Opowiadanie
Zmierzch: ...I że cię nie ugryzę aż do śmierci... - recenzja
Autor: | Iza „Shizuku” Górska |
---|---|
Korekta: | IKa |
Kategorie: | Film, Recenzja |
Dodany: | 2009-12-25 00:26:33 |
Aktualizowany: | 2009-12-26 00:41:33 |
Która z nas nie marzy o porywającym romansie rodem z mang shoujo, gdzie najprzystojniejszy (i oczywiście najbardziej tajemniczy) chłopak w szkole zakocha się w nas bez pamięci i będzie bronił damy swego serca przed wszelkimi niebezpieczeństwami (wszak na każdym rogu czyha na nas ZŁO). Przy okazji zauroczymy swoją osobą pokaźną ilość osobników płci brzydkiej, choć wcześniej nasze miłosne podboje nie były zbyt imponujące. Wychodząc naprzeciw tym dziewczęcym pragnieniom, miłe towarzystwo z Hollywood postanowiło zekranizować „bestseller” Stephenie Meyer pt. Zmierzch.
Izabella (cóż za obraza dla tego pięknego imienia) Swan przeprowadza się do małej i dość ponurej miejscowości Forks w stanie Waszyngton. W wieku lat siedemnastu, wskutek komplikacji rodzinnych, będzie mieszkać z ojcem, z którym dotychczas nie utrzymywała zbyt bliskich kontaktów. Dziewczyna jest dość cicha, nietowarzyska i generalnie nudna, nic więc dziwnego, że czuje się niepewnie w nowej sytuacji. Jednak wbrew pozorom z nieznanych nam (widzom), ani nawet jej, powodów, dość szybko staje się popularna w szkole, a nawet w całej okolicy. Co więcej, zainteresował się nią też niejaki Edward Cullen - największe ciacho na dzielni, którego rodzina skrywa jakiś mroczny sekret (czemu tajemnice nie mogą być raz na jakiś czas „ruszoffe” i miłe, tak w ramach odmiany?), który Bella postara się odkryć za wszelką cenę.
Oczywiście, cudowny Edward okazuje się wampirem. Wampirem, który nie poluje na ludzi, lecz na zwierzęta i którego skóra w świetle skrzy się wszystkimi kolorami tęczy (innymi słowy, zamiast pigmentu ma brokat). A jego charakter? Można go nazwać emocącym się nastolatkiem i gburem, który swoim wnętrzem nie może nic wartościowego zaprezentować. Nie jest ani zabawny, ani uroczy, nawet inteligencją nie może się pochwalić, mimo że ma już prawie setkę na karku. Tak jakby sam wampiryzm wystarczał za osobowość... Wciela się w niego niejaki Robert Pattinson, znany jako Cedrik z filmu Harry Potter i czara ognia. Jego gra wspaniale pokrywa się z osobowością postaci - jest równie mdła i nijaka. Aktor przez cały film ma ten sam wyraz twarzy i zdaje się nie przejawiać żadnych emocji. Właściwie nie wiem czy uznać to za wadę czy zaletę? Wszak doskonale wczuł się w swoją rolę, gdyż taki sam Edward jawi się nam w oryginale, czyli w książce. Wątpię jednak, by ktokolwiek chciał wykreować aż tak nieciekawą postać. Nawet pozornie sztampowego bohatera można zaprezentować w interesujący sposób. No właśnie - można, ale nie trzeba...
A Bella? Dziewczyna zachowuje się jakby nie ogarniała co się wokół niej dzieje. Praktycznie się nie odzywa, a jeśli już jest zmuszona, odpowiada jednym zdaniem lub słowem, a czasami w ogóle nie kłopocze się otwieraniem buzi (wtedy pomaga sobie różnorodnymi mruknięciami lub minami). Rozumiem, że można być wstydliwym, ale w filmie jest to grubo przesadzone - Bella nawet z najbliższymi sobie ludźmi nie umie rozsądnie i poprawnie porozmawiać. Po prostu sprawia wrażenie tępej istoty, która nie rozumie, co się do niej mówi. Kręci się z kąta w kąt, nie robiąc nic pożytecznego, tak jakby żyła po to, by podziwiać Edwarda. Wcieliła się w nią Kristen Stewart (mogliście zobaczyć ją w Zathurze - kosmicznej przygodzie), choć używanie słowa „wcieliła się” to duże nadużycie. Ona nie gra, ona chodzi z miejsca w miejsce i mówi dane kwestie w odpowiednim czasie. Aktorka sprawia wrażenie, jakby samo oddychanie sprawiało jej kłopot i widzowi zdaje się, że lada chwila padnie na ziemię bez ducha. Dawno nie spotkałam się z tak anemiczną i bezosobową postacią.
Reszta bohaterów (takich jak rodzina Cullenów, rodzice Belli, czy jej znajomi) pełni w filmie funkcję tła i właściwie nie mamy szansy ich poznać. Skazani jesteśmy na swoje „pierwsze wrażenie”, bo po krótkiej prezentacji twórcy nie zadają sobie trudu, by przedstawić ich lepiej.
Catherine Hardwicke wcześniej była odpowiedzialna za scenografię do genialnego filmu Vannila Sky i widać, że w takiej roli powinna zostać, bo jako reżyser Zmierzchu nie wykazała się specjalnie. Z kolei Melissa Rosenberg, odpowiadająca za scenariusz, pokazała nim swój brak talentu i doświadczenia. Oprócz pracy nad Zmierzchem, maczała swoje palce w filmie Step up, który pod względem dialogów, charakterów postaci i zarysu fabuły (czyli to czym zajmuje się scenarzysta) także nie był rewelacyjny. Z kolei w Zmierzchu przez pierwsze sto minut seansu częstowani jesteśmy scenami rodzenia się uczucia między człowiekiem, a wampirem - średnio interesującymi, zwłaszcza, że kolejne spotkania „kochanków” właściwie nic nowego nie wnoszą. W ich związku (jeśli można w tym przypadku użyć tego słowa) nie widziałam żadnej ewolucji uczuć. Jedyną rzeczą, która odświeża ich relacje to wiadomość o tym, że Edward jest wampirem. Choć właściwie nie wiem, czy podanie tej informacji miało jakiekolwiek znaczenie, gdyż Bella tak jak wcześniej zachwyca się urodą wybranka, a ten jak zwykle na zmianę jej unika lub uwielbia (te „przeskoki” zdarzają się średnio co pół dnia). Teoretycznie pod koniec filmu pałają do siebie płomienną miłością, ale tego po nich po prostu nie widać (nie wiem, może ja po prostu tego nie chwytam, jestem niewrażliwa na kiczowate uczucia?). Może wiąże się to z fatalną grą aktorów lub źle skonstruowanymi scenami i dialogami, ale tutaj chyba wina leży po obu stronach.
Inną rzeczą, która wzbudziła moją irytację w trakcie seansu, jest to, że po półtorej godzinie nudy, ktoś nagle sobie przypomniał, że film powinien mieć fabułę. Tak więc nagle pojawiają się Złe Wampiry i oczywiście jeden z nich sugeruje, że chętnie skosztowałby krwi Belli. I zaczyna się to całe zamieszanie, gdzie bohaterowie panikują, wywożą dziewczynę do innego stanu, każąc jej przy tym zerwać wszelkie kontakty z rodziną - wszak ich też mógłby zjeść zły wilk, znaczy Nocny Łowca - i to zaledwie minutę po spotkaniu z głównym antagonistą. Widz czuje się po prostu przytłoczony i nie rozumie tego całego zamieszania, które dzieje się na ekranie. „O co to wielkie halo?” myśli. Gdyby ów wampir, pojawił się w 10. minucie filmu, stopniowo stawał się coraz bardziej natarczywy, śledziłby ofiarę, a w końcu zaatakował - wtedy byłabym w stanie poczuć jakieś napięcie, czy współczucie względem bohaterki. Scenarzyści spodziewali się, że sto minut filmu bez fabuły ujdzie im na sucho, a widz zadowoli się marną intrygą zaserwowaną pod koniec? A może nawet tego małego szczególiku nie zauważyli? Niezależnie od tego, co wybierzemy, w obu przypadkach nie za dobrze świadczy to o twórcach.
Zmierzch utrzymany jest w stonowanych i przygaszonych barwach, które miały dać wrażenie mroczności i tajemniczości, czyli generalnie wpasować się w klimat filmów o mrocznych wampirach. Nie uważam tego za zły pomysł, nawet całkiem mi się podobał, szkoda tylko, że forma nie pokrywa się z treścią. Co do muzyki, to w tle przewija się kilka charakterystycznych utworów, np. Lux Aeterna Clinta Mansella, który ostatnio, moim zdaniem, jest nadużywany. To piękna kompozycja i nic dziwnego, że chce się ją wykorzystać, ale jeśli będzie się ona przewijać w każdym szmatławym filmie, straci wiele ze swojej wyjątkowości. Cóż, to tylko taka moja dygresja, w założeniu utwór zapewne miał do Zmierzchu pasować.
Cóż mogę powiedzieć? Ekranizacja powieści Stephenie Meyer, jest równie kiepska co oryginał, powiela dosłownie te same błędy, mogę wręcz powiedzieć, że film jest gorszy od książki (co wydawało się nieosiągalne). Wiele wspaniałych ekranizacji powstało na bazie kiczowatych powieści, szkoda, że ta paradoksalna zasada w tym przypadku nie zadziałała. Jeśli komuś wersja papierowa przypadła do gustu, powinien być zachwycony tym dziełem kinematografii i mile spędzi czas podczas seansu. Wszystkim innym zdecydowanie odradzam.
Zmierzch
Książkę przeczytałam od dechy do dechy jednym tchem, każdą z części. Szczerze powiedziawszy uważam, że jest lepsza niż film. Chociaż jako fanka obejrzałam jak dotąd wszystkie części kinowe Zmierzchu.Przy pierwszej części byłam ciekawa, jak twórcy sobie poradzą z przeniesieniem powieści na ekran.Nie twierdzę,że filmy są złe, lecz nie urzekły mnie tak jak książka.Czegoś mi w nich brakuje.
Książka jest raczej kiepska. Postacie nie mają charakterów, nie ma dobrego tła - opis małego miasteczka w lasach to moglo by być ciekawe ale jest płytkie. Wogóle byłam zdziwiona gdy dowiedziałam się, że autorka ma chyba ponad 30-stkę bo słownictwo i rozumienie świata jest na poziomie nastolatki. ( nie obrażając nastolatek z których tak czy siak większość jest rosądniejsza. Filmu nie oglądałam i nie mam zamiaru tego robić.
Film z początku wydal mi się interesujący, ale im dalej zagłębiałam się w film tym większą miałam nadzieje ze on po prostu wyssie z niej krew. Po za tym moje ukochane wampiry są tutaj dziwnie przedstawione. Jedyne co mi se podobało to muzyka, jest świetna.
Mhm...
Film bardzo bardzo mi się nie podobał, w trakcie filmu wiele razy myślałam "Kidy to się skończy" liczyłam nacoś na poziomie a otrzyamłam marną adptacje ksiązki.
omg lol
Nie powiem, ale kiedy obejrzałam Zmierzch, utraciłam wszelką nadzieję. Gorsze od tego były wa filmy, jakie oglądałam:
1. 17 again
2. High School Musical.
Jeżeli rozchodzi się o fabułę, główne zarzuty Shizuku bardzo ładnie przedstawiła. Nie zgodzę się z nią tylko w jednej kwestii - szary filtr na kamerze + charakteryzacja Pattisona nie wyglądały dobrze. Ba, wyglądały fatalnie, Edward wyglądał jak czterodniowy topielec, u którego i tak szerokie brwi były tak rzucające się w oczy, że budził skojarzenia bardziej z potworem Frankensteina (mimika nawet pasuje) niż tajemniczym (jakim zasadniczo miał być) i pociągającym wampirem. Bella nie prezentowała się lepiej, ba, pewien dredziasty wampir którego imienia nie mogę spamiętać, przez szary filtr prezentował się jakby miał skórę nie brązową, a raczej o barwie grafitu. Przesadzili z filtrem.