Opowiadanie
Mężczyzna w masce
Autor: | Matsurika |
---|---|
Korekta: | Dida |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Horror, Mroczne, Romans, Baśń |
Uwagi: | Przemoc |
Dodany: | 2010-12-04 19:21:36 |
Aktualizowany: | 2010-12-04 19:21:36 |
Zakazuję kopiowania mojej pracy.
Dziewczyna o podrapanej twarzy została przyprowadzona do gospody przez dwie przerażone dziewczęta. Prosiły o zaopiekowanie się nią i że same muszą uciekać. Błagały, aby nikomu nie mówić, że ona tu jest. Gospodyni przyjęła dziewczynę do siebie. Nie wiedziała, co się stało, lecz gdy usłyszała parę dni później o brutalnym mordzie dwóch młodych dziewcząt, zabroniła dziewczynie wychodzić na podwórze. Po pewnym czasie zadrapania znikły z jej twarzy a ona cicha i o nic niepytająca mieszkała w gospodzie. Wieczorami grała dla gości na fortepianie. Prawie się nie odzywała, nie pamiętała nic sprzed trafienia do gospody. Czesała swoje długie czarne włosy i patrzyła się w lustro, jak duch. Dopiero potem coś zaczęło się zmieniać. Zaczęła mówić, dużo, szybko i wesoło. Poprosiła o kartki i zaczęła rysować. Początkowo to było słońce, gwiazdy, słoneczniki, lecz później zaczęła malować coś dziwnego. Była to ciemna postać. Postać w masce, kapeluszu, różnie ukazywana. Sama dziewczyna nie potrafiła powiedzieć, kto to jest. Tymczasem w wiosce zaczęły ginąć dziewczęta. Albo znikały w nocy albo same wychodziły i mówiły, że udają się w daleką podróż, ale niedługo wrócą. Jednak wróciła tylko jedna z nich. Śmiejąc się obłąkańczo, pokazała wszystkim swoją rozprutą aż do uszu i zaszytą czarną nicią twarz, a potem popełniła brutalne samobójstwo. Wielu mężczyzn udawało się za kobietami. Niektórzy wracali i mówili, że nagle, nie wiadomo jak, nawiedzała ich zawieja śnieżna i nie mogli dalej iść. Opisywali wtedy, że widzieli daleko na horyzoncie pałac. Inni, którzy nie zlękli się burzy śnieżnej, byli znajdowani martwi tuż przed obszarem tych anomalii. Wiele dziewcząt nawiedzały koszmary o mężczyźnie w masce i kapeluszu. Gospodyni bardzo zlękniona, ciągle obserwowała swoją podopieczną, czy u niej też nie występują takie objawy.
Po pewnym czasie coraz mniej dziewcząt „udawało się w daleką podróż”. Cała sprawa niemal przycichła, lecz pewnego dnia dziewczyna podeszła do gospodyni i powiedziała:
- Muszę iść do mężczyzny w masce.
- Muszę odnaleźć mężczyznę w masce - powiedział mężczyzna do swojego przyjaciela. - I zabić go.
- Forest, rozumiem twój ból po stracie siostry - powiedział przyjaciel. - Ale nie zapędzaj się w paszczę lwa, proszę cię.
Lecz Forest był nieprzejednany. Wciąż miał tamte zdarzenia w pamięci. Gdy w nocy obudził go krzyk z sąsiedniego pokoju. Pobiegł wtedy do swojej siostry, a ona siedziała na łóżku i kiwała się w przód i w tył.
- Dail! - powiedział, chwytając ją za ramiona.
- Mężczyzna w masce… - jęknęła. Serce mu wtedy zamarło z przerażenia. Już wiedział, że ona będzie wśród tych, które „odejdą w daleką podróż”.
Pewnej nocy wyszła z pokoju i zeszła jak najciszej po skrzypiących schodach. Wyszedł za nią i zatrzymał ją w tylnych drzwiach.
- Dail, nie - powiedział i objął ją.
- Muszę udać się w daleką podróż, ale nie martw się, niedługo wrócę - powiedziała mechanicznym głosem. Uśmiechała się do niego sennie.
- Nigdzie nie idziesz. Wracasz do domu - powiedział.
- Zostaw mnie! - krzyknęła nagle ochrypłym głosem i wymierzyła mu cios w splot słoneczny. Przewrócił się i nie mógł wstać przez dłuższy czas. Słyszał tylko jej oddalające się kroki i nie mógł nic zrobić, aby ją zatrzymać. Ale przynajmniej próbował…
Forest wstał nagle, przerażając przyjaciela.
- Zabiję tego sukinsyna - powiedział i wyszedł z pokoju.
- Dziecko kochane, proszę, nie rób tego - błagała ją gospodyni, gdy ta siedziała na ganku i wkładała brązowe kozaki do białej sukienki. Długie, ciężkie włosy opadały jej na plecy.
- Muszę odnaleźć mężczyznę w masce - powiedziała. Gospodyni nie wiedziała co począć. Nie wyglądała jak te wszystkie obłąkane dziewczęta, jasno myślała, ale jednak chciała iść prosto w paszczę lwa.
- Ale dlaczego, moja droga? - spytała gospodyni.
- Wiesz coś może o mojej przeszłości? - spytała nagle dziewczyna. Gospodyni zmieszała się.
- Przyprowadziły cię tu dziewczęta w twoim wieku, gdy byłaś niespełna zmysłów… Prosiły by cię tu zatrzymać, a same musiały uciekać. Zgodziłam się. Były śmiertelnie przerażone.
- Co się z nimi stało? - spytała dziewczyna.
- Znaleziono je martwe - powiedziała gospodyni.
Dziewczyna przyjęła ten fakt ze spokojem, jednak gdy wstała zachwiała się nagle i złapała za głowę. Gospodyni złapała ją w ramiona i mocno do siebie przytuliła.
- Moje dziecko, co się stało? - pytała lecz dziewczyna słyszała tylko męskie wołanie w głowie.
- Soleil! Soleil! Soleil!
Zobaczyła uśmiech. Sam uśmiech, reszta twarzy była niewidoczna. Lecz uśmiech się złamał. Zobaczyła też jedno spojrzenie, straszne i niebezpieczne. I krzyki, i że ktoś ją odciągał. I piekący ból na twarzy.
- Soleil, Soleil, Soleil… - Ocknęła się, szeptając wciąż to słowo.
- Kochanie… Czyżbyś coś sobie przypomniała? Soleil… Czyżbyś znała francuski?
- Francuski? - zdziwiła się dziewczyna.
- Soleil oznacza słonecznik - powiedziała gospodyni dumna ze swej wiedzy.
Dziewczyna zobaczyła pole pełne słoneczników i niemal poczuła ręce, chwytające ją od tyłu. Nie takie straszne, ale ciepłe i opiekuńcze.
- Soleil to moje imię - powiedziała dziewczyna.
- Śliczne imię, kochanie - powiedziała gospodyni z uśmiechem, patrząc na dziewczynę.
- Wybacz ale i tak muszę iść - powiedziała Soleil. Gospodyni zbladła.
- Soleil…
- Muszę go odnaleźć. On ma coś wspólnego z moją przeszłością. Jeśli los mi na to pozwoli to…
- „Niedługo wrócę”? Wszystkie tak mówią, a wróciła tylko jedna, niespełna rozumu…
- Kocham cię - powiedziała nagle dziewczyna do gospodyni. - Obiecuję, że wrócę.
Gospodyni objęła dziewczynę. Dała jej jakieś jedzenie na drogę i wypuściła samą w słoneczny, jesienny dzień. Był koniec września, liście się złociły. Soleil wyszła ze wsi i udała się na północ, przed siebie, pewna, że znajdzie drogę. W końcu musi znaleźć mężczyznę w masce.
Mężczyzna w masce wylegiwał się w fotelu. Mimo półleżącej, nonszalanckiej pozy, kapelusz nie spadał z jego głowy. Wokół niego krzątały się młode kobiety z rozprutymi twarzami, podając kwiaty, owoce lub książki. Sam mężczyzna był ubrany w rozpiętą koszulę i ciasne spodnie. Półdługie włosy nieokreślonego koloru opadały mu na szyję. W ręce trzymał kwiat słonecznika i oglądał go, podziwiając jego słoneczny kolor. A za oknem było tak szaro. Jedna z dziewcząt dotknęła go, chcąc poprawić mu włosy. Odłożył właśnie kwiat nachmurzony niemiłymi myślami, a jej dotyk jeszcze bardziej go zdenerwował. Uderzył ją mocno prawą ręką i spojrzał na tę smutną i zimną twarz. Dziewczyna odeszła ze zbolałą miną. Reszta dziewcząt wciąż mu usługiwała, lecz uważały, żeby go nie dotknąć. Zachowały resztki ludzkich zachowań, lecz tak jak sam mężczyzna w masce były cieniem człowieka. Nie, mężczyzna w masce nie był już człowiekiem. Momentami z żałością myślał nad tym, jakim to jest potworem, innym razem patrzył na te kobiece zombie z wielką satysfakcją. Czasem lubił jak do niego przychodziły, mimo rozprutych twarzy większość była piękna, a czasem nie mógł znieść ich dotyku. Czasem jakby zupełnie nie pamiętał swojej przeszłości, a czasami nie mógł się od niej opędzić. A to wszystko zdarzyło się przez w sumie przypadek…
Wędrowała nocując gdzie się da. Czasem udało jej się trafić na gospodę, a czasem nie. Pewnego razu musiała iść przez ciemny las. Prawie cały przebiegła, gdyż zbliżała się noc. Co jak co, ale wolała ją spędzić na otwartej przestrzeni. Nie zdarzyło jej się nic złego, bez problemu zdobywała jedzenie i wodę. Jej prośbom ulegały nawet najbardziej stwardniałe serca.
Pewnego dnia nagle zrobiło się zimno. Był początek października i chociaż ranki bywały chłodne, to ogólnie panowała jeszcze upalna pogoda, ale nagle, z godziny na godzinę zrobiło się zimno jak w środku zimy. Mimo wszystko szła dalej zachęcona wizjami o mężczyźnie w kapeluszu i ciepłych, obejmujących ją rękach. Nagle zaczął padać śnieg, grube płatki opadały na ziemię niby wolno, lecz zaraz pokrywa śnieżna zrobiła się gruba na niemal metr. Prawie nie mogła iść skostniała z zimna. Chciała zawrócić, lecz ciągle myślała o ciepłych rękach. O złamanym uśmiechu, który wzbudzał u niej współczucie, nie strach.
To było nieszczęście, które dopadło nas bez powodu.
Łzy stanęły jej w oczach, gdy usłyszała w głowie swoje własne słowa. W oddali zobaczyła pałac. Niedługo będzie u celu. Szła dalej.
Dlaczego to się dzieje? Przecież niczym nie zawiniliśmy!
Szła dalej nie zwracając uwagi na głosy w jej głowie, mimo że przynosiły ból i strach.
Och, nie, proszę, dlaczego to robisz, to boli!
Zimny wiatr rozwiewał jej sukienkę, brązowe kozaki nie dawały już ocieplenia stopom.
- Pomóżcie mi, stało się coś strasznego! - Usłyszała swój własny krzyk, który aż zwalił ją z nóg. Upadła w głęboki śnieg i wzdrygnęła się z zimna. Było oczywiste, że się nie podniesie.
Nagle poczuła na sobie ciepłe ręce, które wyciągają ją z śniegu. Zasnutymi łzami oczami spojrzała na tego człowieka. Spodziewała się mężczyzny w masce, lecz to chyba nie był on. Chyba. Mimo wszystko chyba lepiej leżeć w jego ramionach niż w głębokim śniegu. Oczy uciekły jej do góry i poczuła, że mdleje.
Otworzyła oczy. Czuła ciepło, choć nikt jej nie trzymał. To dziwne, powinno jej być zimno. Podniosła się i rozejrzała dookoła. Było późne popołudnie, słońce już zbierało się by zajść. Jakiś mężczyzna siedział przy skale i patrzył się nieprzytomnie przed siebie, jakby nad czymś rozmyślał. To nie był mężczyzna w kapeluszu.
- Ano - zaczęła patrząc na mężczyznę. Spojrzał na nią już przytomnym wzrokiem.
- O co chodzi? - spytał.
- Ja się właśnie chciałam spytać - powiedziała. - Gdzie śnieg? Dlaczego jest tak ciepło? Kim jesteś?
Mężczyzna zmrużył oczy.
- Wydajesz się inna niż… tamte… - mruknął zamyślony.
- Odpowiesz mi czy nie? - spytała zniecierpliwiona. - Co się stało? Gdzie śnieg?
- Śnieg? To była tylko iluzja. Już minęła.
Soleil znów się rozejrzała. Na horyzoncie widać było pałac.
- Ale jak…? - zdziwiła się.
- Mnie nie pytaj - uciął.
Nastała chwila milczenia. Słońce chyliło się ku zachodowi na fioletowym niebie.
- Jestem Soleil - powiedziała znienacka. Mężczyzna spojrzał na nią.
- Forest, miło mi - odparł krótko. - Dlaczego idziesz do tego przeklętego miejsca? Przecież nie jesteś opętana.
- Po prostu… Muszę odnaleźć mężczyznę w masce. Porozmawiać z nim - powiedziała.
Mężczyzna w masce poprosił o wino. Dziewczęta zaraz mu je przyniosły. Jedna z nich czekała z boku jakby coś chciała. Mężczyzna odchylił maskę tak, że widać mu było ciemne usta i zaczął popijać czerwony płyn. Uśmiechnął się niemal słodko.
- Panie… - zaczęła młoda dziewczyna.
- Co? - zapytał niezbyt uprzejmie.
- Ktoś zbliża się do naszej twierdzy. Mężczyzna i kobieta - powiedziała.
- A to ciekawe - stwierdził mężczyzna jakoś bez przekonania.
- Mamy go zgładzić jeszcze przed dotarciem tutaj? - spytała.
- Nie, niech dotrą. Przyda mi się trochę rozrywki - stwierdził i odłożywszy wino. nasunął maskę z powrotem na twarz.
- Oszalałaś?! - spytał Forest, niemal krzycząc. - To niebezpieczne! Wracaj do domu! Ciesz się, że nie opętało cię to coś, co inne dziewczęta! Po co wplątujesz się w paszczę lwa?
- Mężczyzna w masce jest jakoś związany z moją przeszłością. Muszę go znaleźć - powiedziała stanowczo. Słońce już zaszło, liliowo - pomarańczowe niebo robiło się czarne.
- Ale to przecież… - zaczął znowu Forest, lecz Soleil mu przerwała:
- A co ciebie sprowadza do pałacu? Przecież możesz zginąć śmiercią tragiczną i odnajdą twoje ciało niedaleko stąd…
Przed oczami stanęła mu senna twarz siostry.
- To moja sprawa… - powiedział.
- Widzisz, tak samo jak moja wędrówka jest moją sprawą. Nie możesz mnie od tego odwieźć - powiedziała i ułożyła się wygodniej na ziemi. Nie było mowy o nocnej wędrówce, a spać jej się nie chciało, więc postanowiła obejrzeć gwiazdy. Znów nastała chwila milczenia.
- Moja siostra… - zaczął Forest, chcąc koniecznie coś powiedzieć. Soleil podniosła się lekko i spojrzała na mężczyznę.
- Udała się w daleką podróż? - spytała smutno Soleil.
- Tak. Jak próbowałem ją zatrzymać to wymierzyła mi cios w splot słoneczny. Coś ją opętało.
- Myślisz, że możesz ją uratować? - spytała Soleil. Forest pokręcił głową.
- Pewnie jest tam, opętana, z rozprutą twarzą i nic już nie można dla niej zrobić… - jęknął. - Ale przynajmniej mogę zabić tego sukinsyna który jej to zrobił - powiedział.
Soleil zastanowiła się przez chwilę.
- Wątpię by ci się udało… - powiedziała. - Ale nawet jeśli byłaby taka możliwość, to daj mi najpierw z nim porozmawiać, dobrze? - spytała.
Forest spojrzał na nią uważnie.
- Naturalnie - odpowiedział i zamknął oczy zmorzony snem.
Rankiem zjedli skromne śniadanie i ruszyli dalej w stronę pałacu.
- Myślę, że dotrzemy tego dnia na miejsce - powiedział Forest.
Z każdym kolejnym krokiem Soleil czuła coraz większy niepokój i podniecenie. Zaskakujące ją raz po raz urywki pamięci, coraz bardziej zaostrzały jej ciekawość. Forest szedł z wyrazem determinacji na twarzy. Rękę trzymał na swojej broni, którą nosił przy pasku, jakby chciał być w każdej chwili gotowy do strzału. Szli między wysokimi trawami, zbliżając się coraz bardziej do wzgórza, na którym stał pałac. Soleil czuła, że zna to wzgórze, ale nie mogła sobie przypomnieć nic szczególnego. Zaczęli wdrapywać się na wzgórze męczącą drogą, lecz w końcu dotarli przed bramy zamku. Były otwarte. Soleil wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć panującej tu ciemności. Nagle rozbłysło upiorne, złote światło gdzieś na podłodze, co wprawiało w niemiłe wrażenie, że ściany płonęły. A dużo było tu ścian. Strop był wysoki, na jakieś cztery metry. W ogromnym pomieszczeniu ustawiono jednak multum dwumetrowych, białych ścian. To był labirynt. Forest wziął Soleil za rękę. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Lepiej żebyśmy się nie rozdzielali - powiedział. Soleil kiwnęła głową ze zrozumieniem.
Razem podążyli w głąb labiryntu. Podświetlone złotym światłem białe ściany były wszędzie takie same. Nie było nigdzie żadnych drzwi i żadnego znaku życia. Nagle Soleil zauważyła ruch purpurowej peleryny. Instynktownie ruszyła w tamtą stronę, puszczając Foresta. Niemal natychmiast wyrosła między nimi ściana.
- Soleil! - krzyknął Forest, uderzając w nią. Dziewczyna struchlała ze strachu, zwłaszcza że słyszała dziwne dźwięki. Jakby muzykę. Cichą, postukującą, nastrajającą. Ale jednak straszną.
- Forest… - jęknęła.
- Soleil… Soleil, spokojnie - powiedział cicho. - Nie bój się. Mężczyzna w masce nic ci nie zrobi…
- Jak to? - zdziwiła się.
- Myślę, że będzie chciał najpierw zabić mnie - powiedział Forest. - I dobrze. Tylko czekam na konfrontacje z nim.
Zamilkli na chwilę.
- Idź. Nie marnuj czasu. Jeśli go znajdziesz, to najprawdopodobniej ja już nie będę żył - powiedział i Soleil usłyszała jego oddalające się kroki.
- Forest! Forest nie! - krzyknęła, próbując wdrapać się na ścianę.
Usłyszała dziewczęcy śmiech. Mnóstwo dziewczęcych śmiechów. Wściekła pobiegła w stronę, skąd dochodził dźwięk. Lecz nigdzie nie było widać jego źródła. Biegła i biegła korytarzami, mając nadzieję, że odnajdzie Foresta. Albo, chociaż tę śmiejącą się dziewczynę i obije jej twarz. Nie mogła się wręcz tego doczekać. Nagle wpadła do małego pomieszczenia, jakby ogrodu. Siedząca tam dziewczyna malowała białe róże na różne kolory - czerwony, niebieski, różowy… Gdzieś w dali było słychać strzykanie łańcuchów. I ona ta dziewczyna… Śmiała się. Miała jasne włosy związane w kok. Soleil nie mogła znieść jej śmiechu.
- Hej ty! - krzyknęła i chwyciła ją za ramię.
Gdy zobaczyła jej twarz, krzyknęła głośno ze strachu. Co prawda słyszała o rozprutych twarzach… Ale widok jednej takiej przewyższał najgorsze wyobrażenia. Puściła dziewczynę i cofnęła się pod ścianę, nie mogąc oderwać oczu od jej okaleczonej twarzy. Dziewczyna zaśmiała się. Na ziemi leżała okrągła rama. Dziewczyna wzięła ją i podeszła bardzo blisko Soleil.
- Widzisz…? - spytała sennym głosem rozpruta dziewczyna. - Jakbyś przeglądała się w lustrze, prawda? Niedługo i ty będziesz tak wyglądała, kiedy mężczyzna w masce skończy z twym przyjacielem - dokończyła rozpruta dziewczyna i uśmiechnęła się. Soleil częściowo otrząsnęła się z szoku. Jedną ręką odsunęła ramę, a drugą uderzyła w twarz dziewczynę. Jeden szew na jej twarzy pękł. Przez twarz przebiegł jej grymas gniewu. Powoli wyjęła nożyczki z kieszeni zakrwawionego fartuszka.
- A może ja mam ci to zrobić, co?! - wykrzyknęła i zamachnęła się nożyczkami. Soleil przebiegły przed oczami wydarzenia z ostatnich dni.
Jak próbowałem ją zatrzymać to wymierzyła mi cios w splot słoneczny…
Nie wiele już myśląc, Soleil uderzyła ją w miejsce dokładnie pod biustem. Dziewczyna upadła i się nie poruszała. Drżącymi rękami sprawdziła czy oddycha. Odetchnęła z ulgą, gdy poczuła oddech na swojej dłoni. Wyjęła nożyczki z dłoni dziewczyny i poszła dalej. Uznała, że powinna być uzbrojona.
- Pani pozwoli - rzekł szarmancko mężczyzna w masce do jednej ze swoich niewolnic, której przed chwilą założył woalkę na twarz. Dziewczyna wzięła go pod ramię posłusznie. Razem wyszli z komnaty i udali się w kierunku schodów na dół. Uśmiechnięty mężczyzna w masce trzymał w dłoni srebrny nóż. Przyjrzał się przez moment jego ostrzu, po czym schował go do kieszeni. Razem wkroczyli do labiryntu i bezbłędnie skręcając w każdy zakręt podążali w kierunku swojej ofiary. Nagle bocznym korytarzem przybiegła jedna z dziewcząt. W oczach miała strach.
- Panie, ta dziewczyna… Ona… Zraniła Griseldę! - powiedziała przerażona. Mężczyzna w masce myślał tylko o swojej ofierze.
- To zostawcie ją w spokoju. Pobłąka się trochę po labiryncie a potem ja ją dopadnę - wzruszył ramionami mężczyzna w masce.
- Ale ona… ma broń. Nożyczki Griseldy… - jęknęła dziewczyna.
- Po prostu zostawcie ją w spokoju. I nie przeszkadzajcie mi. Chcę się zabawić - powiedział.
- Ale… - zaczęła znów dziewczyna gdy poczuła ukłucie na gardle. Mężczyzna w masce przystawił jej do gardła ostrze noża. Po chwili jednak je odsunął.
- Idź już - powiedział mężczyzna w masce. Dziewczyna posłusznie się oddaliła.
Forest zagubił się w morderczym labiryncie. Mimo wielu minionych zakrętów nie znalazł nic nowego. Towarzyszyły mu dziewczęce śmiechy i pobrzękiwanie metalu. Wyjął broń.
- Gdzie jesteś, sukinsynu? - spytał.
Usłyszał nagle jakby śpiew, choć raczej przypominało to ciche zawodzenie. Nagle światło zaczęło migotać i zmieniać kolor. Po chwili ze złotego zmieniło się w mroczny fiolet. Skąpane w tym świetle ściany świeciły swoją bielą. Po chwili w korytarzu pojawił się mężczyzna w masce. Był średniego wzrostu, mało umięśniony, raczej zniewieściały, w eleganckim ubraniu i purpurowej, królewskiej pelerynie. Na głowie miał kapelusz, na twarzy oczywiście uśmiechniętą maskę. Po obu stronach twarzy sterczały mu włosy nijakiego koloru. Jakaś postać przyczaiła się za nim, lecz było tam zbyt ciemno, by mógł dojrzeć, kto to. Z resztą, czy to ważne? Przyszedł zabić mężczyznę w masce. Ten spojrzał na jego broń. Forest nie widział, ale wiedział, że ten się uśmiecha. Na pewno. Wycelował w niego broń.
- Och, chcesz mnie zabić? - spytał mężczyzna w masce rozbawionym głosem. - Proszę bardzo, strzelaj! - dodał, rozkładając ramiona.
Forest był zbyt zaślepiony złością, by zrozumieć już po głosie mężczyzny w masce, że to nic nie da. Wystrzelił cały magazynek. Kule zatrzymały się tuż przed jego ciałem. Z podłogi oprócz fioletowego światła zaczęło dochodzić także złote. Stało się niesamowicie jasno. Forest na chwilę musiał przymknąć oczy.
- Zabić mnie, też mi coś… To niemożliwe! - wykrzyknął, śmiejąc się. Stojąca za nim postać wyłoniła się trochę do przodu. Była to młoda dziewczyna z woalką zasłaniającą twarz. Miała na sobie białą koszulę i sukienkę z szarej wełny. Forest zamarł. Mężczyzna w masce, śmiejąc się, zdjął z głowy dziewczyny kapelusik z woalką.
- Witaj, braciszku - powiedzieli jednocześnie, i mężczyzna w masce i Dail. Blond włosy okalały jej rozprutą i zaszytą twarz, a oczy zupełnie nie miały wyrazu. Wyciągnęła ręce jakby chciała go przytulić, ale zaraz je odsunęła i złożyła je jak do modlitwy. Tego było już za wiele… Rzucił swoim rewolwerem w twarz mężczyzny w masce, lecz ten zakręcił tuż przed jego maską i upadł na podłogę. Mężczyzna w masce objął Dail ramieniem i szepnął jej coś na ucho. Podeszła do swojego brata, który był zbyt przerażony, by zareagować. Wtem wyjęła z kieszeni złote nożyczki i wbiła je w jego ramię. Krzyknął i upadł na podłogę.
- Każda z moich dziewcząt ma nożyczki - powiedział mężczyzna w masce. - Kiedy trafiają do tego labiryntu przez chwile są przytomne. Błąkają się po nim i nie mogą wyjść, a wtedy przychodzę ja, z takimi nożyczkami, czarną nicią i igłą - mówił mężczyzna w masce rozochoconym głosem jakby to było niesamowicie interesujące. - Wiesz, co wtedy robię? Oj chyba wiesz - zaśmiał się. - Dail, kochanie, przyjdź tu jeszcze na chwilę.
Dziewczyna podeszła do niego. Ten podał jej srebrny nóż i znów coś do niej szepnął. Forest usiadł i wyjął nożyczki z ramienia ostro się krzywiąc. Podniósł oczy do góry i zobaczył jak jego siostra idzie ku niemu ze srebrnym nożem.
Soleil po przebiegnięciu kilku korytarzy, znalazła się w kolejnym dziwnym pomieszczeniu. Zobaczyła dziewczyny. Te, jakby trochę zlęknione, spojrzały na nią ukradkiem, a potem wróciły do malowania węglem na ścianie. Przy ścianie było trochę miejsca i kawałek białej ściany, jakby jedna z dziewcząt przerwała rysowanie. Soleil spojrzała na ścianę, to na węgiel. Nie mogła się powstrzymać. Wzięła kawałek węgla i zaczęła malować po ścianie wraz z innymi dziewczętami. Tyle, że tamte malowały kwiaty, słońca… A Soleil malowała mężczyznę w masce. Reszta dziewcząt przyglądała się jej z lekkim przestrachem. Wreszcie skończyła. Mężczyzna w masce, jak żywy patrzył na nią z malowidła. Tak bardzo chciała z nim porozmawiać, przypomnieć sobie… Dotknęła malowidła i wtedy poczuła szarpnięcie. Nagle znalazła się w zupełnie innym miejscu, ale chyba nadal w labiryncie. Ściany świeciły się na fioletowo - złoto i słychać było głosy. Wyjrzała zza rogu i zobaczyła… mężczyznę w masce, Foresta i rozprutą dziewczynę, która właśnie chciała…
- Nie! - wykrzyknęła, wybiegając zza rogu. Mężczyzna w masce i dziewczyna odwrócili się w jej stronę. Wtedy stało się coś niezwykłego. Światło z podłogi stało się białe, a pomieszczenie zaczęła wypełniać dziwna mgła. Dail upuściła nóż i cofnęła się pod ścianę. Soleil patrzyła na mężczyznę w masce, a on na nią.
- Nie mogę uwierzyć… - szepnął. Zaczął iść w kierunku dziewczyny.
- Nie! Zostaw ją! - zaczął krzyczeć Forest i już nawet wstał, lecz zatrzymała go Dail. Mężczyzna w masce nawet się nie obejrzał. Ściągnął maskę i wypuścił ją z rąk. Forestowi nie było dane zobaczyć jego twarzy zbyt wyraźnie. Mgła była za gęsta.
Jakieś kilka miesięcy wcześniej na wzgórzu stał mały, skromny dom. Mieszkało tam dwoje ludzi, mieli przyjaciół. Nie mieli grosza przy duszy, ani żadnych bogatych wujków, ani ciotek, żeby poprosić o pomoc. Dziewczyna była dobrej myśli.
- Zobaczysz, kiedyś się dorobimy - powiedziała i uśmiechała się do swojego ukochanego.
Lecz mimo ciężkiej pracy ledwo wiązali koniec z końcem. Pewnego dnia zainteresował się nimi demon. Wiedział, że nie wskóra nic przy dziewczynie, więc porozmawiał z mężczyzną. Obiecał mu bogactwo. Mężczyzna zgodził się podpisać z nim pakt. Gdy tylko demon się z nim złączył, przejął nad nim chwilową kontrolę. A że żywił się ten demon złem, to musiał usunąć przeszkodę przed czynieniem zła. Mężczyzna rzucił się na niczego nieświadomą Soleil. Biedną dziewczynę uratowali i zabrali od niego przyjaciele. Gdy mężczyzna odzyskał jako taką władzę nad swoim ciałem, demon powiedział mu, że jego przyjaciele zabili jego dziewczynę. Mężczyzna zabił i ich. Demon spełniał jego marzenia przy okazji, żywiąc się złem, które czynił mężczyzna. Szczególnie lubił żywić się cierpieniem, stąd te porwane dziewczęta, które później stawały się służkami mężczyzny. Lecz on często nie chciał, by go dotykały. Przypominał sobie Soleil i bardzo za nią tęsknił.
Mężczyzna w masce (już bez maski) podszedł do Soleil. Oboje patrzyli na siebie. Purpurowa peleryna mężczyzny opadła na podłogę. Wtulił się gwałtownie w dziewczynę. Kapelusz spadł mu z głowy. W tej całej mgle, oboje, objęci zaczęli się unosić i znikać. Ściany zaczęły się rozstępować i zmieniać położenie, ukazując prostą drogę do wyjścia. Nagle oboje zniknęli i mgła zaczęła powoli się rozwiewać. Forest spojrzał na jarzącą się na fioletowo maskę. Stukała o podłogę i widać było, że nie była martwym przedmiotem. Forest niewiele myśląc chwycił nóż i wbił ją w sam środek maski. Ta rozpadła się z sykiem. Mgła opadła. Już wszystko wydawało się spokojne, gdy nagle…
- Forest? Co się dzieje? - spytała jego siostra i dotknęła swojej twarzy. Poczuła szwy.
- Ooo Boże, co to jest?! - zaczęła płakać i krzyczeć. Podobnie jak sto innych dziewcząt w tym zamku. Forest zerwał się na równe nogi i przytulił krzyczącą siostrę.
W wiosce zapanowała wielka radość. Wszystkie dziewczęta, co prawda pokaleczone, ale wróciły do domu. Gospodyni wyglądała z okna, lecz żadna z nich nie była jej Soleil. Smutna krzątała się po gospodzie i wysłuchiwała opowieści szczęśliwych rodzin. Miejscowy lekarz zdjął nitki z ich twarzy. One zadziałały jak szwy. Co prawda dziewczęta miały jasne blizny na twarzach, ale i tak nie było źle. Forest dużo czasu przebywał z siostrą.
- Pamiętasz coś? - spytał ją pewnego dnia.
- Tylko jakieś przebłyski - szepnęła Dail i dotknęła swoich blizn na policzkach. Postanowił już się o to nie pytać. Minął rok, nastało lato. Zabrał ją na pole słoneczników. Słońce przygrzewało, a ciepły wiatr rozwiewał kwiaty na wszystkie strony.
- Ładnie, czyż nie? - spytał, obejmując opiekuńczo swoją siostrę. Ta spojrzała na niego i uśmiechnęła się. Rozejrzała się ponownie i jej uśmiech zrzedł. Wtuliła się w brata i wskazała coś po lewej stronie. Byli to mężczyzna i kobieta. Mężczyzna miał na sobie białą koszulę i ciasne spodnie, a jego długie włosy koloru nijakiego rozwiewał wiatr. Obok niego stała dziewczyna w długich włosach, białej sukience i brązowych kozakach. Odwrócili się ku nim, obejmując się. Mężczyzna miał taką niewinną twarz i wesoły uśmiech. Soleil pomachała, po czym oboje zniknęli wśród słoneczników.
Niestety...
Mi się niestety nie podobało. Radzę usunąć powtórzenia. Ogólnie ciężko przez to przebrnęłam. Jestem na nie
Świetnie napisane.
Tylko tyle moge powiedzieć o tym opowiadaniu. Z początku nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji. Zakończenie mnie mile zaskoczyło.