżeństwem. A to jest grzech.

Powoli zaczynało mnie to denerwować.

- Gdzie masz to napisane?

- Tutaj - powiedział Ten Stary Palant i pokazał mi modlitewnik. - „Nie cudzołóż”.

- A co to znaczy „cudzołożyć”?

I w tym momencie Duppa stracił cierpliwość i przyrżnął modlitewnikiem o stół, aż talerze (nieumyte, po przedwczorajszej kolacji) podskoczyły.

- Wiesz co? - zawarczał wściekle - Odpieprz ty się ode mnie i idź do kościoła. Tam ci wytłumaczą.

Wstał, odsuwając z trzaskiem krzesło i rozejrzał się zamaszyście. Zapewne za jakąś flaszką.

- Moment, a co ze spowiedzią?

Odwrócił powoli głowę i popatrzył na mnie w sposób „Jeszcze-Dwa-Słowa-I-Trzeba-Cię-Będzie-Karmić-Z-Procy”.

- Ja cię rozgrzeszam - zawarczał - Idź w cholerę i nie pokazuj mi się na oczy. Synu.

Przez chwilę chciałem mu przypomnieć o zadaniu pokuty, ale zrezygnowałem.

- Bóg zapłać - powiedziałem z ulgą.

Na szczęście nie kazał mi lizać się w pierścień.


27. Dygresja II


Everything in woman is a riddle, and everything in woman hath one solution - it is called pregnancy. Man is for woman a means: the purpose is always the child. But what is woman for man? Two different things wanteth the true man: danger and diversion. Therefore wanteth he woman, as the most dangerous plaything. Man shall be trained for war, and woman for the recreation of the warrior: all else is folly. 2


28. Znaczek z kaczuszką


„Kyo,

Bardzo za Tobą tęsknię. Boję się, że im bardziej przywykam do zwykłego życia, tym szybciej zapominam o Wieży i o Tobie. Dlatego boję się gdziekolwiek wychodzić, nie czuję się pewnie nawet w moim własnym pokoju. Kiedy coś czytam, koncentruję się na lekturze tak, że zapominam o wszystkim innym. Ale nigdy nie zapomnę o Tobie, Kyo! Zamiast śnić o domu i zwykłym życiu, teraz śnię o Tobie.

Dziś mam zamiar kupić, a przynajmniej zdecydować się na kupno komputera - właśnie jadę do miasta. Ale jeżeli kupię komputer, być może nie będę miała wystarczająco dużo pieniędzy aby odwiedzić Cię w te wakacje. Dlatego poproś Doktora o podwyższenie płacy, żebyś mógł za mnie zapłacić.

Napiszę jeszcze później.


Minako


Kocham Cię.”

To chyba nie jest kaczuszka. Cholera wie, strasznie niewyraźny ten znaczek.


29. Błyskawiczna Kariera Naukowa, czyli Duppa wpadł do mojego pokoju.


- Koniec! - ryknął na całe gardło, potykając się o zaczajoną pod drzwiami ryzę papieru i z godnością odzyskując równowagę.

Zarechotałem.

- Ridi, Pagliaccio. - zawarczał wściekle walcząc z grawitacją.

- Potrzebuję komputera. - powiedziałem, spokojnie zamykając długopis. - Robi mi się na palcu takie o od pisania, zobacz.

Zdemonstrowałem mu, ale on najwyraźniej miał to w... nosie. Zresztą wytrzeszczone podnieceniem ślepia i zaróżowione wiśniówką poliki nie dawały szans na jakąkolwiek sensowną reakcję.

- Koniec. - powtórzył Duppa przytulając się do framugi. - Koniec bezradności i koniec wycia w prześcieradło.

Zamrugałem oczami.

- Wszystko jest fałszem. - powiedziałem, niezupełnie na temat, ale jakoś tak mi się skojarzyło.

- Co? - warknął Ten Stary Palant mrużąc podejrzliwie jedno ślepie. Lewe.

- Wszystko.

Speszył się trochę. Ale szybko doszedł do siebie.

- O czym ja mówiłem? - zapytał i poruszył brwiami.

- O prześcieradle.

Wychylił się do przodu i otworzył paszczę.

- E? - zmiażdżył mnie intelektem.

- No.

- O prześcieradle? - upewnił się.

- No tak. - westchnąłem i owinąłem się szczelniej kocem. Dałbym głowę, że na dworze było o wiele cieplej niż w Wieży. Zupełnie jakby w środku panowała inna strefa klimatyczna niż na zewnątrz.

Ale wiatr obijający się o ściany wydawał się nie robić na Duppie żadnego wrażenia. Nic dziwnego, po takiej porcji rozgrzewacza...

- W jakim kontekście? - zapytał ostrożnie, zmrużył ślepia i zamknął paszczę. Był w szkole aktorskiej czy co?

Westchnąłem ciężko.

- Czy to ważne?

- Nie. - posumował zgrabnie i z miejsca przeskoczył na inny temat - Zostałem dzisiaj mianowany profesorem nadzwyczajnym.

- Jeśli „nadzwyczajny” oznacza mniej więcej to samo co „popieprzony”, to wcale się nie dziwię.

Pokręcił czerepem i uśmiechnął się dumnie.

- Profesura to profesura.

- Kto cię mianował?

Nadął się i uniósł palec do góry.

- Gagarin? - skojarzyłem.

- Nie Gagarin, idioto.

Westchnąłem. Znowu. Robię się sentymentalny.

- A o n ma takie uprawnienia...?

Duppa nadął się jeszcze bardziej.

- Bóg jest stworzycielem nieba i ziemi, a co za tym idzie stworzycielem nauki i kadr uniwersyteckich...

- Dobra. - przerwałem, zanim zdążył się rozpędzić.

- A ty jesteś od dzisiaj docentem. - dokończył tryumfalnie.

Zatkało mnie. Nieco.

- Przecież nawet jeszcze nie jestem doktorem...

Zamachał mi łapą przed nosem.

- Ile widzisz palców?

- Trzy - strzeliłem, chociaż wyraźnie pokazywał cztery. Nie ma lekko. Chleb po osiem.

Tym razem westchnął Duppa. Niedługo jeszcze Mort zacznie wzdychać.

- Dobra, obroniłeś. - powiedział zmęczonym głosem.

- Co obroniłem...?

- Doktorat. - wzruszył ramionami - Bibliografię przedstawisz później, biurokrację sobie darujemy. Smarujesz dalej ten pamiętnik?

- No - odpowiedziałem troszeczkę już skołowany.

- Dobra. Pisujesz do tej, no...

- Minako. Tak.

Wyszczerzył się w uśmiechu.

- Więc publikacje też już masz. Gratuluję.

Prawie wyrwał mi rękę ze stawu.

- Zaraz, moment - warknąłem próbując oswobodzić się z uścisku Dok... eeee... Profesora Pieprzniętego - Co ty kombinujesz? I po cholerę ci ta profesura?

Puścił mnie i zrobił mądrą minę.

- Wkraczamy na nowe szczeble nauki, docencie Shiro. - nabzdyczył się oficjalnie - Szczeble, po których jeszcze nikt z ludzi nie stąpał.

A potem wsadził łapę do kieszeni i wyciągnął... kostkę. Zwykły, obrzydliwie różowy sześcian pięć na pięć centymetrów.

- Co to jest? - burknąłem.

- Apparatus Supremus - oświadczył teatralnym szeptem Duppa - Źródło wszechwiedzy. Kamień filozoficzny. Miecz chaosu i tarcza ładu. Alfa i omega. Początek i koniec.

Potrząsnął kostką. W środku coś zachrzęściło.

- Pozdrowienia od szefa. - pisnął Apparatus.

Zapadła cisza.

Przez chwilę Duppa wpatrywał się we mnie jak w talerz jajecznicy, a potem potrząsnął jeszcze raz. Zupełnie jakbym nie dosłyszał.

- Pozdrowienia od szefa. - miauknął dokładnie tym samym tonem Apparatus i zagrzechotał radośnie.

I wtedy zrozumiałem, że Ten Stary Palant nie da mi spokoju, dopóki nie okażę mu minimum zainteresowania. Więc chociaż to wszystko mnie gówno obchodziło, zapytałem grzecznie:

- A kim jest szef?

No i trafiłem.

- Tego jeszcze nie wiemy - szepnął dramatycznie Duppa - O nie. Jeszcze za wcześnie na taką wiedzę, mój kochany Kyo. Ludzie do niej nie dorośli. Oto istota wszechwiedząca i wszechpotężna. Oto pan wszelkiego poznania...

- I Wrocławia - dodałem uprzejmie.

Duppa zamrugał ślepiami. Ale wątku nie zgubił, skubany. Musiał mieć wszystko przemyślane do najdrobniejszego przecinka.

- ...oto byt, którego nie jest w stanie sięgnąć żadna ontologia! A my właśnie doświadczamy tego bytu! Obcujemy z nim! I co najważniejsze...

- No dobra. - mruknąłem - Ale kto to jest do cholery?

- Empiryzm, drogi Kyo! - zapiał Duppa, bo chyba coś mu przeskoczyło w scenariuszu - Jesteśmy w stanie sięgnąć szczytów! My, empirycy! Wiesz czym różnimy się od tej sklerotycznej hordy humanistów w ich zapyziałych gabinetach? Pewnością, Kyo! Pew-no-ścią! My nie plączemy się w nieudowadnialnych teoriach. Nie tracimy czasu na błahe dysputy. My w i e m y. My dochodzimy do prawdy, chwytamy ją za skraj płaszcza i przyciągamy coraz bliżej siebie. - zamachał łapami tak, jakby miał zamiar wzbić się w powietrze i wyfrunąć przez okno.

- Pozdrowienia od szefa. - pisnął Apparatus.

Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypnięciem, zajrzał przez nie zapewne obudzony wrzaskiem Mort.

„Zamkniesz się wreszcie?”, zaśmierdział wściekle.

Duppa zamarł. Z uniesionym w sufit paluchem, wytrzeszczonymi ślepiami i rozdziawioną paszczą mógłby robić za rzeźbę w stylu „Beethoven grożący kamienicznikowi” albo coś w tym guście.

- Ten kurczak... mówi? - jęknął, kompletnie wyrwany z wątku.

- Kogut. - sprostowałem - I nie mówi, tylko śmierdzi.

- Śmierdzi... - wyszeptał Ten Stary Palant, a wyraz na jego pysku zmienił się z oszołomienia na uduchowienie. A potem nagle odwrócił się, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął.

- On śmierdzi. - oznajmił z przejęciem - Oczywiście, że śmierdzi. Oto, czego musimy się nauczyć, Kyo.

- Ty już jesteś całkiem nieźle zaawansowany.

Zamachał łapami i uśmiechnął się pobłażliwie.

- Nie chodzi o aspekt fizyczny, drogi Kyo. - powiedział z nutą pobłażliwości - Ale o semiotyczny, rozumiesz? Oto język uniwersalny, język absolutny. Język... Mortimer, mój drogi, zaczekaj chwileczkę... - zawołał w stronę Morta, który zaczął się strategicznie wycofywać. Aż wreszcie przestał się wycofywać strategicznie, tylko po prostu dał nura w dół po schodach siejąc piórami. A ten kretyn pogonił za nim ile sił w nogach.

Następny goniący za absolutem.


30. Miau


Chyba za dużo piję.

Minie by się to nie spodobało.

W każdym bądź razie kiedy wróciłem dzisiaj w nocy do pokoju, zobaczyłem siedzące na biurku pod oknem dwa koty. Biały kot i czarny kot. Obydwa ze złotymi księżycami na czołach. Ten czarny to Mruczek, poznałem. Białego w życiu nie widziałem.

- To jest Ciapek - przedstawił kolegę Mruczek. Biały kot spojrzał na niego z obrzydzeniem.

Nie wiem dlaczego uznałem to za coś normalnego.

- Cześć Mruczek. Cześć Ciapek. Miło poznać. Napijecie się czegoś?

- A co masz? - zainteresował się Mruczek.

- Luna... - zawarczał wściekle Ciapek.

Otworzyłem barek i oszacowałem straty.

- Agrestówka á la Rów.

Mruczek skrzywił się paskudnie, co jak na kota wyglądało dość interesująco.

- Domyślam się po nazwie kto pędził.

- Luna...! - zjeżył się Ciapek i pacnął kumpla ogonem.

- Dobra - zmitygował się Mruczek - Siadaj, Kyo. Musimy pogadać.

- Niech lepiej stoi. - mruknął Ciapek - Jak siądzie to uśnie.

- Daj mu spokój - parsknął Mruczek - Przecież oblewał awans.

- To on awansuje codziennie po trzy razy? - zdziwił się Ciapek, a Mruczek trzasnął go łapą przez łeb.

- Nic nie oblewałem - parsknąłem, bo byłem akurat trzeźwy. Fakt, że chlapnęliśmy z Duppą odrobinkę przy kolacji, ale czysto okolicznościowo.

No, przynajmniej czułem się trzeźwo.

- Kyo, posłuchaj... - zaczął spokojnie Mruczek.

- Patrz, on już usypia. - przerwał mu Ciapek.

- Nie usypiam - zaprotestowałem przytomnie. - Słucham. Która godzina?

- Jedenasta. - powiedział zegarek (zegarek?!).

- To dobrze. Od jedenastej mam konsultacje.

- Dobrze. - podsumował zgrabnie Mruczek - Czy masz zamiar ożenić się z Minako?

Trochę mnie zarzuciło.

A ta podłoga zrobiła się cholernie twarda.

- Tak. - powiedziałem i spróbowałem wyprostować nogi, żeby dojść do pionu. Powtarzam jeszcze raz, że byłem trzeźwy.

- O! - ucieszył się Ciapek - Widziałaś?

Usłyszałem plaśnięcie.

- W porządku. - powiedział Mruczek - Zobaczymy, co da się zrobić.

I wyskoczyli. Przez okno. Z trzeciego piętra. A ja wyprostowałem nogi i zauważyłem, że leżę. Skoro tak, to pion powinien być jakieś dziewięćdziesiąt stopni od mojej obecnej lokacji. Unieść głowę? Tylko po co?

I tak już zostałem.


31. Sen?


No więc jest tak: ja mam na sobie czarny frak z takim czymś pod szyją, a Minako długą, białą suknię z welonem. Idziemy powoli po czerwonym dywanie w stronę ołtarza, przy którym czeka rumiany, uśmiechnięty od ucha do ucha Bóg. Cholera, jesteśmy w kościele! Po obydwu stronach ławki, mnóstwo ludzi, wszyscy znajomi... Alex, Iridium, Ayth, Satsuki i Kee, Kurayamino Rei wraz z Łowcami z Alpha, Aite, Seichuu, Jadeite, Miyu i Larva, Pazu i Sheeta, Sailor Nichiyobi, Sailor Reactor i Ser, Tatanka, Mort, zalany ze szczęścia Duppa... rany, wszyscy! Odwracam się przestraszony... a za nami szczerzą się Panda i Rei. Rany Boskie! Co ja tu robię?!

Już jesteśmy przy ołtarzu. Białowłosy facet w zielonym płaszczu zaczyna grać na organach, chór kurołaków śpiewa... o matko... a Bóg mówi. Stoi i mówi, chociaż zapewne zdaje sobie sprawę, że do mnie w ogóle nie dociera to, co mówi. I Minako jest taka śliczna... wszyscy dookoła uśmiechają się... i Bóg się uśmiecha... kurołaki kończą wyć i też się uśmiechają...

- Teoretycznie wysłuchaliście słowa Bożego, czyli mojego. - mówi z uśmiechem Bóg. Goście doceniają żart, szmer chichotów przemyka przez kościół i cichnie. - I przypomnieliście sobie znaczenie ludzkiej miłości i małżeństwa. Chociaż obydwoje niezupełnie jesteście ludźmi. To nic. W imieniu swoim i rodziny [chichot publiczności] pytam was, jakie są wasze postanowienia: czy chcecie dobrowolnie i bez przymusu zawrzeć związek małżeński?

- Moment - mówię i nachylam się do Minako.

- Zrobiliśmy coś głupiego? - szepczę jej do ucha.

Kręci głową.

- Wpadłaś?

- Zwariowałeś?

- Nie, tak tylko pytam.

- Przecież wiesz, że nie wpadłam.

Odwracam się do Boga.

- Zyskamy coś na tym? - pytam go ściszonym głosem.

- Mniejsze podatki - odpowiada szeptem i puszcza do mnie oko.

- A stracimy?

- Nie ma lekko. Chleb po osiem.

- Chcemy. - mówi głośno i wyraźnie Minako.

- Jeden-zero! - krzyczą radośnie goście. Za ołtarzem tańczą skrzydlate cheerleaders.

- Poczekaj... - szepczę ściskając jej rękę, ale ona uśmiecha się do mnie spokojnie.

- Co nam zależy? - pyta.

Wzdycham ciężko.

- Niby masz rację.

- Czy chcecie wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia?

- Chcemy. - mówię, bo ten punkt jest nawet logiczny.

- Dwa-zero! - wykrzykują goście i rzucają w górę konfetti i serpentyny. Przez główną nawę przebiega Marco Van Basten i precyzyjnie wykopuje piłkę przez uchylone drzwi kościoła wywołując żywiołowy aplauz widowni.

- Czy chcecie z miłością przyjąć i po katolicku wychować potomstwo, którym Bóg, czyli ja [zza ołtarza wybiega kurołak z tacą i tabliczką „APPLAUSE”. Goście chichoczą i biją brawo] was obdarzy?

- Ale ja nie jestem katolikiem! - protestuję.

- Ja też nie - mówi Bóg i uśmiecha się szeroko.

- W takim razie chcemy.

- Trzy-zero! - wrzeszczą goście. Rozlega się dźwięk trąbki i walenie w bęben.

- Dobra - mówi Bóg - Myślenie już za nami, teraz tylko pamięciówka.

Dłonie Minako i moje oplecione jakimś materiałem... Świat wirujący i załamujący się w oczach...

I mówię. Ja. Coś mówię.

- Ja, Kyo, biorę ciebie, Minako za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że nie opuszczę cię aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.

- Dla ciebie wszystko, Kyo. - odpowiada z uśmiechem Bóg kłaniając się żartobliwie. Kurołaki na galerii śmieją się i machają do mnie rękami.

- Ja, Minako, biorę ciebie, Kyo za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że nie opuszczę cię aż do śmierci. Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci. - mówi Mina, jej głos dociera do mnie jak przez mgłę.

- Co ja złączyłem, od tego łapy precz, wy paskudy. - mówi niekonwencjonalnie Bóg próbując nas rozwiązać.

- Khm - odzywa się Panda za naszymi plecami.

- Małżeństwo przez was zawarte ja powagą swego urzędu jako Stworzyciela Nieba i Ziemi i Wszystkich Rzeczy Widzialnych i Niewidzialnych potwierdzam i błogosławię w imię swoje i rodziny.

Goście wiwatują, pod sufitem kościoła latają miniaturowe samolociki zostawiające barwne napisy... co? „Wszystkiego najlepszego Mina & Kyo”. Nieźle się musiały zakręcić przy tym „&”... przez uchylone drzwi kościoła widać defiladę pionierów, start promu kosmicznego i pokaz fajerwerków.

O rany.

Ożeniłem się.

Już nic nie będzie takie jak przedtem.


32. O chlebowym stole


- Ożeniłem się z Minako. - powiedziałem nagle podczas śniadania.

A Duppa uprzejmie zakrztusił się z wrażenia herbatnikiem.

- Cholera - parsknął, uzewnętrzniając się na deski stołu - Przecież mówiłem, żebyście uważali! I dlaczego nie zaprosiliście mnie na ślub?

- To znaczy, jeszcze się nie ożeniłem - dodałem spokojnie - Ale mamy to w planach.

Odprężył się nieco. Nie spuszczając ze mnie wzroku wyciągnął z torebki następnego herbatnika i zeżarł na raz.

- Wpadła? - zapytał ostrożnie.

- Nie.

Odchylił się razem z krzesłem i splótł ręce na piersi.

- No to po co?

Wzruszyłem ramionami.

- Bo ją kocham. A ona mnie kocha. I chcemy być razem.

Spojrzał na mnie zachęcająco.

- A poza tym, będziemy płacić mniejsze podatki. - wypaliłem, bo właśnie coś mi się przypomniało.

- To jest powód. - skinął głową z aprobatą. - I chyba zdajecie sobie sprawę z konsekwencji?

- Z jakich konsekwencji? - burknąłem. Nie znoszę, kiedy Duppa gra ze mną w kotka i myszkę.

- Takich małych konsekwencji. - poinformował mnie łaskawie - Ale one później podrosną i wyprowadzą się od was w cholerę. Z tym że zanim to zrobią, to jeszcze ze cztery razy zdążą zeżreć wam klucze do domu, otruć kota denaturatem a jak dobrze pójdzie to i siebie, podpalić firanki w pokoju albo...

- Moment - zawarczałem - A niby dlaczego od razu musimy mieć te... konsekwencje?

- Bo co to za małżeństwo bez konsekwencji?

- Na przykład takie, które tych konsekwencji nie chce mieć i po prostu na siebie uważa.

Duppa westchnął.

- To po jaką jasną cholerę wam to małżeństwo? - powiedział radośnie i wycelował we mnie paluchem - Mieszkajcie sobie po prostu razem, bawcie się dobrze i tyle. Wyjdzie na to samo, tylko bez papierka. A podatki to betka w porównaniu z tym, ile byście wydali na przedłużacz.

- Jaki przedłużacz?! - wrzasnąłem.

- Przedłużacz rodu, oczywiście. - objaśnił łaskawie Profesor Doświadczony w Grzechu - Nie ma przedłużacza - nie ma zbędnych wydatków. A kiedy stwierdzicie, że coś jest nie tak to dajecie sobie buzi na papa i każde idzie w swoją stronę.

- Nie stwierdzimy. - powiedziałem stanowczo.

- Czego też wcale wam nie życzę. - wzruszył ramionami - Po prostu tłumaczę ci, jako osoba starsza i w pewien sposób czująca się za was obydwoje odpowiedzialna.

- A liźnij ty mnie w puzon. - uciąłem wściekle.

Zapadła cisza, podczas której ja siedziałem zły jak osa i zastanawiałem się, czy przypadkiem to wszystko mi się nie przyśniło, a Duppa z zadowoloną miną kołysał się na krześle i żarł herbatniki. Nigdy nie zrozumiem dlaczego wyprowadzanie mnie z równowagi sprawia mu aż tak ogromną przyjemność.

- Aha! - ucieszył się nagle Ten Stary Palant - Uważaj teraz.

Powiedział to tak dziwnym tonem, że odruchowo podniosłem na niego wzrok. A on siedział napięty, z zaciśniętymi ustami i pulsującą na czole żyłą, wbity w krzesło, zupełnie jakby miał zamiar...

O cholera.

Zrobił to.

- Ty świnio! - wrzasnąłem z obrzydzeniem - Przecież ja jem!

- Nie odebrałeś przesłania? - zmartwił się szczerze Duppa.

I to by było tyle w kwestii eksperymentów z kodowaniem informacji.


33. Dwa koty o wpół do pierwszej w nocy


- Dobra. - powiedział spokojnie Ciapek zwisając smętnie z parapetu. Źle wymierzył, czy co...? - Zrobiliśmy z Luną wszystko, co w naszej mocy.

- A właśnie, gdzie Mruczek? - zapytałem, wyciągając dłoń w jego stronę. Zignorował. Za to popatrzył znacząco w ciemność pod swoimi tylnymi łapami.

- Ojej - zmartwiłem się uprzejmie.

- Eeeeee - uspokoił mnie Ciapek - Nic jej nie będzie. Koty spadają zawsze na cztery łapy.

Spojrzał w dół jeszcze raz.

- Chyba, że się źle obrócą w powietrzu. - westchnął - Mniejsza z tym. - na wszelki wypadek zerknął jeszcze raz - Jutro musisz pójść do jej rodziców i oficjalnie się oświadczyć.

- Jutro?! - przeraziłem się - Dlaczego jutro?

- No a kiedy? - fuknął wściekle Ciapek - Nie ma co odwlekać.

Trochę mnie wycięło. Właściwie całkiem mnie wycięło. Wycięło mnie tak, że przysunąłem sobie krzesło i padłem. Wiecie, byłem gotów ożenić się z Minako, owszem. Kochałem ją. I byłem pewien, że razem byłoby nam dobrze. Ale, do jasnej cholery, nie wyobrażałem sobie, że będę musiał przeprowadzać jakieś kretyńskie rytuały przedmałżeńskie z hopsiupami.

- Ale ja nie umiem... - pisnąłem - Nawet nie wiem co mam robić...

- Rany - zirytował się Ciapek - Załóż garnitur...

- Nie mam garnituru. - przerwałem mu szybko. Znowu zignorował.

- Kup bukiet róż...

- Nie mam pieniędzy.

- Czerwonych...

- A nie lepiej białych?

Zmiażdżył mnie wzrokiem.

- Mogą być. Tylko na litość boską niech to nie będą gerbery... ojcu się ukłoń, matkę pocałuj w rękę...

Skrzywiłem się.

- I poproś...

- Ale ja jestem mało komunikatywny!

Ciapek zamachnął się, żeby przyrżnąć mi łapą, i to był jego błąd.

Na wszelki wypadek wychyliłem się jeszcze przez okno, ale na dworze było ciemno jak w Du... studni. Dudniącej.

No cóż.

Jak szaleć, to szaleć.


34. Rozdział usunięty ze względów emocjonalnych


Właśnie.


35. Rozmowy śniadaniowe i kawaleria


Mówię wam, ale miałem doła.

Odechciało mi się spać, odechciało mi się jeść, pić, oddychać, siedzieć, stać, leżeć, wisieć, iść, biec, czołgać się, kucać, mówić, myśleć... odechciało mi się wszystkiego. Za to miałem ochotę zdjąć sobie głowę z ramion i kopnąć ją gdzieś w cholerę, daleko i wysoko.

Ale zamiast tego siedziałem przy stole i patrząc się w deski bawiłem się solniczką. Duppa żarł tosta z dżemem. Piątego. I cały czas patrzył na mnie współczująco, myślałem, że mnie szlag trafi.

O, i jeszcze pociągnął nosem.

- Przestań pociągać nosem, do ciężkiej cholery! - wrzasnąłem, a on tylko skulił się i nic nie powiedział.

Nawet nie zrobiło mi się go szkoda, chociaż powinno. Odnotowuję to jako kolejny etap mojego emocjonalnego ubożenia.

Przyczłapał Mort. Wlazł na krzesło i wlepił we mnie oczy.

Nie wytrzymałem nawet minuty.

- Czy ja tu robię za telewizor? - zawarczałem, a Mort natychmiast zaczął kontemplować grzyba na ścianach.

Zapadła cisza. I, prawdę mówiąc, całkiem mi to odpowiadało.

- A - powiedział nagle Duppa.

Próbował mnie. Czekał na reakcję. Ale się nie doczekał.

„Hmmmm”, zaśmierdział Mort.

No proszę, kolejny spisek za moimi plecami.

- Kwa - odezwał się Apparatus Supremus.

I wtedy nie wytrzymałem. Z trzaskiem odsunąłem krzesło i ruszyłem do wyjścia.

- Gdzie idziesz? - zapytał dziwnym głosem Duppa.

- Nie wiem. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - Gdziekolwiek.

- Zostań - poprosił.

Zamurowało mnie.

Nigdy nie słyszałem, żeby Duppa mówił w ten sposób!

„Zostań”, zaśmierdział Mort.

I stojąc tak z ręką na zimnej jak lód klamce, odwróciłem się powoli i popatrzyłem na nich.

- Po co? - zapytałem spokojnie, chociaż czułem, że za chwileczkę się rozpłaczę. - Już po wszystkim. Koniec. Zero. Null.

- Nie - odezwał się tym samym tonem Duppa - To dopiero początek.

„Zdobędziemy dla ciebie Minako, Kyo”, dodał Mort. „Nie odchodź. Nie chcemy stracić przyjaciela, a profesor ma rację: to dopiero początek”.

- Przyjaciela...? - parsknąłem - Przyjaciela...?

I nagle zamrugałem oczami. Bo patrzyłem na nich dwóch, siedzących na krzesłach z wy-czekującymi minami... a widziałem kogoś zupełnie innego.

„Kyo, Mort ma rację”, zaśmierdział Duppa (ciekawa figura retoryczna, prawda?), zapewne z przyzwyczajenia, „Skoro zawiodła perswazja, użyjemy siły... ale zdobędziemy Minako”.

W tej chwili zachciało mi się śmiać, sekundę później płakać... a potem znowu śmiać. A tak najbardziej, to zachciało mi się zostawić tu wszystko i odejść. I zapomnieć. Spalić ten pamiętnik i zacząć wszystko od nowa.

Więc wyszedłem.

Odpiąłem identyfikator z „mgr” pospiesznie przemalowanym na „doc. dr hab.” (to „hab.” dostałem z rozpędu) i położyłem na półce. Zdjąłem biały kitel i powiesiłem go na wieszaku w sieni. Wygładziłem dłonią czarną, aksamitną szatę i sięgnąłem po stojące na stojaku Darkmoon Sceptre. Przed samymi drzwiami zerknąłem mimochodem do lustra... ot, ja. Trochę starszy. Mądrzejszy? Nie sądzę.

Otworzyłem drzwi. I prawie przypłaciłem to życiem. Wystarczyłoby, żebym poleciał trzy centymetry bardziej w lewo, a rąbnąłbym prosto w róg komody. A tak tylko plasnąłem o podłogę.

- Cholera - wściekła się stojąca w drzwiach Rei - Potrzebujesz lornetki, czy co?

Były tam. Wszystkie cztery.

Oprócz Minako.

I nagle dotarło do mnie... WSZYSTKIE CZTERY!

I do nich chyba też właśnie dotarło, na kogo wpadły.

- To wy! - pisnąłem.

- To ty! - wrzasnęła Rei i chwyciła mnie za kołnierz szaty dźwigając do góry. Rany, czy ja schudłem aż tyle...? - Gdzie się wybierasz, co?

Poczułem, że moje życie zależy od tej odpowiedzi.

- Nigdzie - skłamałem strategicznie - Kitel mi się zabrudził, i...

Rei zmarszczyła brwi.

- Rei... - upomniała ją spokojnie niebieskowłosa Ami - Nie bij go...

- A ja mogę? - warknęła Mako i zaczęła podwijać rękawy kraciastej koszuli. Nogi się pode mną ugięły, o przyjaciele. Albowiem trzeba Wam wiedzieć, że Mako potrafiła jednym ciosem przewrócić solidne drzewko. Chociaż nie wyglądała.

- Nie wolno wam robić mu krzywdy! - krzyknęła Usagi i chwyciła Mako za rękę - Rei, puść go. On musi dobrze wyglądać.

- Przynajmniej do ślubu - mruknęła Ami - Ale potem to już działka Miny.

- Dlaczego?! - wrzasnąłem - Przecież nic nie zrobiłem!

- No właśnie - wycedziła Mako nachylając się nade mną - No właśnie nic nie zrobiłeś, cholerna lebiego. I nie zrobisz, dopóki my tego za ciebie nie zrobimy. Znaj nasze dobre serce.

- Ale CO zrobicie? - jęknąłem, bo sytuacja zaczęła mnie lekko przytłaczać.

- Wiesz co? - powiedziała Rei odwracając się w stronę Mako - Ja mu chyba poprawię tymi drzwiami. Bo albo to on zdurniał, albo to my wkroczyłyśmy na wyższy poziom świadomości.

- Nie. - przerwała stanowczo Usagi i wycelowała we mnie palcem. Zauważyłem, że Usagi ostatnio zdecydowanie wyładniała. Być może Wieża jej nie służyła tak, jak powinna. - Gdzie doktor?

- Profesor - sprostowałem - Doktorem teraz jestem ja.

Machnęła ręką lekceważąco.

- Więc gdzie jest profesor?

- W kuchni. - odpowiedziałem słabo.

- No to idziemy do kuchni. - zakomenderowała - W imieniu Księżyca.


36. Rozmowy obiadowe


O przyjaciele, co za dyshonor. Co za plama na moim dobrym imieniu. Właśnie stoję przy kuchence i robię im wszystkim herbatę, podczas gdy oni knują za moimi plecami. Beze mnie. Bo, jak to określiła Rei, tej akcji nie pozwolą mi spieprzyć. Świat się kończy, o bracia a czytelnicy moi. Ale zacznijmy od początku, i najlepiej na początku poprzestańmy.

Tak więc weszliśmy do kuchni.

- Ooooo! - zdumiał się teatralnie Duppa - A wy co tu robicie?

Dziewczyny spojrzały po sobie w popłochu.

- Bóg nam powiedział, co się dzieje. - odpowiedziała szybko Ami. Reszta odetchnęła z ulgą.

- Aha - rozpromienił się Ten Stary Palant.

- Moment - parsknąłem - A skąd wiedział o tym Bóg?

Dziewczyny, Duppa i Mort spojrzeli po sobie w popłochu.

- Bóg jest wszechwiedzący. - odpowiedział szybko Duppa. Reszta odetchnęła z ulgą.

Już miałem się zapytać z niby jakiej racji Bóg zawracałby sobie du... głowę moimi problemami matrymonialnymi, ale inicjatywa spoczywała już w cudzych rękach.

- Dobrze - powiedziała Rei szarpiąc się z jakąś wystającą z plecaka płachtą papieru - Zróbcie miejsce na stole, trzeba uzgodnić plan. Kyo, z łaski swojej, zrób her...

I właśnie w tej chwili plecak otworzył się. Najzupełniej nieoczekiwanie. I wypadł z niego mały, obrzydliwy, różowy sześcian. I ułamek sekundy później plasnął tryumfalnie o podłogę.

- Bip. Miau miau - odezwała się dokładna kopia Miecza Chaosu i Tarczy Ładu.

- Bip. Miau miau - powiedział sam Miecz Chaosu i Tarcza Ładu spoczywający na blacie stołu.

Zapadła cisza.

Uznałem, że warto byłoby się wściec i zrobić karczemną awanturę. A może i nie warto?

- Doprawdy jest wszechwiedzący. - mruknąłem - A przynajmniej ma uczynnych kolegów.

Właściwie nie miałem żadnego konkretnego powodu, żeby się wściekać.

Westchnąłem.

- Kto ile słodzi? - zapytałem szukając wzrokiem jakiegoś zdatnego do użytku naczynia.

Reszta odetchnęła z ulgą.


37. Rozmowy czajnikowe


- Mogę w czymś pomóc? - zapytała Ami, która znienacka znalazła się za moimi plecami.

- Dam sobie radę. - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się, żeby nie poczuła się urażona.

- W porządku.

Słyszałem jak kręci się za moimi plecami, zapewne próbując zmusić się do powiedzenia czegoś. I w końcu jej się to udało. A może nie.

- Kyo...

- Słucham?

Westchnęła.

- Nie miej nam za złe tego wejścia... i tego, że podsłuchiwałyśmy was od... - urwała. Wcale się jej nie dziwię.

- Od...?

Odchrząknęła nerwowo.

- Od... paru dni. Dlatego wiedziałyśmy o... eeee...

- Porażce. - podsunąłem.

- Tak, porażce - podchwyciła - Rei się wściekła. Nie na ciebie.

- O, doprawdy? - udałem zdziwienie. Odwróciłem się do niej przodem i usiadłem na stojącej przy kuchence szafce.

Skinęła głową.

- Na rodziców Miny. Dlatego, że chcą, żeby wyszła za jakiegoś bogatego palanta, a nie za jakiegoś uniwersyteckiego gryzipiórka.

- Taaaaak? - i tu zdziwiłem się naprawdę - A ja myślałem, że to dom wariatów.

Ami roześmiała się.

- Czy ty myślisz, że oni o tym wiedzą?

- Chyba tak. - mruknąłem - Skoro byłyście tu na terapii...

- Na terapii! - parsknęła - Na jakiej terapii, Kyo? Myślisz, że trafiłyśmy tu przypadkiem? Myślisz, że Bóg trafił tu przypadkiem? Czy ty nic nie rozumiesz...?

Zmarszczyłem brwi. Bo chyba faktycznie nic nie rozumiałem. A ja strasznie nie lubię wychodzić na ostatniego idiotę.

- Kyo, tak naprawdę my wcale nie jesteśmy ludźmi. - powiedziała łagodnie Ami - Ani ja, ani Rei, ani Mako, ani Usagi.

- Minako...? - zapytałem nieśmiało.

- Minako też. To znaczy ona jest bardziej człowiekiem niż my.

Znowu zaczęło mi się wszystko przewracać. W głowie, oczywiście.

Ami pokręciła głową z uśmiechem.

- Kyo, Kyo... ty naprawdę nic nie rozumiesz. Jeżeli powiem ci całą prawdę, dalej nie będziesz rozumiał. Twój wybór.

Popatrzyłem na nią zaskoczony. Drobna, delikatna Ami, która okazała się być kimś, czymś zupełnie innym niż by się mogło wydawać. A ja, skończony kretyn, myślałem, że to ja pociągam w tej grze za sznurki. Że to ja rozdaję karty. A teraz patrzę na nią z perspektywy karalucha.

- Powiedz mi. - zdecydowałem w końcu.

Ami westchnęła.

- Dobrze. Więc niech będzie od początku. Dawno dawno temu w Silver Millenium na dworze królowej Serenity grano w butelkę. Brał w tym udział cały dwór oraz zaproszeni goście. Mniemam, że wiesz na czym polega gra w butelkę.

- Mmmmhhhhmmmm.

- W Silver Millenium gra w butelkę była tradycyjnym sposobem rozwiązywania kłopotów matrymonialnych, rozumiesz. Pierwsze losowanie wskazało ziemskiego generała, Jadeite i wojowniczkę z Księżyca, Sailor Mars.

Odwróciła się w stronę nachylonej nad stołem zgrai spiskowców.

- Czyli Rei.

Zakrztusiłem się.

Ami najwidoczniej spodziewała się tego, bo przyrżnęła mi po plecach aż jęknęło. Sześć par oczu odwróciło się natychmiast w naszą stronę.

- Heci heci - powiedziała Ami i pomachała im ręką.

Pomogło.

W obydwu przypadkach.

- W drugim losowaniu wypadło na Zoisite... i na mnie. Sailor Mercury.

Uśmiechnęła się.

- W trzecim - Nephrite i Sailor Jupiter. Czyli Mako. I wreszcie w czwartym... - zawiesiła dramatycznie głos - Sailor Venus. I przywódca magów z Mrocznego Księżyca. Kyoshiro.

Musiałem się czegoś przytrzymać. No i przytrzymałem się. Czajnika. Cholera, będę miał bliznę chyba do końca świata.

- Na lodzie został czwarty ziemski generał, Kunzite - kontynuowała Ami, kiedy już przestałem wyć - Ale ta świnia Zoisite udała, że idzie do ki... toalety, a tymczasem wkradła się z powrotem do gry, no i losowanie wskazało ich dwóch: Kunzite i Zoisite.

- Oooooo - powiedziałem współczująco.

Wzruszyła ramionami.

- I tak mi się za bardzo nie podobał. - powiedziała obojętnym tonem - Cholerna ciota - warknęła nagle pod nosem.

Znowu musiałem się czegoś przytrzymać. Tym razem najpierw się rozejrzałem.

- Mniejsza z tym. Pocałowaliście się na oczach wszystkich zgromadzonych, i odtąd nici waszego przeznaczenia zostały splecione na wieki wieków.

- Amen. - dorzucił Duppa, któremu musiało się to obić o uszy.

- Teraz my jesteśmy kolejnymi wcieleniami Sailor Senshi - ciągnęła Ami - A ty jesteś ten sam Kyoshiro z Mrocznego Księżyca. Dlatego tak bardzo zależy nam na waszym ponownym połączeniu.

- A Duppa? - jęknąłem. - Też jest w spisku?

Ami uśmiechnęła się łagodnie.

- Oczywiście. Duppa jest wcieleniem Księżniczki Serenity.

Zerwałem ręcznik razem z wieszakiem.

- No wiesz, jakoś tak wyszło. - powiedziała - Dlatego zostałeś ściągnięty do Wieży. Dlatego trafiłeś w niej na nas. A waszym zadaniem było odkrycie własnego przeznaczenia. Co zresztą doskonale się wam udało.

- No... no dobrze... - miauknąłem słabo - Ale przecież... na początku... Rei i ja...

Machnęła ręką.

- Rei się zapomniała. Ty zresztą też. I właśnie dlatego pojawił się Bóg.

- Bóg...? - jęknąłem.

- Oczywiście. Ktoś musiał wziąć sprawy w swoje ręce, kiedy zaczęły wymykać się spod kontroli.

- Ale przecież Bóg... pojawił się zanim Rei i ja...

Ami wzruszyła ramionami.

- Niezbadane są wyroki Boskie. - oznajmiła z uśmiechem.

- Amen. - dorzucił Duppa.

- Aaa... aaa... a Apparatus Supremus...?

- Jaki tam Supremus - parsknęła Ami - Telefon. Mamy trzy końcówki: Wieża, Bóg, i my. A Księżniczka tylko próbowała zamydlić ci oczy, żebyś nie zaczął nabierać podejrzeń.

- No dobra - powiedziałem odważnie - Wszystko rozumiem. Tylko dlaczego, do jasnej cholery, nie powiedziałyście mi o co chodzi na samym początku?!

Ami westchnęła.

- Nam też się należy jakaś rozrywka, nie? - odparła i bezczelnie puściła do mnie oko.

- Kyo - zawołała Rei od stołu - Wolisz wariant romantyczny czy postmodernistyczny?

- Romantyczny - warknąłem, i bodaj bym sobie wtedy odgryzł jęzor.

A czajnik, jak to czajnik. Wziął i się spalił.


38. Godzina Zero


Wariant romantyczny.

Więc stoję w tej cholernej zbroi przed domem Minako a pot leje się ze mnie strumieniami. Jest późno. Wystarczająco późno, żeby nie przyplątał się żaden ciekawski. A gdyby się przyplątał, to miałby na co popatrzeć. Zobaczyłby na przykład ogromny, budowlany dźwig i siedzącego w nim podstarzałego, rechoczącego kretyna. Zobaczyłby hak wiszący nad dachem zwykłego, piętrowego domu. Zobaczyłby maleńkiego, pyzatego facecika ze świecącym nad głową złocistym krążkiem oraz stojące przy tym faceciku skrzyżowanie człowieka z kurą ubrane w coś będące połączeniem piżamy i panterki. Zobaczyłby podnieconego koguta latającego w tę i z powrotem. I wreszcie zobaczyłby zakutego w lśniącą od srebrnych okuć, rycerską zbroję debila.

- Jak tam, Kyo? - słyszę w komunikatorze radosny głos Duppy, czy też Księżniczki Serenity.

- Odpieprz się - odpowiadam instynktownie i natychmiast gryzę się w język. Będę musiał oduczyć się mówienia w ten sposób do, jakby nie patrzeć, przełożonej mojej żony.

- Ksssht. Oddział Gabriel na pozycji. - dobiega przytłumiony dźwięk gdzieś z boku.

- Ksssht. Oddział Raphael na pozycji.

- Ksssht. Oddział Uriel na pozycji.

- Michałku - zwraca się Bóg do przyczajonego kurołaka - Daj im dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa.

Kurołak kiwa głową i podnosi do ust mikrofon. A mnie zaczynają swędzieć plecy.

- Tu Ferma, tu Ferma. Wszystkie grupy: dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa. Powtarzam: dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa.

- Ksssht. Tu Gabriel. Potwierdzam dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa.

- Ksssht. Tu Raphael. Potwierdzam dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa.

- Ksssht. Tu Uriel. Potwierdzam dwanaście-dwanaście-czterdzieści dwa.

Kurołaki zaczynają mocować sznury do powierzchni dachu. Czuję adrenalinę pulsującą w żyłach, pot spływający wzdłuż kręgosłupa... wiem, że już za chwilę zobaczę Minako. Już za moment! I nigdy więcej nie pozwolę jej być samej.

Ach, byłbym zapomniał o najważniejszym. Będziemy musieli adoptować Morta. Hmmm, jak by tu delikatnie napomknąć o tym Minako...

- W porządku, Kyo? - pyta Bóg.

Kiwnąłbym głową, gdyby to tylko było fizycznie możliwe.

- Tak. - odpowiadam.

- Wiesz co, Kyo? - rozlega się w komunikatorze drżący z podniecenia głos Duppy - Jeśli ten numer się uda... to chyba zeżrę ten twój pamiętnik.

I tak się stało.
1 "Ritoru * Deito", słowa: Noriko Miura, tłum. Kyo Shiro.
2 Nietzsche.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • SStefania : 2009-03-12 02:12:37
    Rozmiar jak rozmiar,

    ale naprawdę warto! Mój najulubieńszy fanfik ever i gdziekolwiek - czytałam mnóstwo dobrych i świetnych fików, masę beznadziejnych, ale ten zawsze świecił najjaśniej. Ma absolutnie wszystko, czego od fika wymagałam (w czasach, gdy czytałam je na megabajty), a i dziś się nie zestarzał. Humor nigdzie nie jest niesmaczny, przesadzony, hermetyczny - wystarczy przecież mieć tylko podstawową wiedzę o Sejlorkach i wsio. Wizja Boga przez wiele lat mnie inspirowała, jest szalenie przyjemna i atrakcyjna - a mówię to jako ortodoksyjna, wojująca katoliczka, mordująca za świętokradztwa!

    Fik ten jest absolutnie, niezaprzeczalnie doskonały i genialny, trudno mi, nawet wśród książek drukowanych, znaleźć dużo pozycji, które sprawiły mi podobną przyjemność przy każdokrotnym czytaniu. Chyba sobie wydrukuję, kurczę, i przeczytam na nowo. I wreszcie zawalę studia.

    Gdyby nie fakt, że ostatnimi czasy cudownie odnalazłam płytę z fanfikami ściągniętymi kiedyś z Codex Fanficis Major, dzięki czemu mam je wszystkie z powrotem na swoim HDD, przyjęłabym pojawienie się tego dzieła sztuki na Tanuku z przeogromną radością. A tak, nadal jestem radosna - że szerszy krąg ludzi ma szansę poznać to cudo! (Tak, zgadza się, jestem fangerlem tego fika i nie wstydzę się tego! :D )

  • iosellin : 2009-03-03 01:18:08
    :)

    stary, dobry fic:) Fajnie ze sie tu pojawil, milo przeczytac znow, po latach ;)

  • Grisznak : 2009-03-02 19:59:00
    ha!

    Cóż, nic odkrywczego zapewne nie napiszę, jeśli wspomnę, że jest to jeden z tych fików, które nawet czytane po latach wciąż brzmią świetnie i bronią się w 100% Styl jest niewątpliwie oryginalny (choć nie każdemu musi przypaść do gusru), a niekiedy wręcz monty pythonowskie pomysły powalają na łopatki. Zastanawiam się, czy nie lepiej by go było podzielić, bo kogoś może przerazić rozmiar.

  • Skomentuj