Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Na pastwisko...

Na pastwisko...

Autor:`RaWrr..
Korekta:Dida
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat
Dodany:2012-04-26 22:04:42
Aktualizowany:2012-04-26 22:04:42



„Modlitwa konia z transportu” - Barbara Borzymowska

Mój wiatronogi Boże koni

Czy Ty naprawdę widzisz wszystko?

Strach, ból i głód i krew i śmierć?

Nie ma nikogo z mojej stajni i nie znam drogi na pastwisko

Bardzo się boję, Panie mój

Tutaj tak ciasno jest i ciemno

I taki bardzo jestem sam,

Choć tyle koni jedzie ze mną

Boże, z ogonem bujnym, grzywa gęstą

Ja przecież jestem

Przecież byłem

Na Twoje podobieństwo

Nikt by w to teraz nie uwierzył

Nic z tego nie zostało

Czterokopytny Boże, spraw

By umieranie nie bolało

Jeszcze o jedno Cię poproszę

Nim wszystko będzie końcem

Niechaj na przekór wyśnię sen

Że galopuję w słońce

I pędzę wprost w promieni blask

Pękają chmury w niebie

A ja nie czuję więcej nic

I mknę i gnam do Ciebie

***

Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy ujrzałem słońce.

Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy poczułem zapach kwiatów.

Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy poczułem miękkość trawy.

Pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy wziąłem człowieka na swe plecy.

Pamiętam dzień, w którym to wszystko zostało mi odebrane...

Przeklinam tamten dzień...

Dzień w którym przyszedłem na świat. Tak, był to piękny dzień. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a w powietrzu wisiała woń świeżo skoszonej trawy. Byłem szczęśliwy. Miałem matkę, która się o mnie troszczyła, i inne konie, które wiele mnie nauczyły. A mój ojciec? Nigdy go nie znałem. Był z innej stadniny. Ale wiecie, nigdy nie czułem potrzeby posiadania go. Było dobrze tak jak było. Nadano mi nawet imię - Pendragon.

Gdy trochę podrosłem zaczęto mnie uczyć. Pierwszy raz wziąłem człowieka na grzbiet. Poczułem się za niego odpowiedzialny, czułem, że jestem potrzebny. Byłem naprawdę szczęśliwy. Po dwóch latach byłem już dużym, silnym koniem. Ludzie podziwiali mnie. Wiola, co wieczór przychodziła i opowiadała mi, jak to każdy chce mnie kupić. Jednak mój Właściciel zawsze odmawiał. Wiedziałem, że jestem ważny. Kim jest Wiola? Nie. Pytanie powinno brzmieć: Kim była Wiola? Była córką Właściciela Stadniny. Była jego skarbem, oczkiem w głowie. Kochał ją. Zawsze przytulał, nosił na rękach. Podnosił kiedy upadała, płakał kiedy znów ją bolało. Gdy ona nie mogła do mnie przyjść, zawsze on przychodził. Za każdym razem powtarzając: „Hej, Pendragon, należysz tylko do Wioli... Jesteś cały jej... Jesteście połączeni”. Zawsze gdy to powiedział, uśmiechał się i wychodził.

Z czasem Wiola przychodziła coraz rzadziej i rzadziej. A gdy się pojawiała, wjeżdżała do mojego boksu, na dziwny fotelu na kółkach. Czułem jej niepokój, strach. Słabe bicie serca, drżące ręce. Zawahania w głosie, powstrzymywane łzy. Wiedziałem, że coś jest nie tak, ale nie rozumiałem tego. Już w ogóle na mnie nie wsiadała. Już nigdy... Nigdy nikt na mnie nie jeździł. Aż pewnego dnia, nikt nie przyszedł wieczorem do mojego boksu. Nikt. Ani Wiola, ani Właściciel . Nikt mnie nie odwiedził. Następnego dnia pojawił się tylko Właściciel. Wszedł ze spuszczoną głową i pustym spojrzeniem.

- To koniec... - powiedział. - Ona już nigdy się tu nie pojawi...

Po tych słowach zapłakał żałośnie.

Nic się nie zmieniło przez następne kilka dni. Żyłem tak ja zawsze, tylko z dziwną pustką w sercu...

Aż naszedł tamten dzień.

Fatalny, najgorszy.

Przeklęty.

Było jeszcze ciemno. Przyszedł on - Właściciel... Założył mi ogłowie i wyprowadził. Nie wiedziałem o co mu chodzi. Było jeszcze ciemno, a on prowadził mnie do miejsca, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Zaprowadził mnie do bramy głównej. A tam stał samochód z przyczepą.

- To ten panowie - rzekł Właściciel.

- Tu twoja kasa, starcze.

Po chwili zostałem wprowadzony do przyczepy. Było tam ciemno i zimno. Bałem się. Nie wiedziałem co mnie czeka... Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy. Bez przerwy, bez wiadra wody czy owsa. Gdy wyprowadzili mnie z przyczepy, byłem w okropnym miejscu. I... Nie byłem sam. Było tam dużo innych koni. One również się bały. Wszystkie po kolei zaczęli wprowadzać do dużej ciężarówki. Chcieli tam wprowadzić i mnie. Stawiałem opór, jednak oni mieli bicz. Dostałem nim raz... drugi... trzeci... Poddałem się i wszedłem. Było tam ciasno, a gdy zatrzasnęli drzwi, zrobiło się ciemno. Znowu mrok. Znowu strach, jeszcze większy strach i obawa... Otaczało mnie pełno koni. Pięćdziesiąt, nie sto, a może i nawet więcej. Żadnego nie znałem. Czułem ból w świeżych ranach. Jednak jeszcze większy ból czułem w sercu... W sercu, które zostało zdradzone, oszukane. Czułem się niczym. Niczyj, niepotrzebny, odrzucony... Myśl, że nie ja jeden cierpię, wcale mnie nie pocieszała... Bałem się... Tak bardzo się bałem...

Znów byliśmy w drodze. Minęła godzina. Jedna, druga, trzecia. W końcu całkowicie straciłem orientację w czasie. Byłem zmęczony, trzęsły mi się nogi. Niektóre konie już nie wytrzymały. Kilka padło na ziemię. Jedne martwe, inne nieprzytomne. Ale pojazd jechał dalej i dalej... Dalej, dalej i dalej. Nie zatrzymywał się. Bez odrobiny wody. Czułem pragnienie. Suchota paliła mnie w gardło. Ból w ranach, pragnienie, głód, tęsknota i zmęczenie. W końcu i ja, zawsze silny, pełen życia i zdrowia koń - upadłem. Chciałem, by ten koszmar się wreszcie skończył... Ale nie. Dalej jechaliśmy i jechaliśmy... Gdy wydawało się ,że wybawienie nadeszło, okazało się, że prawdziwy koszmar się dopiero zaczynał... Samochód zatrzymał się. Drzwi zostały otwarte. Mocne światło słoneczne uderzyło w moje oczy. Tamci ludzie zaczęli wyganiać wszystkie konie z ciężarówki. Chwycili moją uzdę i zaczęli mnie ciągnąć. Szarpali i ciągli. W końcu znów zaczęli mnie bić. Czułem się strasznie słaby, senny. Jednak nie chciałem by znów mnie bolało. Resztkami sił podniosłem się i poszedłem za resztą koni. Zamknięto nas w ciemnym, brudnym pomieszczeniu. Tam znów upadłem... Zasnąłem z nadzieją, że gdy się obudzę, wszystko okaże się tylko złym snem . Jednak na nic ma nadzieja. Byłem nadal w tym samym, potwornym miejscu... Jednak zauważyłem coś co mnie przeraziło. Koni było mniej. A co jakiś czas były wyprowadzane kolejne... I kolejne...

- Hej tutaj! Weźcie tego, zanim całkowicie zdechnie! - Usłyszałem krzyki.

A po chwili stało już koło mnie kilku mężczyzn i przywiązywało mi łańcuch do nogi. Próbowałem się podnieść i bronić, jednak nie miałem sił. Na marne próbowałem zamachnąć nogą, by uderzyć ich kopytem. Byłem słaby, zmęczony, spragniony i poraniony. Zostałem zabrany z miejsca moich narodzin, sponiewierany, pobity i stratowany przez inne konie. Rany pulsowały bólem. Cierpiałem, jak wszystkie zgromadzone tam konie... Wszyscy ludzie przy mnie zgromadzeni, chwycili łańcuch i zaciągnęli mnie w straszne miejsce. Było tam bardzo zimno, białe płytki na ścianach i podłodze były zbryzgane krwią. Purpurowa ciecz, spływała do odpływów w podłodze... Nie wiedziałem co się dzieje. Czułem, że to coś bardzo niedobrego, aż w końcu zrozumiałem... Zrozumiałem, że zbliża się mój koniec. Tego co wtedy czułem nie da się wyjaśnić. Na pewno strach. Potworny strach przed śmiercią i kolejnymi katuszami, jakie mieli za chwile zadać. W zasięgu mojego wzroku pojawiły się człowiek. W dłoniach trzymał młot, wycelował i uderzył mnie nim w głowę. Poczułem straszny ból, panikę. Nie wiedziałem co robić. Nie mogłem się ruszyć. W głowię miałem mętlik. Przez dziwne urządzenie podciągnęli mnie do góry tak ,że zwisałem głową w dół. Czułem ból w każdym zakątku mojego ciała. On wziął nóż .Szybkie cięcie w szyi, po chwili poczułem jak spływa po mnie krew. Ostatnie co poczułem to był żal i pretensje. Dlaczego mój Właściciel to zrobił? Dlaczego skazał mnie na takie katusze?! Nie rozumiałem tego. Ogarnęła mnie ciemność, już nigdy nie miałem poczuć ciepłych promieni słońca. Nigdy nie miałem usłyszeć ciepłego głosu Wioli.. To było straszne, jednak gdy ciemność ogarnęła mnie całkowicie, już nic nie czułem...

Ja... Umarłem...


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.