Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Wrogowie publiczni (Public Enemies) – Cyfrowe lata 30.

Autor:Krzysztof Bogumilski - Tyler Durden
Kategorie:Film, Recenzja
Dodany:2009-12-12 21:08:28
Aktualizowany:2009-12-12 21:09:28

Dodaj do: Wykop Wykop.pl


Recenzja zamieszczona za zgodą autora. Odnośnik do oryginału: Serwis "Ofilmie" - Recenzja filmu "Wrogowie publiczni"


Ilustracja do artykułu

Polski tytuł: Wrogowie publiczni

Tytuł oryginalny: Public Enemies

Reżyseria: Michael Mann

Scenariusz: Ann Biderman, Michael Mann, Ronan Bennett

Zdjęcia: Dante Spinotti

Muzyka: Elliot Goldenthal

Obsada: Johnny Depp, Christian Bale, Marion Cotillard, Channing Tatum, Stephen Dorff, Jason Clarke, John Ortiz, Giovanni Ribisi, Stephen Graham, Billy Crudup

Czas: 140 min

Rok produkcji: 2009

Ocena: 7/10



Michael Mann to niewątpliwie twórca konsekwentnie podążający własną drogą. Umizgiwanie się do multipleksowej widowni nigdy nie było jego mocną stroną, co bynajmniej nie oznacza, że jest on kolejnym reżyserem egzystującym w obiegu festiwalowych pokazów. Co to, to nie. Mann preferuje sensację, czyli - z perspektywy miłośnika kina ambitnego - rzecz niższego sortu. Co gorsza, w jego filmach obsadzani są w głównych rolach aktorzy topowi, znane nazwiska, które z całą pewnością kojarzą czytelnicy prasy kolorowej. Czyli że komercjusz? No właśnie średnio… Z wyjątkiem Zakładnika, jego największego sukcesu finansowego, o żadnym filmie Manna powstałym od czasu Ostatniego Mohikanina nie można powiedzieć, żeby był lekkostrawnym daniem dla miłośników nieskomplikowanego kina rozrywkowego. Reżyser ten od zawsze lubował się w niespiesznym rozwijaniu fabuły, sceny akcji traktując jako wisienki na torcie, a nie jego główną zawartość. Kulminacją tej artystycznej drogi okazało się Miami Vice, które poniosło dość spektakularną porażkę, spotykając się zarówno z ostrymi ocenami krytyków, jak i z niezadowoleniem fanów serialu. Po tej wpadce Mann potrzebował sukcesu - żeby go osiągnąć, musiał się lekko ugiąć przed potrzebami rynku, czego efektem są Wrogowie publiczni.

Oczywiście „ugięcie się” ze strony Manna oznacza po prostu więcej czystej akcji. Wrogowie publiczni to zdecydowane przeciwieństwo Miami Vice. Tutaj sceny akcji nie występują już od wielkiego dzwonu - pojawiają się z dość dużym natężeniem. Co chwilę patrzymy na obrabowywane banki, ucieczki z więzień i strzelaniny pomiędzy przestępcami a ścigającymi ich agentami FBI. Nawet jeśli się nic nie dzieje, o brak znużenia dbają subtelnie wprowadzane humorystyczne dialogi i sceny. Oczywiście nie twierdzę, że mamy do czynienia z komedią gangsterską spod znaku Guya Richie. Spokojnie, Michael Mann na głowę jeszcze nie upadł, wciąż pozostaje tym samym poważnym starszym panem, którego znamy i lubimy (albo i nie), a dialogi w żadnym razie nie przeradzają się w słowotok. Dawkowane są z umiarem i wyczuciem. Jednakże w porównaniu z praktycznie wykastrowanym z elementów humorystycznych Miami Vice, gdzie bohaterowie porozumiewają się ze sobą monosylabami, Wrogowie publicznie to niemalże beczka śmiechu.

I ma to swoje niewątpliwe plusy. Przede wszystkim czyni film przystępniejszym dla przeciętnego widza. Porażka ostatniego obrazu dość dobitnie pokazała Mannowi, że minimalizm emocjonalny i zbyt chłodne podejście do ukazywania relacji pomiędzy bohaterami nie może się spotkać z uznaniem szerszej publiki. W tym momencie mógł wybierać pomiędzy dalszym brnięciem drogą outsidera a lekkim skręceniem w bok ku częściej uczęszczanym ścieżkom. To, że wybrał tę drugą opcję, jest moim zdaniem przejawem zdrowego rozsądku. Ja osobiście uważam Miami Vice za jeden z jego najlepszych filmów - im więcej o nim myślę, tym bardziej doceniam, czego w nim dokonał. To swoiste opus magnum Manna (a raczej drugi po Gorączce kamień milowy w jego twórczości), zwieńczenie drogi, którą podążał od długiego czasu: bezceremonialne zignorowanie potrzeb widowni, domagającej się akcji pompującej adrenalinę do żył, na rzecz budowanego powoli klimatu zaprawionego mistrzowską stroną techniczną.

Ale na taką „fanaberię” mógł sobie pozwolić tylko raz. Kolejne filmy w tym stylu kosztowałoby go zbyt wiele, zepchnęłyby na boczny tor filmowej produkcji, przyczyniłyby się do przypięcia mu przez środowisko łatki dziwaka nierozumiejącego potrzeb widowni XXI wieku, a w efekcie odcięłyby od porządnych budżetów, wartych uwagi scenariuszy i współpracowników z najwyższej półki.

A trzeba dodać, że Michael Mann nie jest podstarzałym twórcą, który mentalnie zatrzymał się w XX wieku. Wprost przeciwnie. Jego kolejne artystyczne wybory pokazują, że to jeden z największych wizjonerów we współczesnym kinie. Jakże jednak inny od Jamesa Camerona, na którego trójwymiarowego Avatara czeka ze wstrzymanym oddechem połowa Hollywood, ciekawa tego, czy naprawdę nadchodzi kolejna rewolucja w kinie. Rewolucja w wykonaniu Manna przebiega w znacznie mniej spektakularny sposób. Jest to cierpliwie i powolne adaptowanie surowej specyfiki niskobudżetowych filmów artystycznych na grunt mainstreamowych, hollywoodzkich produkcji. Mann w swoich ostatnich produkcjach sukcesywnie wdrażał cyfrowe kamery high definition (o których, rzecz jasna, większość twórców prezentujących swe dzieła na artystycznych festiwalach filmowych może co najwyżej pomarzyć), poczynając od pojedynczych scen jeszcze w latach 90., żeby w końcu nakręcić za ich pomocą całego Zakładnika. Miami Vice było już w zasadzie postawieniem kropki nad i, końcową, doszlifowaną formą, która wprost olśniewała zarówno technicznie, jak i estetycznie.

W tym kontekście można uznać, że Wrogami publicznymi Mann stawia sobie kolejne wyzwanie, zawiesza poprzeczkę jeszcze wyżej, żeby przekonać się, czy są jakieś ograniczenia w stosowaniu tej techniki. W tym celu przeniósł ją na dziewiczy grunt kina historycznego. Efekt tego eksperymentu już na długo przed premierą był przez wielu krytykowany i okrzyknięty wielką porażką. Dość niesłusznie, moim zdaniem...

Generalnie recenzje filmu można podzielić na te chwalące go za stronę techniczną i na te ciskające gromy w kierunku Manna za idiotyczny pomysł wykorzystania cyfry w filmie historycznym. Przyznaję, sam się skrzywiłem, patrząc pierwszy raz na zwiastun. Dorzuciłem do tego kilka inwektyw, gdy kilka tygodni temu zobaczyłem udostępnioną w Internecie scenę strzelaniny w lesie. Na usta cisnęła mi się jedna myśl: Wołoszański i Sensacje XX wieku. Dość częste to skojarzenie, bo w większości negatywnych opinii stawia się filmowi zarzut prezentowania się na poziomie produkcji telewizyjnej. Wynika to jednak z przyzwyczajeń widza. Kino z epoki i cyfrowy obraz nie współgrają ze sobą i basta. Musi być klasyczna kinowa forma, inaczej widz zaczyna się nerwowo wiercić w fotelu. Jest to naturalny odruch obronny i jeszcze dobre kilka filmów nakręconych taką metodą zdąży powstać, zanim widownia zdoła ją zaakceptować.

Moją osobę udało się Mannowi dość szybko przekonać. Jak niesprawiedliwe były moje początkowe zarzuty, zrozumiałem już wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyłem zwiastun na dużym ekranie. Ze zdziwieniem odkryłem wówczas, że obraz, który dotąd irytował na ekranie LCD, widziany w kinie nagle przestał się tak rzucać w oczy. Pojawiła się więc obawa, że oto powstaje nurt kina dającego się oglądać tylko na dużym ekranie. Wystarczył jednak niedawny domowy seans Miami Vice, żebym odkrył, że cyfrowy obraz, który kiedyś mi w nim wadził, obecnie był ledwie zauważalny.

A zatem kwestia przyzwyczajenia? Zdecydowanie. Przeciętni widzowie, mający z cyfrowymi produkcjami do czynienia od wielkiego dzwonu, niebywający na festiwalach filmowych i niesięgający po filmy spoza głównego nurtu, dłużej będą się oswajać z kolejnymi wysokobudżetowymi produkcjami robionymi kamerą cyfrową (a że takowe będą powstawać, jestem pewien). Koniec końców do tego dojdzie, a wtedy Wrogów publicznych będzie się podawało jako przykład tytułu pionierskiego, budzącego zrozumiałe zamieszanie i niechęć.

Dość jednak o tym. Zapomnijmy na moment o stronie technicznej, która mimowolnie dominuje odbiór filmu, bo warto wspomnieć jeszcze o kilku innych sprawach. Przede wszystkim o samej historii. Każdy wiedział, że będzie ona poświęcona słynnemu rzezimieszkowi z okresu amerykańskiego kryzysu finansowego XX wieku, wsławionemu licznymi napadami bankowymi i tym, że długo umykał organom ścigania. Jednakże to nie jedyna rzecz, o jakiej chciał nam opowiedzieć Mann. Niejako mimochodem prezentuje on genezę słynnego Federalnego Biura Śledczego, czyli FBI przewijającego się przez niezliczoną ilość fabuł filmowych i telewizyjnych. Jest to zarazem historia biura, jak i słynnego Edgara Hoovera (który, co prawda, w filmie przemyka gdzieś tylko na dalszym planie, ale niewątpliwie silnie zaznacza swoją obecność) oraz rozwijających się nowoczesnych form zwalczania przestępczości, na których podstawie obecnie opiera się funkcjonowanie organów ścigania.

Mann jednocześnie przedstawia mniej chwalebną część historii tej instytucji. Politykierstwo, łamanie praw obywatelskich, zagrania pod publikę, tortury na bezbronnych i przerażonych kobietach. Patrząc na liczne występki organów ścigania, zestawionych z mocno wyidealizowaną postacią Dillingera, który okradał banki, nie ludzi, i to zawsze w jedwabnych rękawiczkach, można się zastanawiać, czy tytułowi Wrogowie publiczni to nie tyle banda Dillingera, co ścigający ich agenci FBI. A może po prostu wszyscy bez wyjątku?

O aktorstwie długo by można się rozpisywać, nie chcąc jednak zanudzać opiniami powtarzanymi w co drugiej recenzji, daruję sobie większe tyrady i ograniczę się do dwóch krótkich stwierdzeń. Cholernie przyjemnie było zobaczyć Johnny’ego Deppa w „poważnej” roli. Co prawda, od zawsze gustował on w postaciach, nazwijmy to, dziwnych, lecz co jakiś czas dystansował się od wizerunku dziwaka o wyłupiastych oczach filmami takimi jak Donnie Brasco. Jednakże od chwili wcielenia się w Jacka Sparrowa wpadł w pewną pułapkę: w ostatnich latach mieliśmy istny wysyp kolejnych odjechanych kreacji Deppa. Zaczynało to już być lekko męczące (chociaż fankom pewnie spodobałby się nawet w roli tostera), więc zagrana z luzem, lekką swadą i humorem rola Dillingera to prawdziwy powiew świeżości.

Równie przyjemnie było przypomnieć sobie, że ekspresja aktorska Christiana Bale’a nie ogranicza się do charczenia, jakby właśnie skończył forsowną wieczorną próbę w kapeli deathmetalowej. W Batmanach wielce mi to nie przeszkadzało, ale gdy przeniósł tę manierę na postać Johna Connora, miałem ochotę cisnąć w kierunku ekranu kubeczkiem z coca-colą. Miłym akcentem estetycznym (a i aktorsko zadowalającym) jest niewątpliwie występ Marion Cortillard w roli dziewczyny Dillingera, na bliższym i dalszym planie przewija się zaś oprócz tego cała plejada wartych uwagi aktorów, takich jak… ale chwila, chwila, miałem się przecież nie rozpisywać o aktorstwie, więc z pewnym ociąganiem pora przejść do akapitu podsumowującego.

Wrogowie publiczni to dobre kino, ale z pewnością nie rewelacyjne. Ma swoje niewątpliwe minusy. Bynajmniej nie chodzi o często krytykowaną stronę techniczną - z tym zarzutem rozprawiłem się już powyżej. Chodzi mi raczej o błahość samego filmu. Trochę brakło mi w nim tej Mannowskiej „magii”, za którą lubię jego poprzednie filmy. Historia ma niewątpliwie swoje „wielkie” momenty, które zapadają w pamięć na dłużej, ale nie mogę powiedzieć, żeby odcisnął na mnie większe piętno. Miami Vice oglądałem po raz drugi blisko tydzień temu i wciąż nie mogę o nim zapomnieć. Wrogom publicznym przestałem poświęcać uwagę już kilka godzin po seansie. Mam jednak pewien dyskomfort, bo najlepsze filmy cechowała irytująca prawidłowość: ich wielkość odkrywało się przy kolejnych seansach. Może więc Wrogowie publiczni również do nich należą? Na chwilę obecną nie wydaje mi się, żeby tak było, ale kto wie - na razie jednak zostanę przy takiej a nie innej ocenie...


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • V-chan : 2009-12-18 11:42:52
    hmmm...

    Film mi się podobał i nie zwracałam szczególnej uwagi na stronę techniczną, ale podzielam zdanie co do cyfrówki- można się przyzwyczaić.

    Jedyne co mogę zarzucić tej recenzji, to zbyt częste odwoływanie się do "Miami Vice"- więcej dowiedziałam się o tym filmie, niż o "Wrogach publicznych".

  • Skomentuj