Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Przeddzień

Lęk

Autor:Mrs Villemo
Korekta:Dida
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Mroczne
Uwagi:Utwór niedokończony
Dodany:2009-09-12 10:48:51
Aktualizowany:2009-09-12 10:48:51



„Śmierć, co wyssała miód twego tchnienia

wdzięków twoich zatrzeć nie zdoła jeszcze”

William Shakespeare „Romeo i Julia”


Norweski klimat jest dosyć osobliwy. Ludziom niemieszkającym tutaj, nieodwiedzającym tego miejsca, nieżyjącym w podobnych warunkach, może wydać się to trudne do zrozumienia. Jest oczywiście czas, kiedy lubię Skandynawie. W lecie. Z początku nie mogłam przyzwyczaić się do jasnych, krótkich nocy, ale z czasem przestałam zauważać tę nutę odrębności. Myślę, że jest w tym coś tajemniczego, trudnego do opisania. W czasie przesilenia letniego zapominam o wszystkim. Zapominam o problemach, o różnicach dzielących mnie od rówieśników, ale przede wszystkim zapominam o smutku i przygnębieniu, dopadającym mnie po zmroku. Czasami myślę, że nie pasuję do tego miejsca. Lecz wszystko, co ma wady, musi posiadać także zalety. Nie wiem, czy mogę to tak nazwać. W moim przypadku nic nie jest zwyczajne. Tak mówi Kristin - moja przyjaciółka. Zawsze, gdy dopadał mnie smutek, chodziłam w pewne miejsce. Fiord Trondheimsfjorden wydawał mi się najodpowiedniejszy. Siadałam wtedy na skraju urwiska i myślałam. Ale nigdy nie miałam odwagi skoczyć. Wydawało mi się wówczas, że nie mam nic do stracenia, że nie poczuję niczego, że to tylko skok… Jeden jedyny zamach do wieczności. Wtedy zamykałam oczy i wyobrażałam sobie siebie, spadającą z urwiska, swoje bezwładne ciało roztrzaskujące się na pokrytych falami skałach. Wówczas przychodziły mi na myśl jedynie dobre rzeczy. Myślałam o tym, że w domu czeka na mnie ciepła kolacja, a mój gruby kot z pewnością już nie może się doczekać mojego przyjścia.

Mieszkam w Trondheim od ponad dziesięciu lat, ale nigdy, tak naprawdę nie należałam do tego miejsca. Szczególnie teraz, lato dobiegło końca, dni stawały się coraz krótsze. Jest piętnasty września, niedawno zaczął się kolejny rok szkolny. Właściwie, mogę śmiało powiedzieć, że lubię szkołę. Nie wiem dlaczego. Może wszystkiemu winna jest moja podświadomość. Mniej wtedy myślę o sobie. Mogę zachować zdrowy dystans do swoich przygnębiających myśli. Szczerze powiedziawszy łudzę się, że w tym roku coś się zmieni. Jest to przedostatni rok mojej szkolnej nauki i chciałabym, aby minął inaczej niż wszystkie pozostałe. Nie chcę kolejnego przeciętnego semestru, chociaż wiem, że nie mogę liczyć na nic więcej.

Za oknem lunął nieprzyjemny deszcz. Był to zwiastun nadchodzącej zimy. Nienawidziłam deszczu, lecz jednak ten, w tutejszej okolicy, był niemal codziennością. Odkąd pamiętam, właśnie w ten sposób spędzałam lekcję. Siedziałam w milczeniu i obojętnym wzrokiem wpatrywałam się w przestrzeń za oknem. Dzisiejszego dnia nie działo się nic ciekawego. Rzędy różnokolorowych parasoli spacerowały szybkim krokiem, po mokrych od deszczu ulicach. Liście, które jeszcze nie zdążyły opaść z drzew, zostały oblane siarczystym strumykiem wody. Samochody tłumnie poruszały się po ulicach, machając plastikowymi wycieraczkami w lewo i w prawo. Wtedy zadzwonił dzwonek. Wszyscy natychmiast wybiegli z klasy. Ja również. Po chwili szłam już przez zatłoczony korytarz, zmierzając w stronę sali historycznej, gdzie miałam ostatnią lekcję. Nagle usłyszałam za sobą wesoły, donośny głos:

- Haris! Haris, zaczekaj!

To Alv. Nienawidziłam, gdy ktoś wołał mnie po nazwisku.

- Emily - sprostowałam, zatrzymując się przed drzwiami pracowni historycznej.

Alv stanął przede mną. Ugiął się. Zawsze tak robił. Mierzył, bowiem prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a ja do najwyższych raczej nigdy nie należałam. Był typowym Skandynawem, wysoki wzrost oraz jasne włosy. Nosił czysty, błękitny bezrękawnik, podkreślający kolor jego radosnych oczu, założony na świeżo wyprasowaną koszulę. Następnie spojrzał na mnie swoim odwiecznie wesołym wzrokiem, pytając:

- Może wybralibyśmy się gdzieś dzisiaj po szkole…? No wiesz… Razem - zaproponował.

I to właśnie był jeden z wielu przewidywalnych i powtarzających się elementów mojego życia w Trondheim. Alv, co chwila próbował mnie gdzieś wyciągnąć. Nie ważne, czy do kina, na kolację, czy spacer. Ale ja zawsze odmawiałam mu w ten sam sposób, licząc na to, że wreszcie da sobie spokój.

- Przykro mi Alv, nie tym razem. - Przed odejściem poklepałam go pocieszająco po ramieniu. - Powodzenia ponownie. - Odeszłam.

Szczerze powiedziawszy, nie miałam pojęcia, co taki wspaniały i doskonały pod każdym względem chłopak jak Alv we mnie widział. Nie byłam idealna. W porządku, ideały nie istnieją. Ale prawdopodobnie jestem ostatnią osobą, na którą można zwrócić uwagę, (chyba, że szuka się dziwadeł). Nie mogę powiedzieć, że jestem brzydka. Falowane, kasztanowobrązowe włosy, opadające na zgrabną sylwetkę, ciemne, tajemnicze oczy, jakby przysłonięte przez mgłę. Ten obraz widziałam w lustrze każdego ranka, lecz nigdy nie czułam się z tym dobrze. Czasami było mi wszystko jedno… Być może właśnie to odróżniało mnie od pozostałych dziewczyn z liceum imienia Samuela Morse’a. Pomimo iż moi rodzice są czystej krwi Aryjczykami, ja nie odziedziczyła po nich typowej, prostej urody, charakterystycznej dla osiemdziesięciu procent rodzin skandynawskich. Czasami wolałabym być normalna. Nikt nie lubi być wytykany palcami, ale w moim przypadku niezwracanie na siebie uwagi było sprawą nadrzędną.

Zadzwonił dzwonek, obwieszczający koniec przerwy. Wszyscy uczniowie, w tym ja, udali się do klas, gdzie miały się rozpocząć ich lekcje. Zajęłam miejsce w przedostatniej ławce, pod oknem. Nigdzie nie pracowało mi się tak dobrze, jak właśnie w tym miejscu. Na krześle, obok mnie czekała już uśmiechnięta Kristin.

- Emily! - zawołała, podniósłszy wzrok znad podręcznika do historii. - Siadaj!

Spełniłam polecenie. Jakie miałam wyjście, przecież lekcja już się zaczęła.

Pogoda nie ulegała zmianie. Liczyłam na to, że się poprawi, że deszcz przestanie padać, ale nic takiego się nie działo. Zastanawiałam się nawet, czy nie przybrał na sile. Zazwyczaj w takich chwilach dopadało mnie przygnębienie. Odkąd pamiętam deszcz był dla mnie niesamowitą udręką. Mokre ubrania, buty, okropny zapach ozonu, unoszący się w powietrzu, który już nie raz przyprawiał mnie o mdłości. Naprawdę, szczerze i nieodwołalnie nienawidziłam Trondheim.

Wcześniej mieszkałam w Drammsand - niewielkiej, cichej mieścinie obok Oslo. Do Trondheim wprowadziłam się w wieku siedmiu lat. Właściwie, to nie mam pojęcia, dlaczego moi rodzice wybrali tak ponure i smutne miejsce. Nie pytali mnie o zdanie, nie wyjaśnili przyczyn. Postawili mnie przed faktem dokonanym. Nigdy, o niczym nie decydowałam.

Lekcja mijała bardzo szybko. Byłam dobra z historii, rzadko więc brałam czynny udziału w zajęciach. Ani się obejrzałam, a ponownie zadzwonił dzwonek, obwieszczający tym razem koniec lekcji. Pospiesznie zabrałam z biurka wszystkie rzeczy, po czym niedbale wrzuciłam je do plecaka. Przy drzwiach dogoniła mnie Kristin.

- Wpadniesz do mnie dzisiaj wieczorem? - zapytała. - Mam świetny film ma DVD.

Odkąd pamiętam, zawsze lubiłam chodzić do Kristin. Jej mama jest kucharką, wobec czego zazwyczaj częstowała mnie pysznymi, domowymi wypiekami. Mieszka przy ulicy Heralda IV. Jakieś dwadzieścia minut drogi od mojego domu.

- Bardzo chętnie - skłamałam - ale nie mam dzisiaj czasu, naprawdę.

Nie miałam ochoty na spotkania z ludźmi. Z nikim. Nawet z tak życzliwą osobą, jak Kristin. Jedyne, o czym marzyłam w tej chwili, to spokój. Błogi, święty, niezakłócony niczym spokój. Chciałam po prostu chwili ciszy. O niczym innym nie marzyłam.

- W porządku - Kristin wymusiła sztuczny uśmiech - może innym razem.

- Jasne - obiecałam.

Po moim przyjściu szatnia okazała się prawie pusta. Zdjęłam z wieszaka kurtkę oraz parasol, po czym spokojnie wyszłam na zewnątrz. Dochodziła godzina piętnasta. Zapewne, gdybym mieszkała w obrębie innej, normalnej szerokości geograficznej, nie musiałabym się martwić powrotem do domu. Ale w Trondheim powoli zaczynało się przesilenie zimowe, wobec czego, słońce naturalnym biegiem rzeczy, za moment mozolnym krokiem schowa się za widnokręgiem, a mnie oplotą egipskie ciemności. Dodam, że na ulicy, przy której mieszkam (a jest to na samym końcu Rossenborg) nie ma lamp ulicznych, co w dzisiejszych czasach, na szczęście, jest coraz mniej powszechnym zjawiskiem. Przynajmniej w cywilizowanych krajach.

Liczyłam na to, że deszcz przestanie padać lub przynajmniej nieco osłabnie. Ale nie. Jak na złość, miałam wrażenie, że tylko przybrał na sile. Droga ze szkoły do mojego domu nie była daleka. Zwykle na pokonanie jej traciłam około piętnastu minut. Oczywiście jeździły autobusy, ale nie powiem żebym przepadała za środkami komunikacji miejskiej. Wszechobecne zarazki, rozprzestrzeniające się po wszystkim i po wszystkich, duchota, niewygoda, tłok - to raczej niezbyt kusząca propozycja. Przynajmniej nie dla mnie. Wolałam pokonać tę drogę na piechotę.

Czego najbardziej nienawidziłam w Trondheim?

Chyba pogody. Ogólnie klimatu. Jak nie deszcz, to śnieg. Jak nie śnieg, to mróz. Zdecydowanie jestem typem człowieka, stworzonym do mieszkania na południu. Czy ktoś może być do tego stopnia nielitościwy, by skazać mnie na takie męczarnie? Być może to jest powodem, dla którego przestałam wierzyć w jakąkolwiek istotę wyższą. Noce polarne - tego również nie jestem w stanie znieść. Wzroku ludzi, patrzących na mnie, jak na dziwadło również. Ale ze wszystkich wyżej wymienionych rzeczy, punktem, którego nienawidziłam najbardziej ze wszystkich, jest świadomość, że mogłabym żyć lepiej. Nikt nie chce być oszukiwany, ale moja podświadomość czasem wydaje się tak realistyczna, że z biegiem lat zatarła się i tak już nikła granica pomiędzy rzeczywistością, a fikcją. Lub może po prostu przestałam ją dostrzegać.

Nawet teraz. Zwykły, przeciętny dzień. Zapomniałam o tym, że wracam ze szkoły. Moje myśli powędrowały gdzieś dalej. Tak daleko, że nawet nie byłam w stanie określić, co to za miejsce. Ciepła, tropikalna wyspa. Wszędzie wkoło bujny las palmowy. Pod stopami miękki piach, nad głową błękitne, słoneczne niebo, zachwycające swą prostotą, jednak tak obce mojemu oku. Ciepła woda, rafy koralowe, egzotyczne, rzadkie gatunki zwierząt. I… Nagle zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem. Otworzyłam oczy. Powoli, bardzo powoli. Zabolało. Lecz nie był to ból fizyczny. Ten trapiący mnie był znacznie bardziej dotkliwszy i pozostawiał o stokroć głębsze rany, niż jakikolwiek inny, znany mi ból cielesny. Cierpienie nieujarzmione przez siedemnaście lat mojego ziemskiego istnienia. Ból bezsilności.

Spojrzałam przed siebie. Na tle zachodzącego słońca, bardzo daleko stąd, dały się spostrzec osobliwe, lecz za razem tajemnicze wierzchołki gór, które od zawsze przerażały mnie swym ogromem. Rzucały na mnie coś w rodzaju uroku. Bałam się ich i jednocześnie ogarniała mnie fascynacja ich wyrazistością, która zawsze pobudzała moją wyobraźnie. Nigdy jednak tam nie byłam i raczej nie miałam ochoty tego zmieniać.

Zdałam sobie sprawę z tego, że już na zawsze jestem uwięziona w ciasnych murach swojego dotychczasowego życia, a przynajmniej nie widziałam możliwości odwrotu.

Ruszyłam przed siebie. Powoli zaczął otaczać mnie nieprzenikniony mrok, panujący od zawsze w tym miejscu. Dotarłam już na początek swojej ulicy. Na Henryka V nie ma zbyt wielu mieszkańców. Dwadzieścia, może trzydzieści domów, porozrzucanych w nieregularnych odstępach. W takich okolicach jak ta, nigdy nie dzieje się nic ciekawego. Kilka zabudowań było zamieszkiwanych przez stare małżeństwa, niektóre przez totalnych dziwaków, a inne stały zupełnie puste.

Jednym z nich był prześliczny, późnowiktoriański dworek, w kolorze ciemnego różu. Stał prawie na samym końcu ulicy. Dalej znajdował się tylko mój własny dom. Pomimo wielu lat i nieciekawej przeszłości dworek stał nadal w prawie idealnym stanie. Dach był pokryty perfekcyjnie równą dachówką w kolorze ciemnej szarości. Fachowe arcydzieło, rzadko spotykane w dzisiejszych czasach. Drzwi wejściowe wykonane z mocnego, solidnego, lecz stylowego drewna, za każdym razem wprawiały mnie w nieopisany zachwyt. Szczególnie przypadła mi do gustu srebrna kołatka, w kształcie lwa o przerażającym wyrazie pyska. Po obu stronach kamiennych schodów widniały marmurowe posągi ogromnych gargulców. Następnie poręcz schodowa o prześlicznych wiktoriańskich kształtach. Całość otaczało klasyczne, metalowe ogrodzenie. Ładne, lecz niestety bardzo zaniedbane. Po spojrzeniu w górę można było dostrzec mój ulubiony element w całej posiadłości. Na samym środku pierwszego piętra znajdowała się mała komnata z niewielkim, lecz artystycznie rzeźbionym oknem. Urok jej przepięknego kształtu i oryginalności zachwycał mnie za każdym razem, gdy zbliżałam się do tego miejsca.

Tak było również teraz. Mrok nie przysłonił do końca całej okolicy. Znajdowałam się około sto metrów od dworu, zupełnie pogrążona w myślach, gdy nagle moją nieco rozproszoną uwagę przykuł pewien niecodzienny element. Odkąd sięgam pamięcią w oknach budynku tylko trzy razy paliło się światło.

Pierwszy raz, jakieś pięć lat temu. Ktoś włamał się do środka nocą, lecz co było najbardziej zaskakujące w całym tym zajściu, nie pozostawił za sobą żadnych śladów. To znaczy, ogród otaczający budynek został całkowicie zdewastowany. Drobne drzewka, niegdyś zgrabnie pnące się ku górze, leżały wówczas zupełnie połamane, a gałęzie walały się nawet pod moimi stopami, gdy wracałam ze szkoły następnego dnia. Lecz wnętrze nie zostało nawet naruszone. Jedyny ślad, ujawniający sprawcę, to jasne światło w owym oknie oraz wyrwany zamek w drzwiach, na których (z tego, co słyszałam) widniały całkiem wyraźne ślady krwi. Moi rodzice nie chcieli mi o tym mówić, żeby mnie nie straszyć, ale i tak się dowiedziałam. W drodze ze szkoły podsłuchałam rozmowę dwóch sąsiadek, które raczej nie miały na celu oszczędzenia mi brutalnych szczegółów. Potem przez miesiąc bałam się wracać do domu, z obawy przed jakimś niezrównoważonym psychicznie mordercą, czy gwałcicielem.

Za drugim razem, pewne niezbyt miło wyglądające małżeństwo z południa oglądało dom w celu zakupu. Było to w tamtym roku. Do transakcji nie doszło, lecz co było tego przyczyną, niestety pozostało dla mnie nieodgadnioną tajemnicą. Myślałam wtedy, że może ktoś powiedział im o historii z mordercą albo zniechęcili się mroźnym klimatem tej okolicy.

Trzeci raz miał miejsce teraz. Na tle ciemności, która z sekundy na sekundę pogłębiała się jeszcze bardziej, w półokrągłej, niewielkiej komnacie na pierwszym piętrze, dały się spostrzec wyraźne promienie światła. Z początku nie miałam pojęcia, co mogło być tego przyczyną. Raczej nie mogłam powiedzieć, żeby pamięć była moją najmocniejszą stroną i na śmierć zapomniałam, że przy dworze od pewnego czasu została zdjęta stara, drewniana tabliczka z napisem „Na sprzedaż”. Nie spodziewałam się po prostu, że to już. Myślałam, że może nowi właściciele wstrzymają się do lata. Po prostu przeprowadzka w czasie, gdy większą część doby zajmuje noc, nie była zbyt kuszącą propozycją. Przynajmniej nie dla mnie. Nie wspominając już o pierwszych dniach spędzonych w nowym domu, w którym przez około dwadzieścia godzin panował przygnębiający mrok. Byłam rozdarta duchowo. Z jednej strony powinnam cieszyć się, że do domu moich marzeń wprowadza się wreszcie jakaś rodzina. Może to da im szczęście, którego mnie, zwykłej osobie nie było dane skosztować. Z drugiej jednak strony nie chciałam, aby jakieś obce łapy dotykały majestatycznej kołatki w kształcie lwiej grzywy, czy rozgościły się w małej komnacie na pierwszym piętrze. Może to głupie, ale chyba marzyłam o tym, aby tan prześliczny dworek należał kiedyś do mnie.

Zwiększyłam tempo. Wyraźne światełko w oknie komnaty przykuło moją uwagę do tego stopnia, że nawet nie spostrzegłam, jak siarczysty deszcz zamienił się w nikłą mżawkę. Od zaniedbanego ogrodzenia dzieliło mnie już niecałe sto metrów. W najbliższym sąsiedztwie nie stały żadne inne zabudowania. Może to nawet lepiej, bo chyba nie chciałam wiedzieć, co na mój niecodzienny marsz powiedzieliby sąsiedzi.

W końcu moja wrodzona ciekawość wzięła górę nad upartą niechęcią do sportu i w chwilę później rzuciłam się w szaleńczym tempie do biegu.

Byłam ciekawa swoich nowych sąsiadów, a jednocześnie wściekła, że ktoś śmiał zająć miejsce, o którym zawsze, w najskrytszych snach mówiłam: „mój dworek”, „mój dom”.

Najodpowiedniejszym mieszkańcem byłby chyba ktoś stary. Kto szybko by umarł, pozostawiając mieszkanie w nienaruszonym stanie. Ktoś, komu nawet przez myśl nie przeszłoby urządzanie dzikich, punkowych imprez, z których dworek z pewnością nie wyszedłby bez szwanku. Ktoś, kto dbałby o niego w ciągu nocy i za dnia. Troszczyłby się o nieskazitelną czystość każdego centymetra kwadratowego powierzchni, nie pozwoliłby, aby jego ręcznie rzeźbione meble zostały okryte choćby odrobiną kurzu. Ktoś, kto pięknie odrestaurowałby zapuszczony murek oraz zdewastowany ogród. A już na pewno, bez żadnych zastrzeżeń akceptuję kogoś, kto po śmierci przepisałby mi ów dworek na własność.

Pogrążona w myślach zwolniłam nieco tempa. Szłam teraz normalnym, spokojnym krokiem, jaki zazwyczaj towarzyszył mi w drodze ze szkoły. Nie byłam nawet świadoma tego, że przez cały ten czas, zarówno podczas biegu, jak i później, gdy moje stopy nabrały nieco łagodniejszej prędkości, nieufnym wzrokiem wpatrywałam się w nieduże okno, z którego dochodziło światło.

A co jeśli to kolejny fałszywy alarm? Jeśli to tylko następne włamanie, lub kradzież? Nie, nie dopuszczałam do siebie tych myśli.

Na podjeździe stała samochód. Świadczyło to raczej o przeprowadzce, niż o włamaniu. W końcu, jaki złodziej parkowałby samochód przed domem, który właśnie okrada? Chyba programy typu „Najgłupsi przestępcy Ameryki” mają na mnie zły wpływ…

Zainteresowałam się tą myślą do tego stopnia, że nawet nie zwróciłam uwagi na wygląd owego samochodu. Nieczęsto widywałam takie pojazdy, toteż nie rozpoznałam od razu marki. Dopiero po kilku sekundach, w mroku błysnął do mnie srebrny znaczek mercedesa, zamontowany na czarnej, lśniącej niczym nocne niebo karoserii. Był to bardzo ładny samochód, rzadko spotykany w tej okolicy. Zdecydowanie nie byłam specjalistką w tej dziedzinie, ale wóz wyglądał, jakby dopiero, co wyjechał z najlepszego salonu samochodowego, a już na pewno musiał kosztować fortunę. Przy nikłym świetle, dochodzącym jedynie z okna oraz srebrnej połówki księżyca, wychodzącego zza deszczowych chmur tylko na kilka sekund, dostrzegłam więcej detali. Okna, zarówno te z tyłu, jak i te z przodu, miały przyciemniane szyby, jak w drogich limuzynach i innych tego typu pojazdach, którymi zwykły poruszać się gwiazdy. Spojrzałam na błyszczącą w mroku tablicę rejestracyjną. Widniały na niej numery odpowiadające trondheimskim samochodom. Były dwie możliwości: osoba będąca tutaj albo zdążyła przerejestrować pojazd, albo jest tutejsza.

Wpatrywałam się w okno. Światło dochodzące z jego wnętrza było na tyle jasne, że bez trudu mogłam rozpoznać poszczególne przedmioty znajdujące się w komnacie. Owszem, muszę przyznać, że pomieszczenie wyglądało, jakby właśnie ktoś się do niego wprowadzał. A więc co do jednej sprawy miałam pewność.

Wszystko wydawało się normalne. Do tego stopnia normalne, że bez wyrzutów sumienia mogłabym się stamtąd oddalić, a przynajmniej tak zrobiłaby każda zrównoważona osoba na moim miejscu. Ale jednak nie mogłam. Jakaś niewidzialna siła mocno trzymała mnie na nogach i z niewyjaśnionych, jak dotąd przyczyn, nie pozwoliła odejść. W pewnej chwili poczułam się dziwnie. Zupełnie tak, jak lata temu, jakbym znajdowała się na huśtawce. Gdy huśta się zbyt wysoko, to wtedy w brzuchu powstaje takie dziwne uczucie, coś jak adrenalina. Nie potrafiłam tego inaczej wyjaśnić. Tak właśnie czułam się teraz. Nie wiem dlaczego. Przecież tylko stałam. Stanie na nogach z pewnością nie może wywołać tak silnych emocji. Coś było nie w porządku. Najlepszym wyjściem było więc opuszczenie tego miejsca. Nie chciałam kusić losu. Nie teraz. Jednak było coś, co trzymało mnie mocno w ryzach tego miejsca i nie pozwalało na najmniejszy nawet ruch.

Spojrzałam w stronę okna.

Śnię?

Nie, dawno już nie czułam się tak przytomna. Dawno już życie nie dało mi tak wyraźnego znaku, że wciąż żyję.

Zwidy?

Nie, to nie to.

Nigdy nie widziałam jeszcze czegoś tak pięknego, kogoś tak pięknego.

Teraz byłam już pewna swojej pełnej świadomości. Nawet w najskrytszych snach i najgłębszych zakamarkach wyobraźni nie potrafiłabym stworzyć obrazu istoty tak pięknej, tak głęboko poruszającej. W oknie na pierwszym piętrze stał i patrzył na mnie Młody Bóg. Nie potrafiłabym inaczej oddać jego urody. Burza ciemnokasztanowych włosów, niby w nieładzie, a jednak tak pięknych. Niżej: idealne rysy twarzy, wprost niespotykane u człowieka.

I ten wzrok.

Wydawało mi się… Miałam dziwne wrażenie, że on nie patrzy na mnie, lecz… przeze mnie. I nawet w tym było coś pięknego. Chciałam się choć trochę uśmiechnąć, lecz nie byłam w stanie. On spozierał na mnie takim wzrokiem, jakbym… Nie rozumiałam, o co chodzi. Sprawiało to wrażenie, jakbym zrobiła mu coś okropnego, ale przecież zobaczyłam go po raz pierwszy w życiu. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości.

A jednak stałam dalej i patrzyłam. Jego nieskazitelne wprost usta wykrzywiły się w ogromnym grymasie. Prychnął na mnie z pogardą. Ale i tym razem wyglądał olśniewająco. Nic nie mogło mnie teraz zrazić.

Co spowodowało tak negatywne podejście? Nie byłam w stanie tego określić. Nigdy w ciągu mojego bogatego w doświadczenia życia nie spotkałam się z czymś takim. Głęboka nienawiść i pogarda płynąca z oczu człowieka w anielskiej powłoce, przyprawiała mnie o dreszcze, a jednocześnie nie pozwalała mi na odejście. Emocje targające chłopakiem były tak silne, że niemal odczuwałam je na własnej skórze. Z jego ust wydobyło się kolejne prychnięcie, a wąskie już i tak gałki oczne zwęziły się jeszcze bardziej. Mimowolnie przeszedł mnie dreszcz. Czułam się, jak zahipnotyzowana. Wtedy twarz chłopaka przybrała jeszcze bardziej wściekły wygląd.

W tej właśnie chwili wydarzyło się coś, o czym jeszcze długo dane mi będzie pamiętać. Zdarzenie, dzięki któremu wszystkie moje kolejne noce miały okazać się koszmarne.

Z początku sama nie wiedziałam, co jest rzeczywistością, a co jedynie wytworem mojej wyobraźni. Stałam dalej, w tej samej pozycji, a nogi miałam jak z ołowiu. Z powodu ogromnego szoku, jakiego przed chwilą doznałam, nawet nie zorientowałam się, że moje usta wciąż są otwarte na kształt niemego krzyku. Musiało jeszcze minąć sporo czasu, zanim przypomniałam sobie, jak się je zamykało. Mój wzrok był skierowany w to samo miejsce, co przedtem, lecz nie patrzyłam już na chłopaka.

Nie było go.

Pozostawił po sobie jedynie puste miejsce w ramie okna. Ale on nie odszedł. Jego nogi nie wykonały żadnego widocznego dla ludzkiego oka ruchu. A przecież obserwowałam go przez cały czas. Nie spuszczałam z niego wzroku. Nie pozwoliłam sobie nawet na drobne mrugnięcie. On zniknął, rozpłynął się w powietrzu, orbitował się - nie umiałam tego inaczej wyjaśnić. Moje myśli były zbyt przyćmione przez rozdzierający szok, jakiego właśnie doznałam.

Czy to możliwe?

Nie. Mój mózg nie był w stanie myśleć logicznie. Mój umysł została zaatakowany przez szpony strachu.

Wyraźnie widziałam każdy szczegół. W jednym ułamku sekundy stał w oknie na pierwszym piętrze, patrząc na mnie pogardliwym wzrokiem, jakbym była jakimś podludziem, a następnie już go nie było. Powoli stawał się coraz mniej wyraźny. Każda część mnie widziała i czuła, jak znikał, a wszystko trwało nie dłużej niż sekundę. Nie potrafiłam tego inaczej wytłumaczyć. W końcu żaden człowiek nie byłby w stanie pokonać jakiejkolwiek odległości z prędkością porównywalną do prędkości światła. Właśnie… Człowiek nie potrafiłby…

„On zniknął, rozpłynął się w powietrzu” - powtarzałam sobie. I nagle uświadomiłam sobie przerażającą prawdę. Czym prędzej nabrałam powietrza w usta. To nie mogło być prawdą. Nie, nie, nie. Lecz była to jedyna logiczna myśl, wyjaśniająca to zdarzenie, jaka w tej chwili przychodziła mi do głowy.

Niematerialny, duch - to jedyne logiczne wytłumaczenie, choć sama nie mogłam się zmusić do uwierzenia w to wszystko.

Jeszcze raz, dla pewności spojrzałam w stronę okna. Nie miałam już żadnych wątpliwości. Momentalnie uwierzyłam w to, co przed chwilą zobaczyłam.

W tej właśnie sekundzie zmusiłam swoje stopy do oderwania się od powierzchni. Czym prędzej ruszyłam przed siebie, a w głowie rozbrzmiewało mi już tylko jedno przerażające słowo.


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • czarna-lukrecja : 2010-01-05 13:05:06

    Bardzo dobrze zapowiadające się opowiadanie.

    Do ostatniego zdania podtrzymane w mrocznej atmosferze. Niepokojące. Tak, to odpowiednie słowo. Czy jednak autorce uda się utrzymać ten klimat do samego końca?

    Życzę tego z całego serca.

  • Skomentuj