Opowiadanie
Rewolucjonista
Rozdział 2
Autor: | Ayanami |
---|---|
Serie: | One Piece |
Gatunki: | Dramat, Przygodowe |
Dodany: | 2011-06-07 20:47:15 |
Aktualizowany: | 2012-01-16 15:53:15 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Zabrania się kopiowania treści tego opowiadania.
„Bywa, że sama podróż ma wartość większą niż dotarcie do celu”
- Nico Robin
Ludzie gubią się często na prostej drodze, potykają stąpając po gładkiej powierzchni. Czasami ich podróż trwa całe lata, czasami zaś tylko kilka chwil. Zdarza się, że któryś z nich zapragnie się cofnąć. Zdarza się, że ktoś inny, otoczony gęsta mgłą niepewności, trafi do ślepego zaułka. Zdarza się, że jeszcze inni stają na środku drogi, niepewni, czy stawianie kolejnych kroków ma jakimikolwiek sens, skoro ich oczy nie mogą dostrzec celu i kresu ich wędrówki. Ci słabi przepadną, pochłonięci przez nicość, pogrążeni w żalu. Zapomniani. Ci silniejsi zaś, ponownie rozbudzą w sobie płomień woli walki; przestaną się cofać, opuszczą ślepy zaułek, zrobią kolejny krok naprzód. Tylko ci, zdolni, by iść wciąż przed siebie, nie bacząc na wszystko, zostaną zapamiętani. Jedni, jako piraci, drudzy, jako marynarze, jeszcze inni, jako rewolucjoniści.
"Nie jest grzechem popełniać błędy. Grzechem jest nie próbować ich naprawić ani nie żałować"
- X. Drake
Rok Morski 1532, Calm Belt
Cisza, która mu towarzyszyła po raz pierwszy od dłuższego czasu, była niezwykle kojąca. Tylko szum fal, delikatnie uderzających o kadłub statku. Westchnął, układając się wygodniej w hamaku. Niedawno udało mu się z powodzeniem ukończyć powierzoną mu misję. Chociaż zajęło mu to prawie dwa lata, każdego dnia dawał z siebie wszystko, aż wreszcie jego trud został wynagrodzony. Kolejna wojna dobiegła końca. Kolejne państwo obaliło swego skorumpowanego władcę. Dlaczego więc nie był szczęśliwy? Czuł niewytłumaczalny smutek, pustkę w piersi. Było tak zawsze, ilekroć kolejne monarchie upadały. Zupełnie jakby wraz z ich upadkiem tracił coś cennego, coś, czego nie potrafił zobaczyć, nazwać, ani pochwycić. Nie rozumiał dlaczego tak się dzieje. Od dziecka marzył aby zostać tym kim jest obecnie: posłańcem sprawiedliwości, walczącym w imię tych, którzy polegli, lub nie są w stanie chronić tego, co dla nich ważne. Był rewolucjonistą.
Wystarczy, nakazał sobie w myślach, zły na to, że dopadają go jakiekolwiek wątpliwości.
Sabo wciąż był młody, wciąż nie posiadał tak dużego doświadczenia, jak jego towarzysze broni. Niemniej jednak, widział w życiu wystarczająco, aby mieć świadomość, iż człowiek, który się waha, ginie pierwszy. Nauczył się tego już wtedy, gdy był małym chłopcem - słabym i naiwnym, wierzącym, że zwykła ucieczka z domu pozwoli mu zmyć z siebie wstyd, jaki niosło za sobą jego szlacheckie pochodzenie.
Uśmiechnął się nikle, na wspomnienie swojego dzieciństwa.
Pierwsze promienie słońca pojawiły się stanowczo za wcześnie. Sabo nie miał najmniejszej ochoty otwierać oczu, by powitać nowy dzień, gdyż miał świadomość, iż będzie on taki sam, jak wczorajszy. Jeśli nie gorszy. Kłótnie z ojcem i słowne przepychanki, które - jak mawiała jego rodzicielka - nie przystoją ludziom wyższej klasy, stały się czymś normalnym, zupełnie zwyczajnym, na miejscu. Stały się codziennością. Chłopiec zaczynał mieć tego dość. Ci ludzie, którzy go wychowywali, byli mu zupełnie obcy. Mógł nazywać ich ojcem i matką lecz bynajmniej tak o nich nie myślał. Czuł się jak marionetka. Jak kukiełka, którą ktoś stara się kierować.
Z niechęcią zwlókł się z łóżka i z grymasem niezadowolenia pozwalał, by dwie służki w średnim wieku pomogły mu się ubrać w szykowne, szyte na miarę, ubrania. Gdy schodził krętymi schodami w dół, przygotowywał się w duchu na kolejną awanturę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Jego ojca nigdzie nie było widać, co już samo w sobie było zaskakujące. Wąsaty, szczupły mężczyzna, zawsze ubrany w czarny frak, jakkolwiek by nie był zajęty podlizywaniem się królowi, zawsze znajdował tą jedną niepełną godzinę, aby zjeść śniadanie ze swoją rodziną.
Jednak dziś, przy podłużnym stole w jadalni, siedziała tylko jego matka. Przywitał się z nią grzecznie, sztywno.
Blondwłosa kobieta była urodziwa, w każdym calu nienaganna. Sprawiała wrażenie osoby wyniosłej. Wystarczyło tylko jedno przelotne spojrzenie, aby wiedzieć, że niewątpliwie pochodziła z rodziny szlacheckiej. Delikatne rysy jej drobnej twarzyczki zastygły w grymasie tępo uśmiechniętej lalki.
- Synku - zaćwierkała przesłodko - dziś odwiedzi nas Amelia.
Błękitne oczy spoglądały na niego wyczekująco. Sabo wiedział, że spodziewała się teraz z jego strony aprobaty. Pełnego zachwytu uśmiechu. Wdzięczności.
Ale Sabo nie znalazł w sobie tyle siły, by po raz kolejny w swoim krótkich życiu udawać kogoś kim nie jest. Odgrywanie wyuczonych ról było wystarczająco męczące podczas spacerów po mieście i odwiedzin w jednej z najdroższych i najlepszych restauracji w królestwie. Chociaż w domu chciał pozwolić sobie na zaczerpnięcie powietrza. Na krótką przerwę. Czy naprawdę prosił o zbyt wiele?
- Po co? - wydusił z trudem przez ściśnięte gardło. - Mówiłem przecież, że nie chcę mieć z nią nic wspólnego.
Amelida Ver Herail była ładną, acz rozkapryszoną dziewczynką. O świecie nie wiedziała zupełnie nic. Żyła w swojej złotej klatce, szczęśliwa, że wszyscy wokoło spełniają jej życzenia. Jeśli Amelia chciała mieć kucyka, dostawała kucyka. Jeśli Amelia chciała żeby wyszło słońce w deszczowy dzień, wszyscy stawali na głowie, aby wymyślić sposób na rozpędzenie czarnych chmur.
- To siostrzenica Króla - odparła kobieta.
Jakby to wszystko miało ułatwić. Jakby to był wystarczający powód aby niszczyć czyjeś spokojne życie i wywracać je do góry nogami.
- I twoja przyszła żona - dodała ostro, tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Już się nie uśmiechała.
- Nie ma mowy - potrząsnął energicznie głową. - Nie ożenię się z tą jędzą!
- To siostrzenica Króla! - powtórzyła, tym razem niemal piskliwym głosem. - Jeżeli ktoś usłyszy jak ją nazywasz, to będzie koniec naszego rodu!
Sabo znał swoją rodzicielkę wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że zbliża się kolejny atak paniki. Blondynka na ogół była opanowana, pewna siebie, niemal arogancka. Bo właśnie tak prezentować się powinna szanowana przedstawicielka szlacheckiej rodziny. Wewnątrz zaś, była zdesperowaną kobietą, która bardziej niż czegokolwiek na świecie, bała się bankructwa i splamienia honoru swojego nazwiska.
Sabo nie powiedział już nic więcej. Wiedział, że ani kłótnia, ani spokojna rozmowa na nic się już nie zdadzą. Miał dość. Po prostu dość.
W milczeniu pobiegł do swojego pokoju. Przeleżał w łóżku większą część dnia, nie schodząc na obiad ani kolacje. Nie miał najmniejszej ochoty na kolejną pogawędkę z matką.
Nie mogę tu dłużej zostać, postanowił w końcu. Wstał więc pospiesznie z łóżka, przy okazji zwalając pościel na ziemię. Nie zwrócił na to uwagi.
Do małego, skórzanego plecaka wrzucił kilka najpotrzebniejszych rzeczy i otworzył szeroko okno. Stając na parapecie spojrzał w dół. Chociaż wiedział, że od ziemi nie dzieli go aż tak wiele metrów, teraz wydawało mu się, że stoi nad urwiskiem. Nigdy nie miał lęku wysokości, ale też nigdy wcześniej nie próbował takich ekscesów.
Zamknął oczy i wstrzymał oddech. Skoczył.
Lądowanie było twarde, ale niemal bezbolesne.
Biegł ulicą, na którą kładły się długie cienie. Słońce zachodziło, a na perłowym tle nieba odcinały się czarne sylwetki wysokich budowli. Chciał jak najprędzej uciec z tego betonowego labiryntu, gdzie za każdym zakrętem czekały na niego jedynie kolejne kłamstwa.
Jakiś cichy głosik w jego głowie podpowiadał, że ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem. Że to tylko przejaw tchórzostwa. Ale on go nie słuchał, gdyż w tej właśnie chwili, ucieczka była również jedynym sposobem na zachowanie resztek wolnej woli.
Jego rozmyślania zostały przerwane przez skrzypnięcie gwałtownie otwieranych drzwi ładowni, gdzie miał zwyczaj zaszywać się w wolnej chwili.
W progu stał starszy od niego mężczyzna o rozgorączkowanym spojrzeniu.
-Nadchodzi sztorm! - krzyknął z paniką.
-To nie możliwe - mruknął Sabo, lecz pomimo swych słów wstał i ruszył w kierunku górnego pokładu. - Jesteśmy przecież na Calm Belt.
Dzięki przechwyceniu kilku cennych informacji, rewolucjoniści, w oparciu o podkradzioną Marines technologię, byli w stanie budowa nowe, szybsze statki, dzięki którym zdolni byli przemierzać Calm Belt, nie będąc dłużej zależnym od Rivers Mountain. Rzadko zdarzały się przypadki, aby Królowie Mórz ich atakowali, a już na pewno nigdy nie zdarzyło się, aby na tej części oceanu zawiał wiatr. Nie wspominając już o sztormie...
Przecież to Calm Belt, do cholery, pomyślał poddenerwowany, gdy silny podmuch wiatru, który uderzył w niego zaraz po wyjściu na zewnątrz, niemal go przewrócił. Brązowe oczy wbił w niebo przesłonięte gęstymi, ołowianymi chmurami. Zewsząd zrobiło się nagle ciemniej, jakby w środku dnia zapadła noc. Fale zrobiły się większe i z większą siłą uderzały w statek, którego drewno niebezpiecznie trzeszczało, uginając się od gniewu rozszalałego żywiołu.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.