Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Śmiech jest najlepszym lekarstwem

Strażak

Autor:literatiwannabe
Tłumacz:IKa
Serie:Stargate SG-1
Gatunki:Parodia, Romans
Dodany:2009-04-23 00:00:08
Aktualizowany:2009-06-22 18:59:08


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Zamieszczone za zgodą autorki. Oryginał.


Nawiązanie do odcinka "The Changeling" (6x19)


Kiedy Jack zaakceptował promocję na szefa straży pożarnej, nie był chyba świadomy, na co się porywa. I chociaż lubił dowodzić ludźmi i robić rzeczy tak, jak sam uważał za stosowne, to była też wyjątkowo zauważalna wada, wiążąca się z tym stanowiskiem.

Papierkowa robota.

Było wiele rzeczy na tym świecie, których O’Neill nie lubił, a papierkowa robota znajdowała się na liście pięciu najbardziej znienawidzonych. A ponieważ tak jej nie cierpiał, znajdował wymówki, żeby nic nie robić. Niestety, to zapoczątkowało zabójczy cykl, który wydawał się produkować tylko więcej papierów. Tak wiele, że w końcu Hammond poinformował go, że dopóki nie dostanie wszystkich zaległych raportów, nie dostanie ani jednego wolnego dnia.

Trzy dni później Jack zbliżał się w końcu do podstawy hałdy papieru. Mimo, że nadal została kupka grubości prawie cala, widać było już światełko na dnie tunelu. I niech Bóg broni komukolwiek odciągać go od niej - był człowiekiem, który wypełniał życiową misję.

Więc kiedy T, zwykle mile widziany gość w biurze Jacka O’Neilla, zapukał do drzwi, ten miał cały stos powodów, by nieprzyjaźnie na niego warknąć.

- Szefie...

- T, przysięgam na Boga. Spędziłem trzy dni przekopując się przez ten bajzel i w końcu zbliżam się do końca, więc czy mógłbyś...?

Postawny mężczyzna wzniósł ręce w geście poddania.

- Jasne szefie. Po prostu myślałem, że chyba chciałbyś wiedzieć, że dzwoniła twoja żona. Powiedziała, że właśnie rodzi. A myślę, że jeśli przegapisz narodziny pierworodnego z powodu jakichś papierków, gniew Sam będzie piekielnie większy niż Hammonda.

Jack pobladł na samą myśl. Jego żona była o wiele straszniejsza niż jego szef.

Plus, ee, dziecko. Miał dziecko. Albo, tego, Sam miała dziecko. Jego dziecko. Ich dziecko? Och, do diabła, nie miał pojęcia. Poprawność polityczna nigdy nie była jego najmocniejszą stroną.

Poderwał się z krzesła i rzucił się w poszukiwaniu kluczyków, płaszcza, wszystkiego naraz. Zatrzymała go dopiero wielka dłoń T na ramieniu.

- Nie mogę znaleźć kluczyków - powiedział oszołomiony Jack.

T wyszczerzył się w uśmiechu.

- Nie ma sprawy szefie, podwiozę cię.

Jack spojrzał przez otwarte drzwi na świeżo umyty, lśniący czerwienią wóz strażacki. To był sposób na wielkie wejście.

- Bosko.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.