Opowiadanie
Prawdziwa miłość
Autor: | kirisse |
---|---|
Korekta: | Dida |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Fantasy, Mistyka, Baśń |
Dodany: | 2012-03-21 14:55:34 |
Aktualizowany: | 2012-03-21 14:55:34 |
Kiedy wszedłem do tej spelunki mrocznej i posępnej niczym przedsionek piekielnej otchłani ten starzec od razu rzucił mi się w oczy. Wszyscy inni wydawali mi się na miejscu pośród wykoślawionych stołów i ław, które dawno zapomniały, co znaczą słowa dobre czasy. Ludzie wewnątrz zdawali się częścią tej mordowni jak osmalone niezliczonymi warstwami sadzy belki nad głową i słoma mokra od piwa pod nogami. Lecz on był inny, choć nie umiem powiedzieć, gdybyście spytali, na czym polegała jego odmienność. Wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem minąłem kilka pustych miejsc i usiadłem ciężko obok niego. Ręką dałem znak kręcącej się opodal dziewce, by przyniosła piwa i wtedy spostrzegłem jak na mnie patrzy, tak spokojnie swymi wyblakłymi oczyma.
- Wolne chyba - burknąłem mrukliwie, ściągając rękawice i niedbale lustrując jego sylwetkę. Za odzienie służyła mu jakaś szata podobna do mnisiej, lecz żaden mnich chyba nie znalazłby dość samozaparcia by te brudne i podarte łachy na siebie włożyć. Dłonie trzymał wsunięte w rękawy swego przyodziewku jakby mu zmarzły, choć wewnątrz panował zaduch i gorączka biła jak z pieca.
- Wolne - odrzekł spokojnie i uśmiech pojawił się na jego nieogolonej i obwisłej twarzy. - Wolne jak dusze niewinnych dzieci, co od cierpienia uwolnione szybują ku niebiosom.
- Ano - mruknąłem i zamilkliśmy oboje jakby wsłuchując się we własne wnętrza. Długo tak milczeliśmy. Popijałem piwo, które wkrótce pojawiło się na stole za sprawą zabieganej służki, rozmyślając o wszystkim i o niczym w szczególności.
- Opowiem ci coś. - Spojrzałem znów na starca, lecz ten nie patrzył się na mnie, lecz wpatrywał się w skupieniu w ogień lampy, zawieszonej na belce tak starej, że zapewne widziała już upadek niejednej dynastii korników. Nic nie odrzekłem, ale jego to nie zraziło, wyglądał tak jakby znajdował się zupełnie gdzie indziej i czułem, że inne rzeczy widzą jego zmęczone oczy. - Opowiem ci historie z czasów, gdy świat był młody i zaledwie zaczynał się uczyć, czym właściwie jest. Ludzie wtedy byli zupełnie tacy sami jak teraz, lecz zarazem zupełnie inni byli. Świat przebudził się pewnego słodkiego poranka i w zdumieniu przecierał oczy zachwycony swym ogromem i różnorodnością. Ludzie nadawali wszystkiemu nazwy i uczyli się, co znaczy żyć. Kiedy zaczyna się moja historia wiele już z rzeczy nazwać zdążyli i wiele z tego, co czuli opisać potrafili, lecz nie wiedzieli jeszcze, co to znaczy miłość prawdziwa. Niejeden chwalił się, że doskonale wie, co znaczy kochać prawdziwie, lecz uwierz mi to nie była prawda. Miłość, którą znali zaprawdę była miłością. Znali już miłość rodzicielską i miłość do piękna, znali miłość do rzeczy i miłość do zjawisk, znali nawet miłość do siebie nawzajem, lecz miłości prawdziwej nie znali.
Żył w owym czasie pewien młodzian, o którym mówiono, że niczego się nie boi, a jego odwaga tarczą jest mu i opoką, o którą każde zło i przeszkoda rozbije się z łatwością równą tej, z jaką twój miecz przetnie kartkę papieru. Urodziwy był i niejedna niewiasta na jego widok wzdychała i rumieniła się skrycie. Niejednej rzeczy zuchwałej dokonał, lecz zawsze były to sprawy godne i sercu bliskie. Rzekł tedy do siebie ów młodzian: skoro nikt nie wie, czym miłość prawdziwa jest, czemu ja nie miałbym poznać jej sekretu? Czemu nie miałbym być tym, kto rozproszy tej tajemnicy zasłony i znajdzie wreszcie odpowiedź na to pytanie? Kiedy już wpadł na ten pomysł, udał się do lasu i tam w ciszy przepełniony spokojem drzew i słońca, przesianego przez listowie, modlił się żarliwie z głębi serca. A modlił się tymi słowami: Panie, jeśli chcesz by ludzie poznali świat takim jak go stworzyłeś i odkryli cuda wszystkie, jakie dla nich uczyniłeś, zechciej wejrzeć na mnie okiem łaskawym. Niech twa ręka dotknie mnie bym odnalazł drogę wśród ścieżek pogmatwanych do miejsca, które objawi mi, czym miłość prawdziwa jest. A wtedy, kiedy jego serce najmocniejszym płomieniem gorzało i prawdą, wzbił się z zarośli wielki orzeł i poszybował ponad lasem na wschód. Nie myśląc wiele dzielny młodzian ruszył w trop za nim. Wiele dni tak przemierzał dziką krainę nietkniętą stopą człowieka i wiele znalazł tam miejsc, które nazwy nie miały i wiele rzeczy, lecz żadna z nich nie wzbudziła w nim niczego, co nazwać można by prawdziwą miłością. Lecz on na duchu nie upadał tylko ciągle szedł przed siebie. Aż dnia pewnego, przedzierając się przez gęste krzaki dzikiego bzu, usłyszał czyjś głos. A był to głos ciepły i zwykły, lecz w tym się kryła jego niezwykła siła. W tych słowach i w tym głosie zakochał się ten młodzieniec, lecz to nie była miłość prawdziwa, lecz normalna miłość z zauroczenia.
Och strumieniu, co chłodne wody toczysz
Przemywam w twej słodkiej wodzie oczy
Zanieś moje łzy na swych falach w dal
Przytul moje łzy do swych błękitnych fal
Och strumieniu w twej wodzie usta myję
Niech mój śmiech w twym szemraniu żyje
Śmiech mój niech odpłynie w twej wodzie
Niech przemyka śmiech w tobie, co dzień
Och strumieniu myję w tobie swoje włosy
Zabieram cię na nich zaklętego w kroplach rosy
Moje włosy jak ty falujące spływają wodą
Będę piękna strumieniu twojej wody urodą
A kiedy przebrzmiały ostatnie słowa wyskoczył młodzieniec z zarośli i wtedy zobaczyli się po raz pierwszy. Może nie była najpiękniejsza kobietą, jaką widział. Może nie była najzgrabniejszą kobietą, jaką zdarzyło mu się widzieć, może nie była najmłodsza, ale czy to ma jakieś znaczenie w takich chwilach? Szeroko otworzyła błękitne oczy i zerwała się znad brzegu strumienia, lecz on w kilku krokach już był przy niej i chwycił ją za ręce.
- Precz - krzyknęła, a jej krzyk ciął niczym lód i zima i wszystko wokoło zastygło zmrożone. Świat zawirował płatkami śniegu, a ręce młodzieńca pokryły się trzeszczącą skorupą lodowatej wody, lecz on tylko uśmiechnął się zaciskając zęby. - Precz - krzyknęła po raz drugi i poczuł, że płonie tam gdzie jego dłonie dotykały dłoni dziewczyny. Powietrze zaskwierczało od żaru, a ubranie chłopaka zadymiło jakby w nie dmuchnął żar wprost z kuźni samego Hefajstosa, lecz uścisku nie zwolnił, lecz skłonił się z bólu tylko i szepnął do niej:
- Tak chcę płonąć przy tobie każdego poranka piękna pani i każdej nocy tak płonąć chcę miła. - I to były chyba słowa właściwe, bo żar zniknął jakby był tylko zwidem. Lecz kiedy puścił jej dłonie, widząc na jej twarzy zaciekawienie, zobaczył, że obie dłonie pokryły się bliznami jakby je włożył do gardła smoka i tak też można powiedzieć było, lecz faktów nie uprzedzajmy.
- To na pamiątkę tego, że odważyłeś się dotknąć wybranki losu przeznaczonej dla Aeadina. Nigdy blizny te nie znikną i nic ich nie usunie byś pamiętał, że pewne rzeczy są przesądzone. - To były pierwsze słowa, jakie do niego powiedziała i była w nich prawda, lecz nie taka, jaką się spodziewała znaleźć. W tej jednej chwili wiele ścieżek otworzyło się przed nimi, lecz inne zamknęły na wieki. To była chwila, lecz połączyła ich mocniej niż innych łączy wiele lat poznawania się wzajemnego.
Został tam nad strumieniem przy niej i tak jak to bywa w takich historiach coraz większy czuli do siebie pociąg i coraz dłuższymi im się wydawały chwile, kiedy musieli się rozstawać. To był piękny czas i piękne było wszystko miedzy nimi, bo miłość raz obudzona rozkwita niespiesznie, lecz ciągle jak kwiat przebiśniegu obudzony pierwszą zapowiedzią wiosny przebija się przez śniegu zmarzlinę by wreszcie wymknąć się ponad wiążące go ciemności do słońca, do światła, do życia. Lecz czasem, kiedy leżeli oboje w nocy, wpatrując się w gwiazd tysiące migoczące na niebie dziwne ich nachodziły myśli. On czuł, że ta miłość nie jest miłością prawdziwą, lecz taką zwyczajną ludzką miłością dobrą i czułą, lecz czy tego szukał, kiedy podążał za orłem? A ona? Jaki był ten cień, co czasem przygniatał ją do ziemi niczym najcięższy kamień? Była dzieckiem świtu zrodzonym przez las. Dzieckiem poranka poczętym z wiatru i deszczu, z ognia błyskawicy i z zapachu mokrej ziemi. Była ukochanym i jedynym dzieckiem życia, co płynie sokiem i wzrasta zielenią. Przyszła na świat, bo tego pragnęła przyroda, a przyroda zazdrośnie strzeże swoje dzieci. Była przeznaczeniem i była przeznaczona. Szlachetny Aeadin - pan wszystkich półbogów był wybrankiem jej przeznaczenia. Zrodzony przez ciemność mrocznymi podążał ścieżkami i myśli jego równie mroczne były dopóki nie ujrzał światła, jakie gorzało w córce natury pewnej księżycowej nocy. Pakt został zawarty i wszystkie duchy lasu wtedy tańczyły i wszystkie stwory cienia kłaniały się w pas tej parze, gdy sobie przyrzekali by połączyć światło z mrokiem kolejny raz dla dobra świata. Ciemność zawsze pragnie światła, lecz czy blask może pokochać ciemności? A kiedy młodzian się pojawił taki czysty i ufny? Jak mogła wybierać? Serce samo wybrało.
I stało się, co stać się musiało. Przybył po nią Aeadin, a jego serce zapłonęło, gdy tylko poczuł woń śmiertelnika. To tak? Tak las dotrzymuje słowa? W gniewie, co rwał niczym lawa wpadł na polanę, gdzie para razem spędzała poranek. Jedna chwila starczyła by zrozumiał. To było jak nóż w jego serce łaknące miłości. Zdradzona połowa serca śmiertelna krwawiła, lecz pół serca demona gotowało się od jadu. Młodzian zobaczył go pierwszy jak przez bzy czarne przedziera się wielki otoczony ciemności płaszczem niczym zamiecią ryczący. Mocarne ramiona prężył by rozdzierać i miażdżyć.
- Chłystku!!! - wrzasnął głosem, co liście w popiół obrócił. - Jak śmiałeś mą narzeczoną dotknąć?! Jak ci się udało ją uwieść!? Zabierzesz tę wiedzę do piekła!!! - Lecz młodzian nie bał się niczego, swój miecz wzniósł pomiędzy potworem, a ukochaną i zwarli się w walce, a oniemiała z przerażenia kobieta patrzyła na to, nie mogąc zebrać myśli. Jeśli młodzian zginie - nie! Nie chciała o tym myśleć nawet. A jeśli Aeadin? Ciemności ogarną świat!
Tymczasem walka trwała zaciekła i choć młodzian ciągle ranił swym mieczem rozszalałego przeciwnika jego rany równie szybko się zasklepiały, a on nacierał niepomny na nic. Wirowali wokół siebie w śmiertelnym tańcu, a stal błyskała i skrzyła się w słońcu. Lecz człowiek jest tylko człowiekiem i siły coraz mniej i oddech coraz cięższy i wzrok mniej uważny. Raz i drugi dosięgły pazury Aeadina ciała - trysnęła krew z ran, co się zasklepić nie mogą tak szybko jak u demona. Ślizgają się nogi młodzieńca po trawie czerwonej i potyka się miecz leci gdzieś daleko, a on pada pod ciężarem stwora ciemności. Lecz gdy ten wznosi łapę z olbrzymimi pazurami by zdławić to życie marne nagle kamień uderza go w skroń. Śmieszne prawda? Kamień - cóż to znaczy dla kogoś, kto pławi się w lawie i łamie drzewa jak zapałki? Lecz nie kamień się liczy, lecz dłoń, co go rzuciła. Aeadin zrozumiał patrząc przez chwile zdumiony w oczy dziewczyny. Zobaczył tam miłość zrodzoną ze światła. Powoli odwrócił się w stronę młodzieńca - to samo światło.
- Więc to tak. - Westchnął jakby coś w nim umarło. Tak było rzeczywiście, to umarło w nim pół serca. - Dobrze człowieku... Chciałeś poznać, co to kochać prawdziwie i ja cię nauczę. Niebo ci nie pokazało, co to znaczy? Wiec musi piekło. Pstryknął palcami i nagle znikli, w głąb się ziemi zapadli jak duchy o świtaniu. Tam w głębi obudził się młodzieniec odwiecznych czeluści. Na dnie nieskończonych schodów przykuty za rękę lewą do skały łańcuchem ciężkim jak grzech. Aeadin stał z dala trzymając kamień, który weń cisnęła kobieta, a ona stała obok jakby nic i nikogo nie widziała. - Spójrz tam w górę, widzisz szczyt tych schodów i światło? To wyjście do świata żywych - powiedział demon. - Popatrz na nie dopóki jeszcze możesz. To już ostatni raz, lecz zanim zabiorę twą duszę udzielę ci trzech lekcji o prawdziwej miłości, czwartej nie znam niestety ta należy wyłącznie do Boga. A o to pierwsza lekcja, patrz uważnie.
A potem? Nie mogę o tym mówić spokojnie. Plugawy pan piekieł posiadł na oczach młodzieńca jego ukochaną tak jak to może tylko ohydnie i mrocznie zrobić ktoś zrodzony z piekła. Czym większy opór stawiała tym bardziej jej udowadniał, że na nic jej krzyki i rozpacz i wstyd A młodzieniec? Wył i płakał groził i błagał, gryzł łańcuch i dłonie z wściekłości i szału. A kiedy Aeadin skończył, rzucił splugawioną kobietę na ziemię i powiedział:
- Patrz i ucz się.
Nie rozumiał nic chłopak, płakał tylko i patrzył na swoją lubą jak ta nieporadnie próbuje się okryć strzępami ubrania. Ale wtedy ich oczy spotkały się na chwilę i prawda wreszcie do niego dotarła. Wyciągnął rękę i powiedział:
- Tak bardzo cię kocham jesteś taka piękna... - I to była prawda i nic więcej nie musiała usłyszeć od niego. A potem była lekcja druga, kiedy Aeadin palcami pstryknął, kobieta zaczęła się wić w męczarni. Ciało pokryło się ranami, z których robaki wypełzły i odór się uniósł. Strupy pokryły skórę gładką i rysy się wykrzywiły, lecz teraz już rozumiał i kiedy rękę do niej wyciągał patrząc jej w oczy powiedział tylko: - Jesteś piękna... Tak bardzo cię kocham... - I to była prawda i ona widziała to w jego oczach i nic ją nie bolało.
- Tak chłopcze, szybko się uczysz wiec pora na trzecią lekcje. - Demon znów palcami pstryknął i dziewczyna w jednej chwili zaczęła się starzeć. Pełne blasku włosy zmatowiały i wypadać poczęły, skóra zwiotczała, a oczy zbladły i zmętniały. Usta karminowe wyschły ukazując zęby żółte. Pierś opadła, lecz to nic nie znaczyło, bo chłopak śmiał się do niej swoimi oczyma i powiedział do niej:
- Jesteś taka piękna, tak bardzo cię kocham... I czy trzeba czegoś więcej?
- Widzisz chłopcze, znasz już trzy prawdy prawdziwej miłości. Zostawiam cię wiec z ukochaną na noc byście mogli się nacieszyć swoją bliskością. - To mówiąc cisnął mu pod nogi kamień i znikł.
Lecz jak bardzo by nie próbował, nie mógł dosięgnąć dziewczyny zamienionej w pokraczną ledwo oddychającą istotę. Ciągle była tuż, tuz poza zasięgiem jego dłoni wyciągniętej. Wtedy zwrócił wzrok na kamień, który zostawił demon. Chwycił go w dłoń, przez chwilę ważył w niej, a potem położył rękę z łańcuchem na ziemi i uderzył. Raz i drugi i trzeci, kości trzasnęły jak zapałki, a on piłował tym kamieniem skórę i mięśnie w zapamiętaniu obryzgując się krwią. Gryzł własnymi zębami mięso i ścięgna - szybciej, szybko żeby zdążyć! Aż wreszcie był wolny!!! Odpadł łańcuch wraz z zakrwawioną dłonią a on był wolny!!! Zataczając się podszedł do niej - mógł jej dotknąć, przytulić wreszcie i powiedzieć do ucha cichutko:
- Jesteś taka piękna... Tak bardzo cię kocham... Jestem przy tobie i zawsze będę.
A ona odszepnęła:
- Nie chce tu umierać. Zabierz mnie stąd do światła, do mojej matki, do ognia i wody. Do wiatru i ziemi. Zabierz mnie...
I tak się stało. Trzymał ją w dłoni i w kikucie ręki, a ich krew mieszała się, kiedy mozolnie piał się po tysiącu stopni do góry. Aż wreszcie o świcie stanęli u wylotu na skraju lasu. Tam ułożył ją na trawie zielonej i nagle zaczęła żywiej oddychać. Na jego oczach wiatr rozwiał jej włosy i zalśniły. Ziemia - jej matka poiła ją swoją energią, a ona w oczach młodniała. Rany znikały i znów stanęła przed nim młoda i piękna. Lecz wtedy zjawił się on. Aeadin rycząc ze śmiechu wrzasnął:
- Myślałaś, że mi uciekniesz? Wiem że zabić cię nie można, lecz on jest mój!
A ona wystąpiła śmiało i rzekła:
- I ja czegoś się nauczyłam i coś zrozumiałam przez te dni. Dam ci coś za jego życie coś, czego pragniesz - czwarta tajemnica prawdziwej miłości, czy to nie uczciwa wymiana?
- Ha więc dobrze, zdradź mi ją a będzie wolny. - Kiwnął głową Aeadin i cofnął się. A ona? Ona podeszła do chłopaka uścisnęła go i szepnęła mu do ucha:
- Tak bardzo cię kocham... Chce żebyś żył za nas oboje.
A potem już tylko stała przed nic nie rozumiejącym ukochanym aż ogień - jej ojciec w niej zapłonął i spopielił na pył tak lekki jak puch, który wiatr - jej ojciec drugi uniósł wysoko w niebiosa i rozwiał na świata cztery strony, a potem przyszła jej matka woda w strugach deszczu zapłakana i spadły drobinki dziewczyny w kroplach na ziemię - drugą z jej matek, a ta ją przyjęła w sobie i utuliła w ramionach jak małe dziecko. Choć nie można jej było zabić, mogła umrzeć, jeśli chciała. I tak właśnie umarła. Taka była właśnie czwarta tajemnica prawdziwej miłości.
Nie wiem, co stało się z Aeadinem i nie obchodzi mnie to, lecz chłopak długo stał niemy w tym miejscu aż wreszcie coś usłyszał. Wiatr mu przyniósł na skrzydłach szept i woda mu zaszemrała nim, a ogień z trzaskiem wysyczał, ziemia mu te słowa w swym milczeniu zdradziła, a wszystkie te głosy mówiły jedno ... Tak bardzo cię kocham.
Starzec skończył swą opowieść, ciężko uniósł się z ławy i wysunął dłonie z rękawów. Zamiast jednej miał tylko kikut, druga, choć pomarszczona i wyschnięta starością nosiła ślady oparzeń na wewnętrznej stronie. Milczałem, kiedy odchodził, lecz on jeszcze odwrócił się do mnie i przez chwilę jakby nasłuchiwał, a potem powiedział do mnie:
- Ona jest w ziemi i powietrzu, jest w wodzie i ogniu i we wszystkich nas. Ty także ją słyszysz prawda?
A kiedy mu powoli skinąłem głową, rozpromienił się na twarzy i jakby lat mu ubyło odwrócił się i wyszedł, a ja mogę przysiąc, że obok niego szła przytulona do jego ramienia ledwo widoczna mglista postać kobiety i słyszałem jak szepnęli do siebie nawzajem: Mój kochany... Moja kochana...
KIRISSE SORROW
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.