Opowiadanie
Pies
Część 2 ostatnia
Autor: | Pazuzu |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Kryminał |
Uwagi: | Przemoc, Wulgaryzmy |
Dodany: | 2013-04-03 14:59:57 |
Aktualizowany: | 2013-04-03 14:59:57 |
Poprzedni rozdział
Po raz kolejny musiała zmienić swoje nawyki. Tym razem zerwała się z łóżka już przed szóstą, tylko po to, by zrobić pięciokilometrową przebieżkę po Polach Mokotowskich. Ogon, przyzwyczajony do jej późnego wstawania, nawet tego nie zauważył. A może zaczynali służbę później? Tak czy inaczej, starała się być ostrożną. Ubrała się nie zapalając światła, wyszła po cichu, a z czarnymi włosami związanymi w kucyk i z stanikiem wypchanym do miseczki D, zupełnie nie przypominała siebie.
W każdym bądź razie, biegając nikogo podejrzanego nie zauważyła. Sami masochiści w obcisłych trykotach, dresach, krótkich spodenkach lub dżinsach. Ci ostatni zwykle mieli psa na smyczy. W po dwóch kilometrach zaczęła szukać człowieka, dla którego tak się męczyła. Zauważyła go w okolicach swojego trzeciego, gdy jej mięśnie powoli zaczęły odmawiać współpracy. Z słuchawkami w uszach swobodnie biegł przed siebie, zupełnie bez wysiłku pokonując kolejne kilometry.
Dołączyła do niego.
- Widzę, że nadal biegasz, Termit - krzyknęła mu niemal do ucha. Na jego plus musiała zaliczyć fakt, że się nie przewrócił z wrażenia, co najwyżej lekko zmienił krok. - Widziałam relacje z ostatniego maratonu, naprawdę byłeś piętnasty?
W odpowiedzi burknął coś, co zabrzmiało jak trzynasty.
- Ale że też znajdujesz czas by tyle trenować. Pewnie biegasz po godzinę dziennie? Nie, dłużej. Mam kumpla który również biega w maratonie i codziennie drałuje po ponad półtorej godziny. Ale teraz warunki do ćwiczeń wam się poprawiły, mniej samochodów, mniej ludzi. W pracy też pewnie masz mniej stresu. Tylko dla czego biegasz sam? Nie byłoby rozsądniej, byś miał kogoś do ochrony? Mimo wszystko, nadal bywa niebezpiecznie.
W końcu przystanął, wykonał kilka skłonów, wyjął słuchawki.
- Zawsze się zastanawiam, Pies, czy przychodzisz do mnie, bo masz jaja z kamienia, czy bo jesteś idiotką?
- Technicznie rzecz biorąc, jaj nie mam.
- A wiesz, że ilekroć widzę twoją mordę, walczę z pokusą skopania cię na śmierć? Albo przerobienia ci buźki na straganowa?
- Nie radzę. Pamiętaj: za napaść na glinę dają maksymalne wyroki. Poza tym, wydaje mi się, że już wszystko sobie wytłumaczyliśmy.
- Akurat - mruknął, znów ruszając.
Chcąc nie chcąc musiała biec z nim. Czy raczej za nim.
- Wyciągnęłam cię z pierdla w Kolumbii - wyciągnęłam. Mam więc prawo prosić o przysługę.
- Szkoda tylko, że sama mnie do niego wsadziłaś.
- Nie miałam jak.
- Ale wiedziałaś, że będzie wtopa.
Westchnęła ciężko. Za każdym razem, gdy się spotykali przeprowadzali tę wyliczankę. I niemal zawsze wynikało z niej to samo. W końcu zatrzymali się koło dwóch ławek i stołu piknikowego, od innych biegaczy i wyprowadzaczy psów osłonięci kępą drzew i krzewów. Z boku leniwie płynął strumyk, czy jakiś wąski staw. Usiadła na brzegu kosza na śmieci, próbując ukryć drżenie nóg. Termit wziął się za ćwiczenia rozciągające.
- Nie nudzi cię to, Termit? - spytała retorycznie. - Nie, nie wydałam cię Indiańcom, i nie, nie powiem skąd wiedziałam, że wpadniesz. A wyciągnęłam cię z dobrego serca i nadal twierdzę, że swoją karierę zawdzięczasz głównie temu, że niewielu w kraju ma ochotę zadzierać z twardzielem, co nie dał się w kolumbijskim mamrze.
- I cały czas żądasz za to przysług.
- Bo gdyby nie ja, gryzłbyś już trawę od dołu. Albo był dziwką jakiegoś wodza, houk.
- Tak, tak. Co tym razem chcesz? - spytał między jednym skonem a drugim. - Koki, Hery, Anfy, metaanfy, opiatów?
- Jak już o tym mowa, to przydałyby mi się dwie działki koki. Tylko czystej, bez wypełniaczy jak ostatnio.
- Och, tylko tyle?
- I informacji o naszych kochanych Indiańcach. Są jacyś na mieście?
- Koło Pałacu znajdziesz ich na kopy.
- Mam na myśli w twojej branży, a nie w zespołach pieśni i tańca. Szukam kolesi z Ameryki Łacińskiej, związanych z prochami.
- Związanych, czyli…? Kupujących, sprzedających, produkujących? Dilerów, hurtowników?
- Nie wiem. Może nawet nie dilerów, tylko zwykłych cyngli? Za to najprawdopodobniej są z naszej ulubionej Kolumbii.
- I pewnie nie wiesz, gdzie mam ich szukać?
- Nie.
- A jest coś konkretnego, co o nich wiesz?
Z kieszeni bluzy wyjęła kartkę, z wydrukowanymi na niej fotografiami trupów. Tym razem wybrała najdrastyczniejsze ujęcia. Te, na których pełno było krwi, a sinofioletowe języki straszyły z czerwonego mięsa ran. Wykrzywione bólem twarze dopełniały wrażenia stopklatki z horroru.
Termit obejrzał je z wyraźną fascynacją.
- Gdybyś mógł też ustalić, kim są ci trzej…
- Taa… Dlaczego ja?
- Bo nie lubisz Indiańców - i jesteś pieprzonym miłośnikiem makabry, dodała w myślach.
- Dobra, jeżeli się zgodzę, to co dostanę w zamian?
- To uratowanie twojej dupy, to za mało?
- Za uratowanie mojej dupy masz towar, za usługi ekstra - bulisz.
Przygryzła nieznacznie wargi zastanawiając się. Termit w tym czasie spokojnie wykonywał ćwiczenia. Pod opalenizną z solarium miał muskuły niczym zawodowy sportowiec. I do tego wypracowane bez wspomagaczy, tylko ćwiczeniami. To właśnie jego ośli upór, bezwzględność i szybkość w myśleniu pozwoliły mu przeżyć pół roku w kolumbijskim więzieniu. I rozbudować jedną z najlepszych siatek dilerów w mieście.
W końcu się zdecydowała.
- Ok. Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać - nadstawił uszu. Ściszyła głos. - Najbliższa sobota, kluby: Alternatywa na Złotej, Aurora 2.0, Narkoza, No.22, Pankiewicza i Utopia. O jedenastej narkotykowi zaczną nalot, zwiń więc chłopaków.
- A skąd Wojtuś lat dwanaście może o tym wiedzieć? No co - mruknął, widząc wyraz jej twarzy, - nie jesteś jedynym kretem, którego mam w waszej komendzie.
- To niech twój kret to sprawdzi. Jeżeli mi nie ufasz.
- Nie, nie ufam, ale wypuszczę wici. Dragi dostaniesz jutro, siedemnasta pod mostem Świętokrzyskim, na lewym brzegu Wisły. Lepiej mnie nie śledź.
- Nie zamierzam, Termit. Tylko nie połam sobie nóg.
- Nie zamierzam, Pies.
Ruszył biegiem w głąb parku. Obserwowała go, póki on i obaj pilnujący ich kolesie nie znikli za drzewami. Trochę ją uspokoili - jeżeli miałaby ogon, obstawa Termita na pewno by ich namierzyła i uprzątnęła. Kolejnym powodem dla którego gangster nadal był na topie, była jego paranoiczna ostrożność. I zatrudniane najlepszych. Musiała też przyznać, że zarówno Buła, jak i Parówa wyglądali dużo lepiej niż ostatnio. Schudli, stracili szerokie karki, zyskali ładne mięśnie ud, niezłe jak na facetów tyłki i, mogła się założyć, choć nie widziała, dużo lepszą cerę. Najwyraźniej bieganie za szefem dobrze im robiło.
Pitbull przed wojną organizował nielegalne walki psów. Miał nawet własną hodowlę, od której wziął nika, i trzepał niezłą kasę na zakładach. Obecnie mogła stwierdzić, że nie daleko odszedł od starego zawodu. Cały ogródek, dokoła pogierkowskiej kostki, usiany był klatkami i niewielkimi wybiegami na których tłoczyły się pudle i chuały. Miał nawet parę Yorków i dwa ratlerki. Psiaki ujadały, jakby od tego zależało ich życie. Biznes musiał być dochodowy, bo pomiędzy boksami krążyło dwóch łysych z workami karmy i trzy kobiety o zmęczonych twarzach.
Pitbull powitał ją niczym udzielny pan na włościach. W środku dnia i brudnych ogrodniczkach z logiem jednej z firm budowlanych, wyglądał na zwykłego robola, a nie nazistę- gangstera jakim tak naprawdę był. A może rzeczywiście wyrósł ze swoich nacjonalistycznych poglądów?
- Nie boisz się, że naślą na ciebie towarzystwo opieki? - spytała, zamiast „dzień dobry”. Uśmiechnął się szeroko.
- Za kogo mnie masz, Psie? Amatora?
- W końcu to nie psy bojowe.
- Ale też psy. Budy ocieplane, w każdej kocyk, codziennie wymieniana woda, jedzenie trzy razy dziennie. Do tego pudle i yorki są strzyżone trzy razy do roku, raz na kwartał mam wizytę weterynarza i zbiorowe odrobaczanie. A na zimę przenosimy je do szklarni i garażu. Wszystko grzecznie, czysto i zgodnie z przepisami.
- Opłaca ci się?
- Oczywiście. Za szczeniaka z rodowodem biorę nawet dwa patole. A mam same rodowodowe psiaki. Dolicz do tego kasę za zwycięstwa w konkursach, za użyczanie psów do sesji zdjęciowych i reklam. Każda chora, ranna, zaniedbana sztuka to strata grubych tysiąców, a na to mnie nie stać.
- A jak jakiś jest słabowity?
- To go opylam za połowę normalnej ceny. Nie można marnować pieniążków - wytłumaczył ze znawstwem.
Kiedy szedł psy cichły, lub zmieniały ton na radosny. Pitbull zawsze miał doskonałą do nich rękę, zbyt dobrą by był to przypadek: psy kochały go, były gotowe zrobić dla niego wszystko, dostosowywały się do jego nastroju. Na ringu przejmowały jego żądzę krwi, tu i teraz spokojne zadowolenie z dobrych interesów. Była ciekawa, czy kiedykolwiek przyszło mu przez myśl, że jest w tym coś więcej niż zwykły przypadek. Pewnie nie. A ona nie miała najmniejszego zamiaru informować go, że jest jednym z „Nieobudzonych”. Nie chciała, by uznał ją za wariatkę.
- Masz coś dla mnie? - spytała tylko.
- I tak, i nie.
- To jest?
- Pogadajmy w środku.
W barze, z uporem lepszej sprawy nazywanym w umowie franczyzowej restauracją, było pełno. Jak zwykle w piątek wieczorem. Wojna wojną, stan wyjątkowy stanem wyjątkowym, ale na hamburgery i frytki zawsze jest popyt.
Siedział na barowym stołku, ustawionym przy stoliku przy oknie. Miał stąd idealny widok na ulicę i muzeum po jej drugiej stronie. Drzwi do ponurego, przypominającego nomen omen bunkier budynku niemal się nie zamykały. Zupełnie, jakby podświadomie ludzie szukali w nim schronienia. Wrażenie było tym silniejsze, że przed wejściem stał czołg i dwa wozy opancerzone. Nowa wersja „Czasu Apokalipsy” tylko, że bez kina, za to z muzeum w tle.
- Wolne?
Skinął głową, że tak. Dziewczyna zajęła krzesło obok. W szybie widział jej odbicie. Trójkątna twarz, lekko skośne oczy, proste czarne włosy, gotycki makijaż i zupełnie zwykła bluza od dresu. Chwile jadła w milczeniu.
- Co masz? - spytała w końcu. - Co z Pałaszem?
- Zero wiadomości. W areszcie go nie było.
- A w szpitalu?
- Też nie.
- Niech go szlag - warknęła, nadal obojętnie przyglądając się rozświetlonej bryle muzeum. - I nie wrócił do roboty?
- Nie.
- Co z Ptasznikiem? - teraz on zadał pytanie. Dziewczyna bardzo nieznacznie wzruszyła ramionami.
- Jak wróbel na drucie. Siedzi na tyle spokojnie, by nie zahaczyć o drugi. Kazał cię pozdrowić, by the way.
- Nie kłam. Ale przynajmniej jest rozsądny - mruknął. - Przekaż mu, że Pamięć opuściła już plebanie i wróciła do siebie. Znów otworzyła księgarnię i nic nie kombinuje.
- Druga rozsądna. A Pies?
- W szpitalu. Zmaltretowana, ale żyje.
- Głupia suka, musiała dać się złapać.
- Nie jej wina. W policji wszystkich sprawdzali.
- Myślisz, że dowiedzieli się kim jest?
- Jeżeli już, to na pewno nie od niej - stwierdził z całym przekonaniem. Dziewczyna trzasnęła kubkiem o blat.
- A jeżeli ją o nas wypytali? Mogła pęknąć.
- Nie.
- Skąd wiesz? Każdego można złamać…
- Jej nie. Z resztą, to nie miejsce na takie dyskusje.
- Jasne, jak zawsze - warknęła. - Więc co dalej? Co jeszcze mam mu przekazać?
- Podobno za jakiś czas ma być amnestia, ale lepiej by nadal się nie wychylał. Niech nie bierze zleceń. A ty też uważaj.
Wzruszyła ramionami.
- Studentów już sprawdzali. Z resztą, mój uniwerek ma specjalne względy. A co z Pies?
- O ile wiem, nic nie znaleźli, a ona do niczego się nie przyznała, - dziewczyna prychnęła, jakby chciała coś powiedzieć, ale ją zignorował, - więc jak dojdzie do siebie, wróci do dochodzeniówki. Zdegradują ją i będą pilnować, ale nadal będzie w policji.
Na odbiciu zobaczył, że tym razem zupełnie nad sobą nie zapanowała. Gwałtownie pobladła, a zaraz potem zrobiła się czerwona. Niemal zgniotła trzymany w ręku kubek coli.
- A ona się zgodziła? I ty…
- Prawie się nie namyślała. Tylko tyle, by zbyt wiele nie podejrzewali.
- Chce się z nimi bratać? - wysyczała, z trudem powstrzymując się od krzyku. - I nadal jej ufasz? Przecież oni…
Przygryzł wargi powstrzymując uśmiech.
- Właśnie dlatego musi zostać. Potrzebujemy tam wtyczki - wytłumaczył cierpliwie.
- Wtyczki, nie zdrajcy.
- Zapytaj Ptasznika, powie ci, że czasem na jedno wychodzi.
- Nie pieprz. Kazania nie potrzebuję.
- Nic nie poradzę, że jestem księdzem. I wiesz, że mam rację.
- A ja, kurde, myślałam, że będę żyć w normalnym kraju…
W domu śmierdziało. Dosłownie każdy kąt był przesiąknięty wonią psów i psich odchodów. A także starej suchej karmy, kurzu i medykamentów. Wyleniałą kanapę zasłaniał stary, obleziony sierścią koc. Usiadła więc na jedynym, w miarę czystym krześle. Dużą, wypchaną torbę położyła obok.
- Co miałeś na myśli, mówiąc i tak, i nie?
- Nie wiem kim są, nie wiem też kto mógł im coś takiego zrobić - zwalił się na drugie. Ogromny mieszaniec owczarka z pitbullem dopadł do jego kolan i zaczął się łasić niczym szczeniak. Pitbull zaczął odruchowo drapać go za uchem.
- A co wiesz? - spytała.
- Że nikt nowy do miasta nie przyjechał. Jasne, w trakcie i po wojnie nieźle się kotłowało, ale teraz wszyscy się uspokoili. O czym pewnie sama wiesz. Na ringu nikt o południowcach nie wspominał. Żaden Indianiec nic nie obstawiał, ani nie wystawiał.
- Jesteś pewien?
- Jak tego, że wisisz mi przysługę.
- I nikt się nie chwalił, że zawiązał krawat?
- Nie na ringu.
- Dobra. Masz…
Rzuciła mu teczkę. Złapał, zaczął przeglądać leżące w niej wydruki. W miarę czytania kolejnych stron mina mu się wydłużała.
- Przecież to…
- Mówiłam, że ci się to opłaci. Usunęłam z rejestru centralnego wszystkie twoje wyroki. Nie masz teraz nawet pieprzonych punktów karnych. Zadowolony?
- Jak chuj - wykrztusił.
Ani alfons, skąd inąd dobrze znany policji, który dostarczył jej prochy; ani zmizerowany dzieciak z północnej Pragi, jaki przyniósł w niedziele informacje od Termita, nie mieli nic do powiedzenia o zabitych czy przyjezdnych w Warszawie. Jeden zmył się jak tylko zabrała dwa dwugramowe woreczki, nawet nie udając, że chciał się z nią spotkać. Cóż, przynajmniej uzyskała potwierdzenie, jego kontaktów z Termitem, a to już było coś. Drugi natomiast, poza przekazaniem, że nie pojawił się nikt z Ameryki Południowej bądź Środkowej, oraz że nikt z rozległej siatki maratończyka nie widział i nie zna zabitych, nie chciał się odczepić. Dopiero, jak dała mu dwudziestkę w łapę odpuścił.
Tak więc w półświatku nic nie wiedzieli… Mogła wykorzystać oczywiście jeszcze jakiegoś informatora, ale wiedziała, że to bez sensu. Pitbull i Termit obracali się w na tyle różnych środowiskach, że jeżeli żaden z nich nic nie znalazł, to nie było nic do znalezienia.
Musiała odwiedzić fiutkowo.
Zwlekała niemal dwa tygodnie. Po pierwsze miała nawał roboty, w związku z zwinięciem dwóch miłośników Ani; po drugie, i ważniejsze, czekała na odpowiedni dzień. Przygotowana była od samego początku: obcisłe sprane dżinsy, dłuższa koszula w praktycznym, szaro-zielonym odcieniu, wygodne buty na miękkiej podeszwie, modna w tym sezonie czapka. W kieszeni para lateksowych rękawiczek. W dniu akcji wystarczyło się ubrać.
Do kompleksu dojechała komunikacją publiczną. Kilka razy się przesiadała, sprawdzając czy nie ma ogona, ale nikogo nie zauważyła. Albo była czysta, albo oni byli bardzo dobrzy.
Teren znała. Plan też już miała. Jedynym rozsądnym wejściem był narożnik przy drodze, z potężną wierzbą, opierającą się o płot. Zainstalowana na niej kamera była atrapą. Pozostałe dwie oczywiście ją obejmowały, ale miały przez prawie minutę martwe pola. To musiało jej wystarczyć.
Chwilę stała w cieniu pobliskich drzew, wczuwając się w rytm kamer i uspokajając oddech. W końcu ruszyła. Spokojnym, nonszalanckim krokiem, najkrótszą drogą do drzewa. Skryła się za pniem. Czas aż kamery znów wejdą w martwe pole wykorzystała do nałożenia rękawiczek. Czasami żałowała, że nie jest jakimś X-menem: zdolność latania, czy przenikania przez przedmioty dużo by ułatwiła. Niestety, jedyne co jej pozostało, to polegać na zwykłej zręczności. Na szczęście jako smark zaliczyła wszystkie drzewa w okolicy, a niektórych rzeczy po prostu się nie zapomina.
Kiedy kamera wróciła, siedziała już ponad trzy metry nad ziemią, wykorzystując sękaty pień jako osłonę. Jeszcze jedna pętla i już była ponad płotem i drutem kolczastym. Po drugiej stronie, aż pod sam budynek ciągnął się zaniedbany trawnik. O ile mogła zauważyć, tutaj nie było żadnych kamer. Odczekała kolejne trzydzieści sekund i skoczyła, niemal skręcając kostkę i boleśnie tłukąc sobie rękę. Mimo to od razu zerwała się na równe nogi i dobiegła do najbliższego budynku. Przytuliła się do popękanej ściany. Chwilę nasłuchiwała, ale nie wyglądało na to, by ktokolwiek ją zauważył. Wkoło panowała niemal idealna cisza, przerywana tylko szumem samochodów zza płotem i wyciem wiatru w górnych kondygnacjach. Odetchnęła z ulgą. Poszło jak po maśle.
Właściwie, to nie miała zielonego pojęcia, co ma robić, ale dzisiaj miała się dowiedzieć, kto ich zabił i dlaczego. Wiedziała to, tak jak tamtego majowego dnia wiedziała, że następny transport z Kolumbii będzie spalony.
Plan jaki dał jej Paweł, pokazywał, że zabójstwo odbyło się na szóstym piętrze centralnego budynku. Powinna więc najpierw rozejrzeć się w innych budynkach i, przede wszystkim, podziemiach.
Minął dobry kwadrans, zanim znalazła wejście do piwnic. Ku jej zdumieniu nie było żadnych kamer czy pułapek. Zupełnie, jakby była to zwykła ruina.
Przez kilkanaście pierwszych metrów drogę oświetlały promienie wpadające przez dziury wybite w sklepieniu. Woda kapała z pękniętej rury, tworząc na popękanej posadzce rdzawą kałużę. Sięgała od ściany, do ściany, krawędzie miała obrośnięte glonami. Odbite światło puszczało ponure zajączki na suficie.
Wielki, tłusty szczur przerwał picie. Podniósł wąski łeb i chwilę węszył w powietrzu. Nie bał się jej, najwyraźniej był przyzwyczajony do ludzi. Jego oczy świeciły niczym lampy. W końcu odwrócił się i znikł w ciemności. Ruszyła za nim. Powoli, uważając na to gdzie stawia stopy, zagłębiła się w aksamitny mrok. Sądząc po wykończeniu znajdowała się w przejściu do pasażu handlowego. Szerokie, wysokie korytarze nadal miały resztki okładziny z syntetycznego marmuru. Na ścianach znalazła nawet poskręcane, aluminiowe ramy na plakaty reklamowe. „Wielka wyprz…” głosiły resztki jednego z nich.
W końcu przestała rozróżniać kontury. Wyciągnęła kieszonkową latarkę. Zimne światło LED wydobywało z mroku pogięte drzwi do sklepów. Popękane płyty pleksi, wybebeszone regały, ślady po mosiężnych lampach, wyrwanych z całymi metrami kabli. Kilka kolejnych szczurów uciekło przestraszonych nagłą jasnością. Część sklepów chyba nigdy nie była otwarta. Drzwi zasłaniały w nich resztki pleśniejącej sklejki. Jasne grzyby na smukłych nóżkach zdawały się świecić w ciemnościach. Powietrze robiło się coraz cięższe, bardziej zatęchłe. Poza chrobotem pazurów, piskami i dalekim kapaniem wody, słyszała tylko swój chrapliwy oddech. Zupełnie, jakby była ostatnim człowiekiem na świecie… Jakby zamiast konwencjonalnych, użyto głowic atomowych…
Stop! Co się z nią działo? Zbyt łatwo dawała się ponieść nastrojowi okolicy. To wszystko zbytnio przypominało jakiś tani film sensacyjny z lat dziewięćdziesiątych. Którąś z tych postapokaliptycznych bzdur, jakie namiętnie oglądała będąc młodszą. I najwyraźniej teraz ją nachodziło… Co do diabła ją podkusiło, by tutaj zleźć?
Ostrożnie, trzymając latarkę w zębach, przecisnęła się przez zwalisko betonowych płyt i dekoracyjnych okładzin. Tutaj korytarz był wyraźnie węższy, niższy. Musiała trafić na jakąś boczną odnogę. Smród zepsutego jedzenia i pleśni był tak gęsty, że zaczęła mieć kłopoty z oddychaniem. Zaczęła brać płytkie, techniczne oddechy. Stopy ślizgały się po mokrej posadzce, a mimo duchoty miała wrażenie, że przemarza do szpiku kości. Buty powoli zaczęły jej przemiękać. Starała się nie myśleć, co będzie jeżeli nie znajdzie drogi powrotnej. Tu wszystko wyglądało inaczej niż na planach. Mrok, wilgoć, cisza i zniszczenia zmieniły to w upiorny labirynt. Nawet nie wiedziała, gdzie dokładnie jest. Schodziła w dół, ale ile pięter, czy stopni? Nadal była na górnej części piwnic, czy już zeszła niżej? Nie mogła się rozeznać.
Latarka rozświetlała coraz to nowe ślady. Zwalone panele sufitowe, jakąś padlinę w ostatnim stopniu rozkładu, zawalone pół ściany. Co się tu do diabła stało? Zniszczenia nie powinny być aż tak duże. W końcu minęło jakieś dwadzieścia miesięcy, od kiedy ewakuowano mieszkańców, więc czemu całość tak wyglądała? Przecież ostrzelano tylko górne kondygnacje. Uważniej przyjrzała się kolejnemu osuwisku. Czarny nalot na potrzaskanych odłamkach mógł być równie dobrze sadzą po trotylu, jak i pleśnią. Nie podejmowała się zgadnąć. Za to rząd owalnych śladów na ścianie był dość jednoznaczny. Duży kaliber, grzybkujące, o niewielkiej sile przebicia.
Przecież nigdzie nie było wzmianki o strzelaninie w środku! A jeżeli tu były jeszcze jakieś trupy? Ciemna plama mogła być równie dobrze zaciekiem, jak i krwią.
Poczuła powiew świeżego powietrza na twarzy. Niewiele myśląc ruszyła w jego stronę. Jeden zakręt, przyspieszyła, drugi. Niemal już biegła, co kilka kroków potykając się i ślizgając. Miała dość tego smrodu, zbierało jej się na torsje.
Po cholerę tu przyszła? Po co? Tu nie było nic. Tylko padlina i szczury…
Światło pojawiło się nagle. Jasna poświata zza wypaczonych, szerokich drzwi. Przerdzewiałe zamki na szczęście ledwo co się trzymały. Schowała latarkę. Wzięła niewielki rozbieg i z całej siły walnęła. Raz, drugi, trzeci. Skrzydło puściło nagle. Zwaliła się na ziemię, kompletnie paćkając ubranie.
Na moment zupełnie oślepła.
Nad nią trzy potrzaskane piramidy sterczały prosto w niebo. Na jednej nawet pozostały resztki szkła. Leżała na porośniętej mchem podłodze i patrzyła na kołujące nad nią mewy. Kilka nieścinanych krzewów zwieszało swoje gałęzie do środka. Więc cały czas krążyła dokoła przedszkola.
Miejsce mimo światła było niewiele mniej przygnębiające niż reszta. Farba i kolorowe naklejki odchodzące płatami od ścian. Wykładzina, na której zaczęło tworzyć się nowe życie. Wszędzie walały się poniszczone zabawki, przebarwione klocki, sparciałe gumowe lalki. Połamane meble z Ikei straciły niemal całą barwę. Podarte foliowe fartuszki do malowania. W kolejnej sali pozostało kilka niewysokich stolików i nawet jedna, czy dwie melaminowe miseczki. Większość mebli została albo ukradziona, albo wywieziona w trakcie ewakuacji. Sama obstawiała raczej pierwszą opcję.
Nie, dostatecznie się tutaj naoglądała. Cały czas miała wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Miała dość na wpół zgniłych odpadków, w jakiś się taplała; ciemnych korytarzy, obślizgłych ścian i podłóg.
Wyłamała drzwi do przedszkolnej kuchni. Tu głównie grasowali złoniarze. Wyrwali chyba wszystko, co dało się wyrwać. Choć może jakieś młode małżeństwo uznało, że musi mieć piec technologiczny i kuchenkę na osiem palników. O zmywarce parowej nie wspominając. Gdy szła, zbite ze ścian kafelki pękały jej pod stopami. Śmierdziało szczurzymi odchodami. Jak podejrzewała, z tyłu, koło windy towarowej, była klatka schodowa. Drzwi na szczęście zostały ukradzione. Zabrano też barierki. Spojrzała w górę i zaklęła. Najmniej dwa piętra ażurowych, metalowych schodów… Przeklęła swojego pecha. Miała lęk przestrzeni i nie czuła się zbyt komfortowo na niezabezpieczonych konstrukcjach. Jedyne co mogła zrobić, to idąc trzymać się jedną ręką ściany.
Potem jeszcze jedne drzwi i wyrwała się na świeże powietrze.
Stała na głównym dziedzińcu, głęboko oddychając. Była brudna, śmierdząca zgnilizną, z dłońmi całymi pokrytymi wielobarwnym śluzem. Ubranie miała też do wywalenia.
Cholera! Jak dobrze było znów zobaczyć słońce!
Chwilę odpoczywała, próbując uspokoić oddech i drżenie ramion. Musiała zdecydować, co teraz. W piwnicach nic nie znalazła, więc musiała szukać dalej. Jasne, nie było to jej największe marzenie, ale mogła już nie mieć okazji, by się tu pokręcić. Znając swoje szczęście, nie liczyła na to by jej obecności pozostała niezauważoną. Nawet teraz była gotowa się założyć, że za tydzień Magnolia Royal Park stanie się prawdziwą twierdzą.
Miała coraz mniej czasu, więc musiała obejrzeć miejsce znalezienia ciał.
Ruszyła na poszukiwanie kolejnej klatki schodowej. Potem pozostało jej tylko wdrapanie się na szóste piętro i odnalezienie pokoju w którym znaleziono ciała. Pierwotny plan jakoś ulotnił jej się z głowy.
Zdradziły ich głosy. Szmer prowadzonej półgłosem spokojnej rozmowy. Zamarła bez ruchu, nasłuchując. Nie rozumiała słów, ale na pewno byli to mężczyźni. Dwaj, dorośli, pewni siebie, czyli mający prawo tu być. Odległość się nie zmieniała, więc nie byli strażnikami na patrolu. Mogła ich zignorować. Mogła od razu przejść wyżej, albo się wycofać.
Musiała sprawdzić.
Nie było silnego reflektora prosto w oczy, ani nikt nie przejechał jej po potylicy kolbą. Za oknami świeciło chłodne, jesienne słońce, a z zdziczałych drzew spadały pojedyncze liście. Tylko obdrapane, zdemolowane ściany pasowały do tego, co, jak podejrzewała, miało zaraz nastąpić.
- Aspirant Kozyrak, jak podejrzewam?
Powoli skinęła głową. Myliła się, było ich trzech. Jeden z tyłu, przy drzwiach, dwaj przy oknie: starszy siedział na składanym krzesełku, oparty brodą o poręcz; drugi podpierał ścianę. Wbrew powszechnie panującej opinii, żaden z nich nie miał czarnego garnituru, ani przeciwsłonecznych okularów. Wyglądali jak zwykli faceci na spacerze. Tylko, że uzbrojeni.
Jednak antykorupcyjni odpadają, czyli wewnętrzni albo wywiad - uznała.
Odruchowo podniosła ręce do góry i niemal natychmiast je opuściła. Dokładnie w tym samym momencie została brutalnie pchnięta na ścianę.
- Nie mam broni - warknęła, gdy zaczął ją obmacywać.
- Naprawdę? - spytał siedzący.
- Nie jestem głupia.
W odpowiedzi cicho chrząknął, odsyłając przeszukującego ją z powrotem koło drzwi.
- Interesująca umiejętność, - dowodzący przyglądał jej się z niejakim zainteresowaniem, - gdybym nie wiedział, kim pani jest dałbym się nabrać. Może pani wrócić do swojego normalnego wyglądu?
Wzruszyła ramionami. Po chwili jej rysy nieznacznie się wysubtelniły, nos i podbródek stały się węższe, włosy straciły rudawy odcień, na powrót odzyskując kolor brudno blond. Pojawiła się siwizna. Różnice były niewielkie, ale wystarczające by przed nimi stanęła inna osoba, podobna do poprzedniej, ale trochę starsza i mniej przypominająca chłopaka.
Agent przy oknie cicho gwizdnął z podziwem. Najwyraźniej pierwszy raz widział coś takiego.
- Interesująca umiejętność - powtórzył jego przełożony. - Jak długo może pani utrzymywać iluzję?
- Zależy.
- Rozumiem - coś na kształt bladego uśmiechu przemknęło mu przez przystojną twarz. - Ma pani jeszcze jakieś talenty? Pytam przez ciekawość.
- Nie.
- Jak powiedziałem, byłem tylko ciekaw. Czego pani szuka w tym kompleksie?
- Moja sprawa.
- Teraz nie pytam przez ciekawość.
- Lubię powracać na stare śmieci, a kiedyś prowadziłam śledztwo w sprawie tego budynku.
- I kolumbijskie krawaty nie mają nic z tym wspólnego?
Czuła na sobie badawcze spojrzenia całej trójki. Ponownie wzruszyła ramionami.
- Chodzi o wyciąganie języka szyją? Słyszałam coś o tym. Kara dla kapusiów, stosowana od lat pięćdziesiątych w Kolumbii i południowej Ameryce.
Oczywiście tego nie kupili. Dowodzący, przypominający księdza czterdziestolatek uśmiechnął się dobrotliwie. Jego spokojne, kojarzące się z krową spojrzenie sprawiało, że ciarki przeszły jej po plecach.
- Irena Kozyrak. Panna. Lat trzydzieści sześć. Oboje rodzice nie żyją. Wypadek samochodowy. Brak bliższej rodziny - zaczął monotonnym, trochę sennym głosem. - Ukończyła Wyższą Szkołę Policji w Szczytnie z dobrymi, choć niewybitnymi ocenami. Nikt z kolegów z roku jej nie pamięta. Kojarzy ją tylko trzech wykładowców na dwudziestu. Dość inteligentna, przeciętnie zdolna, nie rzucająca się w oczy, trzymająca się na uboczu, w miarę szybko myśląca - to powtarzające się zwroty. Cztery lata temu w kryminalnych w komendzie stołecznej; specjalizująca się w narkotykach, potem przeniesiona na Ochotę, gdzie głównie zajmowała się sprawami związanymi z obyczajówką. Po przewrocie, jako niepewna politycznie, zdegradowana z podkomisarza na aspiranta. Bardzo staranna historia, pani Kozyrak.
Nieznacznie skłoniła głowę. Starała się, by jej twarz miała ten sam wyraz niewinności, co wodniste oczy przesłuchującego. Zasady tej zabawy znała aż za dobrze. I była w niej całkiem niezła, choć musiała przyznać, że mogło to być za mało. Jej oponent był prawdziwym mistrzem.
- Staranna i prawie nie do weryfikacji - dodał po dłuższej, bezbłędnie obliczonej chwili.
- Nie rozumiem, co pan insynuuje.
- Proszę nie udawać głupiej. Taką historię mogą spreparować tylko CBA i ABW, lub obcy wywiad…
- Jestem i byłam tylko gliną - warknęła, mimowolnie zaciskając pięści. - Osiwiałam to udowadniając.
- Ależ oczywiście. Tylko nie ma rodziny, znajomych którzy by to potwierdzili. W części miejsc, gdzie miała pani praktyki i starz, nikt pani nie pamięta. A jak już, to powtarza się kilka określeń: cicha, spokojna, przeciętna, łatwa do przeoczenia.
- Póki co, bycie nijaką nie jest karalne.
- Póki to zwyczajna nijakość.
- Nie rozumiem…
- Proszę się nie powtarzać.
- To proszę wyrażać się jaśniej.
- Naprawdę nie nazywa się pani Kozyrak, nie uczyła się pani w Szczytnie, ani nie awansowała w normalnym trybie. Z jakiegoś powodu, ktoś z góry zadbał by trafiła pani do komendy głównej. Miała pani bliskie kontakty z wydziałem antynarkotykowym. Kilka osób wspominało, że „miała dojścia” do większości gangów oraz przełożonych, choć nikt nie potrafił sprecyzować jakie. Do tego przyłapałem panią na interesowaniu się sprawami zagrażającymi bezpieczeństwu kraju. A to, plus zatajenie pani umiejętności, wskazuje na obcą agenturę. Wkopałaś się, Kozyrak - znów się uśmiechnął. Tym razem zimno, wystudiowanie, nie obejmując oczu. Te nadal były zupełnie wyprane z jakiegokolwiek wyrazu. - Tym razem nie wykpisz się tak małym kosztem. Powiesz dla kogo pracujesz i kto cię prowadził. Kto oprócz ciebie zdradził. A może nawet przeżyjesz…
W czasie jego przemowy bladła coraz bardziej. Po chwili była już trupio-sina, z trudem łapała powietrze. Nagle zachwiała się, jak uderzona. Osunęła się na kolana i zaczęła rzygać. Stojący przy oknie cofnął się z obrzydzeniem, pozostali zamarli. Wstrząsana kolejnymi falami torsji, z oczami pełnymi łez tylko tyle zobaczyła.
W końcu zaczęła charkać żółcią i krwią. Z trudem odczołgała się od własnych wymiocin. Usiadła pod ścianą. Ocierając resztki z twarzy oraz wycierając łzy próbowała uspokoić oddech. „Ksiądz” z niesmakiem na twarzy podał jej paczkę chusteczek higienicznych. Jeden z goryli, z trudem panując nad obrzydzeniem, chwycił ją za ramiona, pomógł wstać i podejść do okna. Starannie omijał paskudzące podłogę wymioty. Usadził ją na parapecie. Wyglądała wyjątkowo żałośnie - na pobladłej twarzy wyskoczyły jej paskudne wybroczyny, oczy nabiegły jej krwią, wargi miała sine.
- Proszę się uspokoić. Kilka razy głęboko odetchnąć. Lepiej się już pani czuje? - skinęła, że tak, jednocześnie spluwając resztką flegmy. Współczucie znów nie objęło jego oczu. - Dobrze. Może wody?
Znów potwierdziła ruchem głowy. Jeden z milczących agentów podał jej butelkę. Przepłukała usta, kilka łyków wypiła.
- Dziękuję - wychrypiała. - Przepraszam.
- To ja nie powinienem był cię tak straszyć. Choć sprawa wygląda fatalnie…
- Co mam zrobić?
- A co proponujesz?
- Ja… ja zrobię wszystko.
- Zdrada to poważne przestępstwo - powiedział poważnie. Próbował przybrać współczujący wyraz twarzy, ale nie do końca mu się to udało. - Ale prawdziwa skrucha może pomóc. Zgłoś się pod ten adres, może będziesz miała okazję odkupić winy, Kozyrak.
Wcisnął jej w dłoń wizytówkę i gestem nakazał swoim pomocnikom wyjść. W drzwiach obrócił się po raz ostatni.
- Tylko nie kombinuj. Dostałaś tą szansę tylko ze względu na swoje umiejętności, ale nawet one mogą nie wystarczyć. Rozumiesz?
Skinęła potulnie głową, chowając kartonik do kieszeni na piersi.
Została sama. Jeszcze kilka razy zaczerpnęła świeżego powietrza, rozruszała zastałe mięśnie karku. Powoli zaczęła przypominać człowieka, choć znając swoje ciało, wiedziała że dopiero za trzy, cztery dni pozbędzie się tych okropnych plam. Z trudem opanowała napad śmiechu. Żyła. Zwerbowana do wywiadu, kontrwywiadu, czy innego CBA, ale nic jej nie było.
Po raz kolejny wypluła resztki żółci. Otarła usta. Nie pamiętała, kiedy ostatnio myślała tak szybko, jak teraz. Ile czasu zajęło jej wymyślenie planu gry? Sekundę, dwie? Nieźle jak na starą kobietę. Co prawda i tak by zgodziła się na wszystko, by uniknąć tortur, ale dobrze się stało, że mają ją za aż tak przerażoną.
Obca agentura… Szpieg…
Wpadła po uszy w gówno.
Odkręcić? Nie da rady. Niech tak dalej myślą. Musi tylko wykombinować jakąś zgrabną historyjkę, bo na pewno zapytają się dla kogo pracowała i jak ją zwerbowali. Najlepiej będzie, że przez rodzinę. Więc albo Niemcy albo Litwini, lub ktoś inni z Unii, bo inaczej mogą znów zechcieć nafaszerować ją narkotykami. Lepiej postarać się, by wyglądało to na możliwie mało szkodliwą działalność. Powinna też zaznaczyć, że działała pod przymusem. Niech bycie lesbijką w końcu na coś się jej przyda…
Ale już nigdy, przenigdy nie kupi naleśników z serem „Marciniaka”.
doczytałam do końca
Doczytałam i podtrzymuję opinię dobrego kryminału. Jednak miałam wrażenie, że nie wszystko zostało dobrze wyjaśnione, tak jak gdyby była to większa część całości. Co do obaw a propo zachowania bohaterki pod koniec - rozumiem, że chciałaś pokazać ją jako twardą i raczej niewzruszoną, ale niewielkie emocje uczyniły ją bardziej ludzką. Nie pokazałaś jej moim zdaniem jako histeryczki, ale dzięki temu nie jest jakąś tam typową postacią.
Pozdrawiam i życzę nowych równie dobrych a nawet lepszych tekstów :)