Opowiadanie
Rondo pełne magii
Piekło mobile, czyli o tym, jak zaczynają się kłopoty.
Autor: | Nabu |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Fantasy, Przygodowe |
Dodany: | 2013-03-22 08:05:56 |
Aktualizowany: | 2013-03-17 21:54:56 |
Poprzedni rozdział
Noc spędził gdzieś pod drzewem. Wstał z samego rana i wesoło wziął się do pracy.
Miejsce znalazł przepiękne - niedaleko strumyka, tuż przed ścianą lasu wyłaniały się z soczystej, zielonej trawy ruiny starego młyna. Budowla była okrągła niczym wieża strażnicza - i prawie zupełnie spalona. Zostały mury z czerwonej cegły sięgające wysokości pierwszego piętra i trochę spalonych desek powyżej, z samego środka wyrastało drzewo.
Zakasał rękawy i wesoło pogwizdując wziął się do pracy.
Rysował węglem po kartach czerpanego papieru, tak że wkrótce ręce miał czarne po łokcie. Z trawy wyrosła kolorowa podmurówka, ale mu się nie podobała, więc zniknął ją z kartki. Po chwili pojawiły się schodki, latarenka nad drzwiami i same drzwi. Zmarszczył nos i zaczął zawzięcie mazać po kartce. Drzwi zmieniły kolor. Dwa razy. Radośnie popluskał bosymi stopami w płytkim strumyku i zajął się górą.
Gdzieś koło południa najśmielsze z nieśmiałych dzieciaków odważyły się podejść kilka kroków bliżej. Wyciągnął ręce szczerząc kły w uśmiechu, a one uciekły, naprawdę przerażone. Też byście uciekali, gdyby jakiś półczarny niedoszły czarownik szczerzył na was zęby! Oczywiście dzieci wcale nie tak łatwo wystraszyć (o wiele trudniej niż dorosłych!), więc już po chwili wszyscy ganiali się wokoło strumienia i robili całą masę innych rzeczy, przegryzając jabłkami i popijając wodą ze strumienia.
Potem padli na trawę i leżeli ciężko dysząc - dobra zabawa jest strasznie męcząca.
Caldemeyn podłożył sobie ręce pod głowę i z westchnieniem zachwytu popatrzył na zachodzące słońce. Było koloru dojrzałego grejpfruta, o kształcie moreli, nieco włochate i rozmyte po brzegach.
Potem wszyscy pobiegli do domów zwabieni wołaniem swoich matek (chodź tu, John! Ojciec ci wygarbuje skórę, gdy wróci!) i został sam. Ale wcale mu to nie przeszkadzało. Leżał i leżał, a świat trwał w grze świerszczy i blasku spod opadających powiek. Bogatą w dźwięki ciszę przerwał cieniutki głosik.
- Mogę ją pogłaskać? - W międzyczasie zdążyła tu przydreptać walizka. Na swoich pajęczych nóżkach i z kawałkiem czerwonej koszuli wystającej z paszczy wyglądała jak jakieś dziwne stworzonko. Fuknęła na niego obrażona i zaczęła dreptać w stronę wody. Wstał i nawet chciał ją gonić, ale... Niech się obraża, jeśli chce. Te magiczne przedmioty. Same z nimi problemy.
I kolejny raz ciszę przerwał dźwięczny głos małej kobietki. Ile mogła mieć lat? Siedem? Osiem? Teraz biegła w stronę walizki, mysie ogonki podrygiwały przy każdym kroku, nogi plątały się w sukienkę z bladoniebieskiego lnu, więc zebrała ją i przytrzymywała powyżej kolan.
Walizce podwinęła się nóżka. Leżała teraz, wpół zanurzona, a owa kończyna dolna (u niej chyba wszystkie były dolne...) spoczywała na kamieniu wyciągnięta pod jakimś dziwnym kątem. Przybył jej nowy staw?
Dziewczynka wyciagnęła ją ze strumienia za brązowy, skórzany róg i położyła sobie na kolanach (wbrew pozorom, walizka była całkiem mała. tak jak i jego majątek.) i rozpłakała się. Łzy wielkie jak grochy ciekły po piegach i zbierały się u dołu okragłej buzi, skapując na brązową skórę magicznego stworzonka... Hm. Magiczna walizka to bardziej przedmiot, czy stworzenie? Nawet nie wiedział, jak o niej myśleć.
Przykucnął obok i pogłaskał ją po rudej główce.
- Jak się nazywasz, skrzacie? - Spytał. Wydawało mu się, że znajomość imienia jest całkiem przydatna. - Nie płacz tak. - Przyjrzał się jej krytycznie. - Bo ci oczy wyblakną.
Faktycznie, przestała płakać.
- Ale... - Głosik miała dźwięczny jak mały dzwoneczek, aż przykro było słuchać, gdy tak się łamał. Jednak grzeczność wpojona przez matkę wzięła górę i dziewczynka odpowiedziała bardzo poważnie. - Mariette, proszę pana.
- Jaki pan? Mógłbym być twoim starszym bratem! - Obruszył się. Postarzała go. Liczył sobie dwadzieścia i jedna wiosnę i nie cierpiał, gdy ktoś nazywał go panem. - Caldemeyn. - Mruknął cicho. Nie lubił swojego imienia. Było takie... poważne? Nadawało się dla jakiegoś bibliotekarza, albo króla, ale na pewno nie dla początkującego maga samozwańca.
- No i widzisz, co narobiłaś? - Ofuknął walizkę, chociaż było widać, że jest mu przykro. - Pokaż. - Stworzonko posłusznie wyciągnęło nogę.
Tknął ją palcem jak przewroconego do góry brzuszkiem chrząszcza i wyruszył na łowy.
Tropił, skradał się i zastawiał sidła aż w końcu w jego dłoniach znalazły się liście krwawnika, płatki ogniowego kwiatu i kilka fioletowych łodyg... w sumie nie wiem, co to było. Pachniało jak marchewka.
Grubo owinął tym wszystkim nogę, wetknął patyczek, zabandarzował kawałkiem koszuli i zawiązał na kokardkę. Ostatnio nauczył się wiązać kokardki. Były ładne.
Wziął walizkę na ręce i zaniósł do młyna. Nie był jeszcze skończony, dalej urywał się na pierwszym piętrze, a w środku rosła trawa. Ale miał już ganek, schodki, zielone drzwi i lampkę nad nimi. To był prawie dom.
Położył ją na miękkiej trawie w rogu, a Marie od razu uklękła obok głaszcząc ciepłą, ciemną skórę. Walizka otworzyła oczy.
Tyle, że wcześniej nie miała oczów. Stworzył ją bez oczów. Z samymi nóżkami. Po prawdzie, miał to być tylko łatwy sposób na transport rzeczy bez konieczności tachania ciężkich bagaży. Nagle się okazało, że ów bagaż zorganizował sobie buciki, zaczął się obrażać, a teraz nagle przybyły mu oczka. Cholerne magiczne przedmioty!
- Masz spać. - Przykazał i wyszedł na zewnątrz.
Mariette wybiegła za nim. Łzy już wyschły, tylko jasne rzęsy okalające wielkie, zielone jak u kota oczy były trochę mokre i trochę sklejone.
Wsunęła swoją małą rączkę w jego wielkie łapsko, szorstkie i do tego jeszcze ubrudzone węglem.
- Chcesz być moim bratem? - Zapytała, patrząc na niego pytająco swoimi przerażająco wielkimi, przerażająco zielonymi i przerażająco ładnymi oczami.
Uścisnął małą łapkę i westchnął.
- Myślę, że nie mogę. Tak się po prostu nie da. Chodzi o rodziców, wiesz. Ale mogę ci opowiedzieć bajkę. - Uśmiechnął się podstępnie. Bajka była dość sprośna, nieco niecenzuralna i bardzo ciekawa.
Zanim skończył, doszli do karczmy.
Był to prawdziwy wiejski zajazd i - jak na Rondo przystało - wprost emanował ciepłem i domowością. Przywitała ich mile okrągła karczmarka, na którą Mariette rzuciła się z piskiem krzycząc „Mama!” i wesoły gwar dochodzący z głównej izby.
Caldemeyn wyjaśnił stan swojej sakiewki (prawie pusta), zgłosił chęć wykonania każdej możliwej pracy, szczerze nawet uprzedził, że jest strasznym leniem, mimo to został jedynie zapytany, czy boi się nietoperzy. Jako, że się nie bał, przydzielono mu pokoik na poddaszu z drapiącym jak jeż siennikiem i dębowym stołem w rogu, a także skrzydlatym współlokatorem, którego w tamtej chwili nie było z racji szybko nadchodzącej pory polowania.
Szczerze zachwycił się swoją nową siedzibą, a gdy pozostawiono go samemu sobie wyrysował węgielkiem kilka drobnych run u dołu drzwi.
Potem bezzwłocznie zdmuchnął płomyk świecy i, nie czekając na gacka, ochoczo wskoczył w objęcia Orfeusza. Gdy tylko zapadł w nie do końca rzeczywisty stan półsnu w izdebce na poddaszu zjawił się Diabeł z Południa. A przynajmniej Caldemeynowi wydawało się, że był on z południa. Tylko tam występowali czarnoskórzy nieludzie (podobno to nadmorskie słońce barwiło ich skórę na podobieństwo węgielka). Miał on na sobie czarny garnitur, czerwoną koszulę i odświętne kopytka, ale różki ukrywał kłąb ciemnych włosów. Z doświadczenia maga wynikało, że Diabeł był tu nieoficjalnie.
- No nie. - Jęknął. - Czego znowu chcesz?
Ciemnoskóry wysłannik Piekieł poprawił marynarkę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Abana ganda cyrografa. - Powiedział bez skrępowania.
- A może by tak po ludzku? - Westchnął mag.
- Cyrografik trzeba podpisać. - Biel uzębienia (a raczej : ukłowienia. Demony i diabliki miały kły, nie zęby...) Diabła zdumiewała. Caldemeyn zaczął się zastanawiać, czy aby nie są sztucznie rozjaśnione.
- A gdzie to pan zdobył taką wspaniałą opaleniznę? - Zainteresował się nagle.
Niestety, w Piekłach najwyraźniej uczyli metod postępowania z magami-samozwańcami, bo Diabeł po prostu wyciągnął łabędzie piórko i kartę pergaminu.
- Proszę podpisać tu, tu i tu - Ciągnął, nie zwracając uwagi na pytania o małżonkę,
przełożonego, płace w Piekle ani na jakiekolwiek runy, które po prostu odbijał. - A to jest egzemplarz dla pana.
- Co to ma być? - Caldemeyn zdębiał, widząc trzy wyrazy : nagłówek (cyrograf), podpis swój i podpis Naczelnika Piekieł. - A gdzie założenia kontraktu?
- Będą się pojawiać kolejno w czasie wypełniania.
- Ale jak mam wyrazić zgodę na cokolwiek, nie znając żadnych... Nawet założeń kontraktu?! Przecież to nie zgodne z zasadami. Jakimikolwiek. To nie fair. W ogóle.
Murzyn popatrzył na niego ze szczerym zdziwieniem.
- A czego się spodziewałeś? Przecież to poważny Diabelski Cyrograf. Co by o nas pomyśleli, gdyby wszystko było jasne i bez żadnych kruczków?
Mag załamał się doszczętnie i złożył podpis na wykropkowanym miejscu.
- Mogę chociaż wiedzieć, co zyskam, podpisując...To?
- Nie. - Diabeł pokręcił głową. - Zostałeś wybrany i oddelegowany przez Gildię.
- Gildię. - Wycedził. A więc ostoja wszystkich magów królestwa uznała jego duszę za świetny sposób wniesienia opłaty dzierżawczej piekłom. Pięknie. Wspaniale.
- Właśnie tak. - Urzędnik pokiwał głową, ukłonił się i rozpłynął w chmurze szarego dymu.
Caldemeyn próbował jeszcze cisnąć w niego kałamarzem, ale ten odbił się i oblał mu koszulę. Mag jęknął bezsilnie i obudził się.
Klnąc na czym świat stoi narysował palcem wskazującym Runę Światła i w izbie zrobiło się jasno. Przynajmniej Diabeł-Murzyn okazał się jedynie wyjątkowo paskudnym snem. Tylko koszulę trzeba było wyprać w jakimś żrącym eliksirze. I spalić cyrograf. I pierwsze zlecenie... I najlepiej twoją pamięć, Caldemeynie.
Krzywiąc się niemiłosiernie chwycił w dłoń kartkę i ruszył na dół.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.