Opowiadanie
Sherlock : Błędy w Czerwieni
Rozdział Szósty
Autor: | Luna |
---|---|
Serie: | Sherlock (BBC) |
Gatunki: | Dramat, Kryminał, Obyczajowy, Romans |
Dodany: | 2012-10-14 08:00:18 |
Aktualizowany: | 2012-10-13 19:02:18 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Pani Hudson odstawiła powoli filiżankę z herbatą. Pani Turner - sąsiadka, której lokatorkami były dwie przemiłe dziewczyny - wzdychała przerażona i zasłaniała usta dłońmi.
Sama milczała, patrząc w ekran. Straszne. Sześć osób nie żyło. Naprawdę okropne. Chciała unieść naczynie do ust - była zdenerwowana, a nic nie koiło myśli lepiej niż earl grey lub ziółka - gdy zobaczyła w tle, za poważną dziennikarką i krzyczącymi strażakami, znajomą twarz. Brudną od pyłu, z niepoukładanymi włosami i strużką krwi spływającą po skroni. Przez chwilę zastanawiała się, czy się jej nie przywidziało, ale w końcu wstała, przeprosiła sąsiadkę i wyszła.
Przywidziało się czy nie - należało wszystko przygotować. Weszła, dość szybko jak na siebie, do mieszkania na piętrze i rozejrzała się w skupieniu. Starała się tu sprzątać tak często, jak mogła. Poza tym przykryła meble folią, żeby nie zakurzyły się zbytnio, więc miała od razu mniej roboty.
Jej lekarz pewnie by ją zganił, że robi te wszystkie rzeczy, ale jak mogłaby sobie pozwolić na bycie niegościnną?
Należało ugotować obiad - jeżeli miała rację, to na pewno będą głodni - uporządkować gazety z zaznaczonymi sprawami... Miała tyle pracy, a nie wiedziała nawet, ile ma czasu.
*
John klęczał, patrząc na nieprzytomną Antheę. Nawet nie znał jej dobrze. Pomieszkiwał z nią tyle czasu, a do dzisiaj nie wiedział, czy aby na pewno się tak nazywa, jak ma na nazwisko, ile ma lat. Mimo to czuł zalewającą go złość. Był lekarzem, żołnierzem. To naturalne, że czuł te emocje.
Jakiś człowiek przeorał jej pół twarzy nożem. Nawet nie w prostej linii. Ktoś bawił się, niszcząc ciało. Nawet usta trzeba będzie zszyć.
Zacisnął mocno wargi, sprawdzając jej puls. Słyszał, jak zgrzytają mu zęby. Musi nad sobą panować, nie może zrobić jej krzywdy. Powoli przesunął wzrokiem po jej ciele. Była jeszcze gdzieś ranna. Bok. Może być nieciekawie. Trzeba ją stąd szybko wydostać.
- Mam ją! Jest ciężko ranna! Wzywajcie pogotowie! - Wrzasnął na całe gardło.
Znieruchomiał, gdy usłyszał krzyk Lestrade.
No tak. Byłoby zbyt pięknie, gdyby miało się skończyć tylko na tym. Roztarł w zdenerwowaniu twarz, zapominając, że ma na dłoni krew. Źle. Jest źle.
Siedzący w nim żołnierz zaczął wszystko analizować na zimno. Lekarz wojskowy myślał jak szybko zatamować krew, nie przejmując się w pełni zasadami higieny. Nie było na to czasu. Na wyposażeniu sklepu powinna być jakaś apteczka. Pytanie, czy nikt jej nie wziął, czy nie podmieniono w niej niczego...
- Oddawaj mi szalik - mruknął, gdy Sherlock stanął nad nim.
- Przepraszam, ale że co?
Detektyw wydawał się być oburzony.
- Oddawaj szalik. Muszę zatamować krwotok.
Podniósł wzrok na przyjaciela, którego twarz wyrażała skrajne niedowierzanie. Geniusz protekcjonalnie zaciskał palce na szaliku. John westchnął głośno, wstał szybko i zerwał mu szalik z szyi. Słyszał żałosny jęk sprzeciwu.
- Wypiorę ci go. Zadzwońcie na pogotowie. I po saperów.
Właścicielka sklepu była blada jak ściana. Pot lał jej się po twarzy. Nie mógł się doczekać, aż Lestrade usiądzie przed nią i zacznie przesłuchanie. John czuł do niej obrzydzenie. Może nie powinien, była cywilem, ale... nie była bez winy.
- Co to do cholery jest? - Wyszeptała drżącym głosem.
John niechętnie oderwał wzrok od Anthei. Kątem oka dostrzegł dzwoniącego gdzieś Lestrade. Posiłki, straż pożarna, pogotowie... W duchu zastanawiał się, czy dzwoni też do Molly.
Jego wzrok w końcu padł na ścianę. Przełknął głośno ślinę, patrząc na idealne anatomicznie serce, które ktoś wymalował na ścianie krwią. Czyją? Anthei? Kogoś innego? Osoby, która to zrobiła, a może kolejna podpowiedź...? Powinni pobrać odrobinę, aby sprawdzić DNA. Chciał powiedzieć, żeby ktoś, ktokolwiek, się tym zajął - bo przecież on ma zajęte ręce - ale Sherlock już wyciągał z kieszeni odpowiednie narzędzia. Skąd on je w ogóle miał? Pas Batmana... musi mu kupić na urodziny pas Batmana. Kiedy ten człowiek w ogóle miał urodziny?
Zaraz obok serca widniał napis. John czuł zimny pot na karku.
"Podoba Ci się mój prezencik, mój słodki? JM"
Skupił spojrzenie na Anthei.
- I mamy piękny odcisk palca - usłyszał zadowolony głos Sherlocka.
Słyszał wycie syren. Pogotowie było coraz bliżej. Komórka Holmesa zapiszczała.
- Mycroft prosi, żebyś ty był jej lekarzem - kontynuował po chwili jego przyjaciel. - Nie chce nikogo innego. Tylko ciebie.
- To by oznaczało, że musiałbym zaraz jechać...
- Dam sobie radę - detektyw przerwał mu, kręcąc się przy ścianie. - Zresztą, pewnie szybko się uwiniesz. Z twoimi zdolnościami?
John zmarszczył brwi. Słyszał zatrzymujący się samochód. Lestrade zakładał kajdanki Dalii Short i wyprowadzał ją z magazynu.
- Jesteś pewien, że dasz sobie radę?
Sherlock milczał, chodząc tam i z powrotem.
- Tak.
Poczuł się dziwnie. Do środka wjechali sanitariusze.
- Jadę z wami, jestem jej lekarzem. Poczekajcie chwilę.
Podszedł do Sherlocka, który wyprostował się i spojrzał na niego pytająco.
- Nie wywijaj mi numeru z próbą zostawienia mnie za sobą, jasne? Nie myśl nawet o tym, że uciekniesz gdzieś i zajmiesz się tym wszystkim sam, jasne? Siedzimy w tym razem.
Holmes uśmiechnął się półgębkiem, rozcierając ręce.
- Wiem. Wolę nie wpadać znowu w twoje ręce, gdy jesteś zły. Jak. Wiesz. Zresztą, wciąż masz swoje jedno uderzenie.
John zaśmiał się pod nosem. Tak. To było dziwne. Chcąc nie chcąc, przez ostatnie miesiące byli niemal nierozłączni. Teraz... miał go zostawić za sobą? Nie umiał sobie tego wyobrazić. Jak mógł odjechać teraz? W czasie sprawy? Gdy Moriarty wykonał ruch.
- Nie bój się. Saperzy się wszystkim zajmą. Jak chcesz, odpłacę ci później to, że nie będzie cię tutaj - uśmiechnął się porozumiewawczo. John aż za dobrze poznał ten uśmiech.
Zaśmiał się nerwowo pod nosem.
- Zobaczymy - skierował się w stronę drzwi. - Trzymaj się i proszę cię, Sherlock, nie daj się wysadzić. To zbyt w twoim stylu.
Usłyszał za sobą śmiech detektywa.
- Za bardzo lubię moje sprawy, żeby dać się wysadzić.
Uśmiechnął się słabo. Miał ochotę go... Co? Co w zasadzie chciał zrobić?
Położył mu rękę na ramieniu.
- Uważaj na siebie - szepnął cicho, wycofując się powoli.
*
John szorował ręce, przygotowując się do operacji. Czuł się niemal dziwnie... Zostawiając za sobą Sherlocka, będąc tutaj. Podniósł wzrok, patrząc przez szybę na salę operacyjną. Nie był... Nie operował od dawna. W Afganistanie nie miał nawet tak dobrych warunków. Nie sądził, że jeszcze kiedyś będzie operować. Jak to w ogóle możliwe?
Do pokoju wpadł anestezjolog.
- Będzie więcej roboty. Jakiś wielki wybuch w centrum, ranni i trupy - westchnął ciężko, zaczynając myć ręce.
John wyprostował się, patrząc na niego.
- Gdzie...?
- Sloane Street.
Czuł lodowaty pot spływający po plecach. Tam, gdzie był Sherlock. Tam, gdzie go zostawił. Jeżeli coś mu się stało, to... Boże. Chyba sobie nie wybaczy. Dopadnie Jima i zaciśnie mu ręce na szyi i...
Miał ochotę rzucić to w cholerę i popędzić tam, sprawdzić, czy ten idiota nie wyleciał w powietrze. Za bardzo lubi swoje sprawy? Och, ale ten fiut kocha ryzyko, a tam przecież była bomba, która właśnie do cholery wybuchła.
- Doktorze, wszystko gotowe - usłyszał głos pielęgniarki.
Otworzył oczy, patrząc na własne odbicie w szybie oddzielającej ich od sali operacyjnej. Zobaczył w swoich oczach połączenie strachu z podekscytowaniem. Chciał przeprowadzić tę operację, ale... bał się o tego cholernego idiotę. I to w cholerę się bał.
- Jestem już gotowy. W moich spodniach jest komórka, wyjmij ją i włącz. Reagujesz tylko jeżeli zobaczysz, że dzwoni do mnie Sherlock albo Lestrade. To pilne.
Wszedł na salę. Czuł na sobie spojrzenie tych wszystkich ludzi. Wydawali się być niepewni jego obecności tutaj. Zresztą, sam nie był pewien, co tu w zasadzie robi.
Spojrzał na swoje dłonie. Nie drżały. Cieszył się, że ma na twarzy maskę. Nikt tego nie widział.
- Skalpel.
Przeprowadzi tę operację, a później upewni się, że ten kretyn się nie wysadził.
*
Wolałby, aby John został z nim, ale... może tak będzie lepiej? Mycroft na pewno każe nagrać całą operację, aby jak coś móc się przyczepić każdego ruchu palca Johna. A Sherlock... z wielką chęcią zobaczyłby to nagranie. Był ciekaw, jak wygląda John-chirurg. Znał już niemal każdą jego stronę. Wiedział, jakim był kochankiem, lekarzem, żołnierzem, przyjacielem, ale tej jego strony nie poznał. Nie widział go ze skalpelem.
Uśmiechnął się mimowolnie na samą myśl zagłębienia się w te... studia.
Skup się Sherlock, skup się do cholery.
Spojrzał na ścianę. Ilość krwi sugerowała, że wszystko działo się tutaj. Krew była na wiszących obok ubraniach. Nie widział kropel krwi na ziemi, pomiędzy miejscem, gdzie leżała Anthea, a ścianą, na której ludzie Moriarty'ego zostawili dla niego wiadomość. Poza tym na ziemi i na ścianie było zbyt dużo krwi, aby mogła być jej. Inaczej jego drogi brat zostałby emocjonalnym wdowcem.
Dotknął palcami serca. Serce. Jim bardzo lubił ten symbol. W końcu powiedział, że spalili jego serce. Jak zamierzał to zrobić? Anthea nie była mu bliska, jedyne, co ich łączyło, to Mycroft. Więc o co mogło mu chodzić? Oprócz zemsty za przestrzelenie kolana. Bo nie mogło chodzić tylko o to. Dlaczego? Przejechał palcami po sercu.
Serce...
Słyszał saperów wpadających do środka. Krzyczeli, że powinien się jak najszybciej wynieść.
Serce...
Zniszczy to, co dla niego ważne.
- I co? - Spytał stojący obok Lestrade. Wyglądał na zdenerwowanego. Sherlock westchnął cicho.
- Krew nie była jej, ta na ścianie. Zbadam ją później, jeżeli chodzi o grupę krwi - mruknął cicho, wkładając próbkę do kieszeni. - Zrobię to sam.
Greg westchnął ciężko, rozcierając skronie.
- Tyle?
Sherlock uśmiechnął się pod nosem.
- Nie. Trójka mężczyzn, wszyscy mieli wojskowe buty - wskazał ledwo widoczny odcisk. Odsunął się aby spojrzeć na wszystko szerzej. - Dwóch prawdopodobnie klęczało i trzymało ją za kończyny, jeden wykonywał brudną robotę. Zmieniali się. Musiała być zakneblowana - rozejrzał się. - Chyba, że ten magazyn to bunkier, w co wątpię. Nic na to nie wskazuje. Była przy tym przytomna - schylił się i podniósł złamany paznokieć. - Walczyła. Jak lwica...
Jego brat pewnie wolałby określenie... jak królowa.
Przesunął się w bok, przejechał dłonią pod wieszakami i wyjął spod nich zwiniętą, wilgotną szmatkę. Knebel. Powąchał go i skrzywił się z obrzydzeniem.
- Tym ją uciszyli. Na koniec nasączyli chloroformem. Powiedziałbym, że zmyli się stąd niedawno przed naszym przybyciem. Jest też szansa, że... może wciąż tu są.
Skierował się powoli ku wyjściu, przyglądając się podłodze. Nic. Żadnych odcisków stóp, które by pasowały. Rozejrzał się szybko. Saperzy wyglądali na zdenerwowanych i chyba chcieli się ich szybko stąd pozbyć. Tylne wyjście. Tak, tam na pewno biegły ślady. Skierował się w tamtą stronę, słysząc za sobą kroki Lestrade. Ciężkie, metalowe drzwi. Nacisnął klamkę. Otwarte.
- Coś mi tu śmierdzi... - mruknął Greg.
Pchnął drzwi. Za sobą, gdzieś od strony sklepu usłyszał kroki. Kobieta, na obcasach. Odwrócił się, patrząc z niedowierzaniem w oczy niepozornej sprzedawczyni, trzymającej pistolet.
- Żryj to, śmieciu - warknęła, strzelając między saperami, prosto w bombę.
Gdyby wierzył, pewnie modliłby się teraz do Boga, aby za drzwiami naprawdę czekała go droga ucieczki.
*
Mężczyzna nawet nie wyszedł z samochodu. Patrzył w milczeniu na płonący budynek, ludzi w oknach, odłamki na ulicach. Wokół tłoczyło się coraz więcej ludzi. Karetki odjeżdżały jedna za drugą, zastępy strażackie walczyły z płomieniami.
Szef będzie zadowolony.
*
Sherlock był zmęczony. Włosy kleiły mu się od krwi, która nie była wyłącznie jego. Na Sloane Street byli ludzie ciężej ranni od niego, więc nikt nie zajął się rozcięciem przy skroni. Paradoksalnie, gdyby odłamek uderzył ledwo kawałek dalej, nie byłoby czego zszywać. A raczej kogo. Chyba, że zwyczajowo do trumny, żeby ładnie wyglądał. Dalia Short siedziała w celi w New Scotland Yardzie, pewnie właśnie uświadamiano ją, co się stało.
Gdy zamykał oczy widział mężczyznę, którego siła wybuchu wyrzuciła przez okno na pierwszym piętrze. Miał wielką dziurę w brzuchu, charczał i wbijał w niego przerażone, błagalne spojrzenie. Upadł zaraz obok miejsca, w którym akurat znajdował się Sherlock. Dym gryzł go w oczy, gdy patrzył na krew rozlewającą się po chodniku. Jasne włosy mężczyzny nasiąkały krwią.
Karetka odjechała w dół ulicy na sygnale. Za nią pięć kolejnych. Widział zwłoki pakowane do worków. Kątem oka zerknął na Lestrade, który także był pakowany do karetki. Rozcięło mu nogę i poważnie krwawiła. W gruncie rzeczy nic poważnego, będzie żył. Ustalili, że jeżeli nie wydarzy się nic dramatycznego, spotkają się jutro popołudniu w Yardzie.
Wsiadł do samochodu przysłanego przez Mycrofta. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i szybko odpalił jednego. Kierowca spojrzał na niego krzywo, ale postanowił go zignorować. Był zmęczony i nie miał ochoty na przepychanki słowne. Zamknął oczy, zaciągając się dymem papierosowym. Od razu poczuł się lepiej.
Drgnął niespokojnie i uniósł powieki, gdy usłyszał charakterystyczną muzyczkę dzwonku różowego telefonu. Nie mógł mieć chwili spokoju?
- Sherlock - usłyszał przesłodzony głos Jima, gdy tylko przyłożył telefon do ucha. Skrzywił się. - Podobał ci się mój prezent powitalny?
- Wyjątkowo efektowny. Co w związku z tym?
Nie słyszał w tle żadnych charakterystycznych dźwięków. Nic.
- Tak sądziłem, że ci się spodoba, kochanie. Jaka szkoda, że nie było z tobą twojego pieska! Myślałem, że nie pozwolisz aby od ciebie odszedł! To takie lekkomyślne z twojej strony, słodziutki...
Zacisnął mocno dłoń, po chwili rozluźnił ją i przeczesał włosy palcami. Krew. Zapomniał o niej. Teraz miał całą dłoń brudną i lepką...
- Nie martw się. Niczego mu nie zrobiłem. Jest cały i zdrowy, w spokoju tnie tę sukę. Chociaż... kto wie... szpitale wcale nie są takie bezpieczne! W końcu tyle ludzi tam umiera...
- Zostaw go w spokoju.
Sherlock sam nie wierzył, że to powiedział. Dlaczego to powiedział?! Bez sensu...!
Jim zaśmiał się w słuchawkę.
- Błagaj. Błagaj mnie, a może dam mu spokój.
Holmes otworzył usta, jednak po chwili parsknął krótkim śmiechem.
- Nie kpij sobie. Złapię cię, zanim go dotkniesz. Nie będę cię o nic błagać. Poza tym, mam odciski palców jednego z twoich ludzi. Naprawdę powinieneś uważać, kogo zatrudniasz.
Moriarty westchnął głośno.
- Pożałujesz tego, kochany... Nie wiesz, kiedy zdecyduję się go wziąć... A gdy położę na nim dłonie, zrobię mu taką krzywdę, jak jeszcze nikt mu nie uczynił.
Sherlock otworzył okno i wyrzucił komórkę. Nie miał ochoty go teraz słuchać. Jim znajdzie nowy sposób na komunikowanie się z nim.
*
Spojrzał na brata, który siedział sztywno na niewygodnym, plastikowym szpitalnym krześle. Korytarz był zupełnie pusty i Holmes podejrzewał, że to wyraźny rozkaz Mycrofta. Podszedł bliżej, przyglądając się jego twarzy. Chociaż nie przespał zaledwie jednej nocy, wyglądał jak cień człowieka - miał podkrążone oczy, wzrok wbity w ścianę pozornie niczego nie zdradzał, ale Sherlock zbyt dobrze znał siedzącego przed nim mężczyznę, by nie zauważyć, jak wiele mówiły jego oczy. Rzucił ostatnie spojrzenie jego włosom, na których za kilka dni pojawi się kilkanaście dodatkowych siwych pasemek.
Postawił pudełeczko z kawałkiem ciasta na kolanach brata.
- Masz na poprawę nastroju - szepnął cicho. Mówienie głośniej wydawało mu się nie na miejscu. Mycroft podniósł na niego zmęczony wzrok. - Przykro mi.
Mycroft prychnął cicho.
- Nie kpij sobie. Nie musisz nagle udawać, że się o mnie martwisz.
- Nie udaję - mówił spokojnie. - Naprawdę mi przykro, gdybym udawał, zacząłbym cię pocieszać, przytulać i mówić ci te wszystkie bezsensowne zapewnienia typu „nic jej nie będzie”, „wszystko będzie dobrze”. Oczywiście, jest w świetnych rękach, ale John nie jest cudotwórcą.
Starszy Holmes skrzywił się, zdejmując pudełko z kolan, by położyć je na krzesełku obok.
- Co on z tobą robi. Zaczynasz być miły, uczuciowy, jeszcze trochę i zaczniesz ze mną rozmawiać o swoich uczuciach.
Sherlock westchnął cicho.
- Dobra, nie będę miły, oddawaj ciasto.
- Nie, zostawię je sobie - mówiąc to Mycroft łypnął w stronę drzwi sali operacyjnej. Sherlock milczał, przyglądając się spinającym się mięśniom twarzy. - Jeżeli on coś zepsuje...
- Och, więc teraz nagle mu nie ufasz? Wcześniej odmówiłeś pomocy od wszystkich zebranych wokół siebie lekarzy i stwierdzasz, że ufasz tylko Johnowi i to on ma się tym zająć, bo niczego jej nie zrobi, a teraz odstawiasz sceny? Nie bądź śmieszny. Co mu zrobisz, jeżeli coś pójdzie nie tak? Jej śliczna buźka i tak jest nie do uratowania, czeka ją pewnie co najmniej kilka długich miesięcy psychoterapii, tygodnie spędzone w łóżku, a kto wie czy w ogóle będzie mogła jeszcze chodzić. I jaka w tym wina Johna? To on wpadł na pomysł z nazwiskiem i Guccim, ja bym nawet o nim nie pomyślał. Bez niego nie znaleźlibyśmy jej, może by już nie żyła, a może właśnie byłaby wywożona do jakiegoś taniego burdelu w Rosji.
Mycroft milczał, patrząc na niego. Sherlock nie wiedział, co krąży mu po głowie i już miał odejść, gdy jego brat nagle się odezwał.
- Spójrz tylko, co przywiązanie robi z nami. I ze mną i z tobą. Prawie tęsknię za czasami, gdy byliśmy ponad tym... A ty?
Detektyw nie odpowiedział, tylko zerknął w stronę drzwi sali operacyjnej. Lampka nad wejściem wciąż jarzyła się na czerwono.
*
John zerwał z siebie kitel i rzucił go na krzesło. Materiał był cały we krwi. Powinien to wyrzucić, ale adrenalina, która wciąż krążyła w jego żyłach, nie do końca pozwalała mu jasno myśleć. Zdjął zakrwawione rękawiczki i położył je na blacie. Odetchnął głęboko, roztarł skronie. Wciąż miał przyspieszony puls.
Nie czuł się tak dobrze od... dawna. Bardzo dawna. Oczywiście, nie liczyły się momenty, gdy biegał z Sherlockiem za mordercą. To był zupełnie inny rodzaj adrenaliny i satysfakcji. Zresztą, tego nie robili od miesięcy. Nie było kiedy.
Zaśmiał się słabo. Praca w przychodni, z pacjentami, których należało tylko diagnozować, nie umywała się do tego. Nie było tego dreszczyku, czy wszystko się uda, czy będą komplikacje. Przyjmując chorego w poradni nie zastanawiał się tak naprawdę, czy od tego, co zrobi, zależy życie człowieka.
Roztarł twarz dłońmi. Spojrzał na lewą dłoń i uśmiechnął się z satysfakcją. Nie drżała.
Pchnął drzwi prowadzące na korytarz i cofnął się o krok. Chwilę zajęło mu zebranie myśli na tyle, by spojrzeć na stojącego zaraz przed nim mężczyznę.
- Jezu, Sherlock. Żyjesz! - Chwycił detektywa za ramiona. - I krwawisz... Kretynie, czemu nikt się tym nie zajął? Siadaj. Roboty mi dodajesz ciągle, akurat jak operację skończyłem.
Jak mógł o nim tak całkowicie zapomnieć?
- Przyniosłem ci kawę, pomyślałem, że możesz być zmęczony - wybełkotał Holmes, gdy był sadzany na krześle. - Spokojnie, żyję. Nic mi nie jest.
John spojrzał na niego z niedowierzaniem, po czym zaśmiał się słabo.
- Kawa. Jezu, ty kretynie. Masz rozwaloną głowę, a przynosisz mi kawę. Ty... durniu - przytulił go na chwilę. Ku jego zaskoczeniu detektyw odwzajemnił gest. - Pewnie paskudztwo z automatu na dole, co?
Holmes prychnął oburzony.
- Dostajesz darmową kawę i narzekasz? Dobra, sam wypiję! - wydął usta i chyba bardzo nie chciał napić się tego, co przyniósł. - Możesz jednak wypić? Pewnie będzie podła...
John zaśmiał się głośno. Och, ten człowiek był niemożliwy.
- Wypiję, jak zszyję ci tą ranę. Opowiadaj, co się działo... Dziękuję.
Detektyw opowiadał spokojnie o wybuchu, mniej spokojnie o mężczyźnie, który umierał mu pod nogami. Zazwyczaj widział ludzi już martwych, nie umierających. Nie w taki sposób w każdym razie.
- Jak operacja? - odezwał się nagle Sherlock. Akurat wbijał igłę w skórę.
- Dobrze. Będzie żyła, tyle mogę zapewnić - mruknął.
Sherlock uśmiechnął się pod nosem.
- Żałuję, że tego nie widziałem. Jak operujesz. Pewnie już wiesz, że Mycroft to nagrał? Wezmę sobie kopię - uśmiechnął się tak dziwnie ciepło. John nie mógł powstrzymać się przed głupim chichotem. - Jutro pewnie będzie przesłuchanie właścicielki sklepu. Pójdziesz ze mną?
John westchnął cicho, zakładając opatrunek.
Przejechał palcem po ranie. Tak niewiele brakowało, aby odłamek uderzył w aortę i go zabił.
- Najpierw się wyśpisz i odpoczniesz. Później pojedziemy do Yardu.
Holmes westchnął z udręką, jakby nie chciał tego słuchać.
- John? Wracajmy na Baker Street. Wracajmy do domu.
*
Nie spodziewali się takiego powitania ze strony pani Hudson. Najpierw zostali zganieni - że pakują się w kłopoty i wszystkich martwią - później przytuleni - co obaj odwzajemnili. Na koniec zaprowadziła ich na górę. Sherlock w milczeniu rozglądał się po wysprzątanym mieszkaniu. Wszystko niemal lśniło. Uśmiechnął się mimowolnie, widząc, że czaszka znajduje się na swoim miejscu i wita ich swoim pustym wzrokiem. Chciał usiąść, ale zostali wepchnięci do kuchni. Śniadanie. Bardzo późne śniadanie. To wszystko naprawdę zajęło tyle czasu? Poszukiwania, pogoń, operacja i wszystko co po niej... To nie był najgorszy, czy najcięższy dzień w życiu detektywa, ale czuł się... wyjątkowo wypompowany.
- Naprawdę nie musiała pani tego wszystkiego sprzątać... - usłyszał zakłopotany głos Johna. - Ani gotować.
Pani Hudson uśmiechnęła się, stawiając przed nimi talerze.
- Och, to nic takiego. Domyśliłam się, że was tutaj dzisiaj zobaczę. Rano Sherlock mignął mi w wiadomościach, paskudna sprawa ten wybuch. Tyle czasu was tutaj nie było, stęskniłam się za wami - położyła Sherlockowi rękę na ramieniu. - Jedz, słodziutki. Strachu nam narobiliście, że hej. No, ale wiedziałam, że nic wam nie jest. Mycroft mam nadzieję przekazywał wam ciasteczka? Żeby to tyle czasu...
Trajkotała tak radośnie, zapominając o otaczającym ją świecie. A Sherlock milczał. Zerkał na Johna kątem oka. Wyglądał na zadowolonego, chociaż zmęczonego. Sherlock przełknął cicho ślinę, wbijając widelec w śniadanie. Nawet nie wiedział, co je. John zauważył, że na niego patrzy i uśmiechnął się. Słaby, zmęczony, ale ciepły uśmiech.
Sherlock wbił wzrok w talerz - no proszę, jadł omlet - i pomyślał o tym, jak wielką ulgę poczuł, gdy zobaczył Johna, wychodzącego z sali operacyjnej. Musiał go zobaczyć, aby upewnić się, że nic mu nie jest, że Jim go nie dopadł. Nie wystarczyło mu zapewnienie Mycrofta. Musiał zobaczyć. I poczuć. Gdy Watson go przytulił, poczuł się o niebo pewniej. Chyba obaj tego potrzebowali. Fizycznego potwierdzenia, że ten drugi żyje. To wystarczyło...
Nie. Potrzebował więcej.
- Sherlock! Mówię do ciebie! - pani Hudson pacnęła go w głowę. - No, jesteś z nami. W każdym razie, tam leżą gazety z czasu, jak was nie było...
John na niego patrzył. W taki sam sposób, jak on na niego. Rozumiał. Doskonale rozumiał.
- Czy wy mnie słuchacie?!
- Oczywiście, pani H - odpowiedzieli jednocześnie.
Pokręciła głową i położyła im ręce na ramionach.
- Tam są te gazety. Macie tam zaznaczone wszystkie morderstwa z ostatnich trzech miesięcy - pocałowała najpierw jednego, a później drugiego w głowę. - A teraz idźcie, na Boga, spać, bo obaj jesteście zmęczeni.
Sherlock uśmiechnął się głupio. Zmęczeni to oni dopiero będą.
John wstał i pożegnał jeszcze panią Hudson, obiecując, że jutro jej wszystko wyjaśnią. Holmes podniósł się, słysząc jak zamyka drzwi na klucz.
- Pożegnalny seks, seksu bez zobowiązań? - John niemal wydyszał, gdy wszedł do pokoju.
Sherlock uśmiechnął się szeroko.
- Pożegnalny seks, seksu bez zobowiązań...
Pierwszy pocałunek był gwałtowny, kolejne nieco delikatniejsze. John zdawał się nie zapominać o ranie na jego głowie.
- Moja sypialnia? - westchnął Watson, gdy w końcu się od siebie oderwali.
- Twoja sypialnia...
Obaj niemal wbiegli na górę i szybko zamknęli za sobą drzwi. Nie pozostawili za sobą żadnych śladów. Lepiej, żeby pani Hudson nie wiedziała.
Zaczęli się rozbierać dopiero na górze. Szybko i gwałtownie. Niewiele brakowało, a guziki walałyby się po ziemi. Sherlock zdusił jęk, gdy John wgryzł mu się w obojczyk.
- Kładź się - warknął Watson, rozpinając swoje spodnie.
Holmes uśmiechnął się jak skończony kretyn i opadł na materac. Wbił paznokcie w prześcieradło, patrząc żarłocznie na Johna, gdy ten w końcu był obok. Wplótł mu palce we włosy i przyciągnął do namiętnego i długiego pocałunku.
To będzie genialne.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.