Opowiadanie
Awatar. Legenda Korry. Sezon 1, Księga Pierwsza: powietrze - recenzja serii
Autor: | Sulpice9 |
---|---|
Redakcja: | IKa |
Kategorie: | Recenzja, Animacja |
Dodany: | 2013-03-20 23:39:55 |
Aktualizowany: | 2013-03-20 23:46:55 |
Tytuł: Avatar. The Legend of Korra
Inne tytuły: Awatar. Legenda Korry
Reżyseria: Joaquim Dos Santas, Ki Hyun Ryu
Scenariusz: Michael Dante DiMartino, Bryan Konietzko
Liczba epizodów: 12x 24 min.
Rok: 2011
Producent: Tim Yoon
Muzyka: Jeremy Zuckerman, Benjamin Wynn
Dwa zdania o:
Długo oczekiwany spin-off wielkiego hitu stacji Nickelodeon. I choć ciężko ocenić pierwszy sezon w sposób jednoznaczny, jedno jest pewne - o odcinaniu kuponów nie może być mowy.
Recenzja:
Można wysunąć całkiem słuszny argument, że zamieszczanie recenzji amerykańskiego serialu na portalu poświęconemu mandze i anime jest wysoce niewłaściwe. W końcu kraina Wujka Sama rzadko kiedy dba o autentyczność w prezentowaniu obcych kultur, zaś wiedza na temat tego co znajduje się poza granicami ich supermocarstwa jest mizerna, by nie powiedzieć żadna.
Jednak Awatar. Legenda Aanga było całkiem udaną odpowiedzią Amerykanów na zdobywające coraz większą popularność anime, czerpiącą przy okazji pełnymi garściami z filozofii, architektury i kultury Dalekiego Wschodu (nie tylko Japonii, ale też Chin, Indii, czy Tybetu). I chociaż przygody ostatniego maga powietrza to raczej przefiltrowana orientalnymi inspiracjami amerykańska animacja niż klasyczne anime, to dzięki niej japońskie animacje przełamały kolejne bariery i zyskały nowych zwolenników, a to przecież najważniejsze.
Serial Nickelodeonu przez trzy lata przyniósł stacji na tyle atrakcyjne przychody, że po ostatnim wyemitowanym odcinku kontynuacja była tylko kwestią czasu. W końcu ogłoszono prace nad spin- offem, przedstawiającym losy następnego awatara, siedemnastoletniej Korry. Akcja rozgrywa się siedemdziesiąt lat po ostatnim odcinku poprzedniej serii, a wszystkie wydarzenia dzieją się w jednym kosmopolitycznym mieście Republika.
Jak wypada Korra w porównaniu do Aanga? Pod pewnymi względami o wiele lepiej, pod innymi podobnie, a w kilku - zaskakująco źle.
Sądzę, że zanim wezmę się za Korrę, najuczciwiej będzie podsumować krótko pierwszą serię Awatar. Legenda Aanga. Głównym jej atutem byli dobrze napisani, dający się lubić bohaterowie, którzy dzięki powolnemu rozwojowi akcji (cała seria trwała aż sześćdziesiąt jeden odcinków), mogli ewoluować na tyle, by ostatecznie zadecydować o losie swoim i świata. W oryginalnej wersji przemycono sporo dwuznacznych dowcipów (niestety, przepadły w miernym polskim tłumaczeniu), zaś dodatkową atrakcją było zgrabne żonglowanie schematami znanymi z anime. Sama fabuła też prezentowała się całkiem dobrze, nie licząc rozczarowującego zakończenia (autorzy zostawili sobie zdecydowanie za dużo niedomkniętych wątków). I choć serial nie odpędził się od wszystkich problemów (między innymi nudny bohater tytułowy, kilka kiepskich dowcipów skierowanych dla dzieci, wspomniane już słabe zakończenie), Awatar. Legenda Aanga to projekt jak najbardziej udany.
Miło mi zatem ogłosić, że w porównaniu do pierwszej serii Awatara, Legenda Korry ma kilka znaczących zalet, które powinny przetrwać aż do końca serii. Po pierwsze, nasza protagonistka: scenarzyści odrobili lekcje i tym razem zadbali o mniej miałkiego, za to rozwijającego się wraz z postępem fabuły bohatera. O ile motywacje i problemy Aanga były banalne a ich rozwiązanie przewidywalne, o tyle łatwiej było utożsamiać się z Korrą, która mimo że doskonale wie czego chce, nie potrafi rozwiązać swoich problemów, co z kolei jest motorem napędzającym jej działania. I ten zabieg działa znakomicie - przez cały pierwszy sezon bohaterka obsesyjnie dąży do określonego celu, próbując i ryzykując dużo, byleby go osiągnąć. Nie przekracza jednak cienkiej granicy, kiedy to dążenie mogłoby przysłonić cały jej system wartości. I choć opowieść nie obywa się bez morału, dostrzeżenie go pozostawiono widzom, oszczędzając zbędnej łopatologii. Pozostaje tylko czekać, jakie ciekawe pomysły przyjdą do głowy twórcom w następnych sezonach.
Szczerze mówiąc pozostali bohaterowie również nie wypadli sroce spod ogona. Tenzin (syn Katary i Aanga) ma zdecydowanie więcej z matki - to spokojny, „ułożony” arcymag, skała o którą rozbijają się wszelkie niepewności i lęki bohaterów. Także Lin, córka Toph to przykład świetnie napisanej bohaterki, których raczej nie spotyka się często na pierwszym planie - nie wiem, czy autorzy czytali książki Pratchetta, ale Lin ma w sobie coś i z Samuela Vimesa i Esmeraldy Wetherwax. To twarda stara panna, która świadomie poświęciła się obowiązkom, tracąc przy tym część samej siebie: praktycznie nie ma przyjaciół, nigdy nie wyszła za mąż (choć z czasem poznajemy inne przyczyny), a poza pracą nic innego jej nie interesuje. Warto też wspomnieć o krótkim występie Katary, pogodzonej z losem i akceptującej pokoleniową zmianę warty. Pozostali bohaterowie także wypadają całkiem dobrze, ale nie wywarli na mnie aż takiego wrażenia jak Korra i „ci starsi”.
Drugą, niewątpliwie dużą zaletą, jest świat przedstawiony. Już pierwsza seria Awatara stworzyła ciekawe i zróżnicowane uniwersum, w drugiej twórcom udało się zachować konsekwencje wobec pierwszej, a do tego wzbogacili je o kilka ryzykownych elementów. Gdy usłyszałem, że miasto Republika zaplanowane zostało jako metropolia rodem z dwudziestolecia międzywojennego, spodziewałem się luźnej wariacji na temat Chicago, Nowego Yorku i kilku innych amerykańskich gigantów. Jednak twórcy posunęli się dalej, inspirując się nie tylko amerykańskimi metropoliami, ale też Szanghajem, Londynem, Paryżem, dodając też co nieco z klasycznych systemów steampunkowych. Przez dwanaście odcinków widz może wychwytywać liczne nawiązania do „naszej” technologii i kultury - zaczynając od świetnie pokazanych transmisji radiowych, kończąc na wiecach komunistycznych. Nie chcę jednak odbierać wam całej radości z oglądania. Co więcej, scenarzyści nadal potrafią się zdobyć na odrobinę autoironii, nawiązując do wątków znanych z japońskich anime i je parodiując.
Skokiem milowym w porównaniu do Aanga jest natomiast muzyka. W pierwszej serii była… dobra, nie nadzwyczajna, raczej nie wysuwała się na pierwszy plan, nie miała ambicji by budować sceny, raczej podkreślała poszczególne motywy. Natomiast w Korze nie dość, że doskonale współgra ze scenami akcji, czy też romansowymi, to jeszcze świetnie pasuje do rozwijającej się mody na jazz, współczesnej muzyki klasycznej, a nawet muzyki filmowej, pozostawiając jednocześnie akcenty pochodzące z klasycznej muzyki chińskiej. Ponadto kompozytorzy doskonale wiedzieli kiedy zmieniać nastroje i barwy, sprowadzając nieraz muzykę do roli soundtracku rodem z gier komputerowych - wszystko ma sens i zostało gruntowanie przemyślane.
No więc mamy świetnych bohaterów, fantastyczny świat przedstawiony, jest czym nacieszyć ucho… Co mogło się nie udać? No, niestety, choć jest kilka zgrzytów, Legenda Korry ma niewątpliwie jeden poważniejszy problem. Fabułę.
Nie chodzi o to, że wygląda jakby twórcy napisali ją na kolanie. Śledząc poczynania poszczególnych bohaterów i opisując historię punkt po punkcie nie wygląda to źle. Tylko, że coś poszło nie tak na etapie produkcji i fabułę, którą można by spokojnie rozłożyć na trzydzieści, czterdzieści odcinków, wepchnięto w dwunastoodcinkowy (!) sezon. Co prawda cała historia miała liczyć dwadzieścia sześć odcinków, lecz z przyczyn dla mnie niejasnych, zmieniono koncepcję. Seria będzie trwać cztery sezony (pięćdziesiąt dwa odcinki) i każdy z nich będzie zamkniętą opowieścią. Jak dotąd efekt tych działań, jest delikatnie mówiąc, opłakany. Przy genialnej kreatywności, świetnych i naprawdę licznych pomysłach, bardzo dobrze napisanych bohaterach, Legenda Korry miałaby szansę wręcz zmiażdżyć poprzednika. Tymczasem całość wypadła tylko dobrze. Fabuła mknie tak szybko, że ledwie szkicuje określone wątki, bohaterowie z gigantycznym potencjałem nie mogą ukazać wszystkich niuansów swoich osobowości, a przy tak zawrotnym tempie to co mogło być mistrzowskim sztychem pozostaje uproszczonym do granic możliwości schematem. O ile jednak możemy sobie darować oskarżenia wobec pierwszoplanowych postaci (zakładam, że będą mieli jeszcze trzy sezony, by spokojnie nam o sobie opowiedzieć), o tyle szkodzi to bardzo mocno tym, których nie dane będzie nam już spotkać. Szczególnie mocno cierpi na tym Amon, nasz czarny charakter. Zaczyna całkiem nieźle, jako wieloznaczny idealista, uzdolniony demagog, anarchista i komunista (a tego bym się przy współczesnej poprawności politycznej nie spodziewał). Niestety, krótki czas antenowy sprawił, że i jego wieloznaczność gdzieś umknęła. A szkoda, bo z symbolicznego, nieuchronnego zła (które niekoniecznie musi kierować się klasycznymi motywami) sprowadzono go do roli klasycznego antagonisty. Usiłowano mu dopisać przeszłość, ale wydaję mi się, że z tego powodu wypadł nawet gorzej.
Także wątki romansowe wypadły słabiej niż w Awatar. Legenda Aanga. Przede wszystkim z powodu czasu (tym razem nie chodzi mi o rzeczywisty). Podczas gdy bohaterowie pierwszej serii mieli cały rok by przeanalizować swoje uczucia i dojrzeć do miłości, tu cały wątek romansowy trwa ledwie kilka odcinków, a droga ku wspólnemu szczęściu jest rozczarowująco łatwa i przewidywalna.
I skoro o przewidywalności mowa, to kolejny duży zarzut dla historii - przez pierwsze osiem odcinków byłem w stanie przewidzieć każdy ruch Amona i każde nowe wydarzenie. Jak na plan genialnego stratega, całość jest w dużej mierze raczej przewidywalna nawet dla niezbyt uważnego widza. Później co prawda jest już lepiej, ale cała przygoda kończy się dość dziwnie i to nie z powodu planowanego sezonu drugiego, a zwyczajnie zbyt szybkiego zamknięcia wątków (znowu!).
Od strony technicznej mam też jeden poważny zarzut, mianowicie - zbyt chętne korzystanie z CGI. Podobno na potrzeby każdego odcinka narysowano piętnaście tysięcy rysunków… Nie wiem ile w tym prawdy, ale liczba efektów komputerowych jest przerażająco wysoka. Jednak trzeba przyznać, że twórcy przynajmniej poprawili projekty postaci (podoba mi się, że Korrze daleko do wiotkiej, słodkiej nastolatki) i bardzo dużo dobrego mogę powiedzieć o kolorach: ciemnych, metalicznych, mroczniejszych niż w pierwszej serii. Walki jakoś nigdy mnie nie ruszały, ale miłośnikom Awatara. Legenda Aanga na pewno przypadną do gustu. Tła są przyzwoite, chociaż nikt nie szaleje tu z detalami. W sumie - jest całkiem nieźle, choć CGI kłuje w oczy.
Na zakończenie wypada jeszcze wspomnieć o wersjach językowych ze szczególnym uwzględnieniem polskiego dubbingu. O ile Awatar. Legenda Aanga o niebo lepiej wypadła w oryginale, o tyle polska ekipa znacznie się poprawiła w przy wersji do spin-offu. Paweł Galia (reżyser dubbingu) zatrudnił kilku mniej znanych aktorów dubbingowych (całkiem dobra Aleksandra Domańska jako Korra, czy niezła Anna Bojara jako Asami), ale też zachował najlepszych aktorów z poprzedniej serii. Do roli Mako (ukochanego Korry) zaproszono Leszka Zdunia, który świetnie się spisał w poprzedniej serii jako Zuko (i dał świetny występ jako… Haku w Spirited Away). Grzegorz Pawlak, lektor z poprzedniej serii zagrał odpowiedzialnego Tenzina, udowadniając, że nie tylko musi być znany z roli Skippera (Pingwiny z Madagaskaru). A skoro już o nich mowa, to Janusz Zadura (użyczający głosu psychopatycznemu pingwinowi Rico) dał całkiem dobry występ jako komiczny brat Mako, Bolin. Prócz tego do Awatar. Legenda Korry zaproszono kilku starych wyjadaczy, chociażby Mirosławę Krajewską (Pani Imbryk z Pięknej i Bestii, Yubaba ze Spirited Away) do roli Katary, czy Tomasza Marzeckiego w roli Amona. Ten ostatni wzbudził spore kontrowersje i faktycznie, wypada słabiej od swojego amerykańskiego kolegi. Jednak skoro nie pozwolono tej postaci na odpowiedni rozwój, nie jest to aż tak rażący problem. Wersja amerykańska ma oczywiście lepsze dialogi, a aktorzy wypadli więcej niż dobrze - a to bardzo wysoka ocena zważywszy na żenująco niski poziom tamtejszych dubbingów. Jedynie Seychelle Gabriel (Asami) zaprezentowała typowe amerykańskie aktorstwo wokalne - nie brzmi jak postać z krwi i kości, a raczej typowa nastolatka z przedmieść. Sądzę, że można śmiało oglądać Legendę Korry w wersji polskiej - nie jest to może dubbing na poziomie Spirited Away, ale przyznać trzeba, że trzyma zadowalający poziom.
Podsumowując, Awatar. Legenda Korry wypadła bardzo dobrze, ale nie nadzwyczajnie. Oglądając wszystkie dwanaście odcinków widziałem raczej wielki potencjał, który za wszelką cenę usiłuje wślizgnąć się do fabuły w krótkim czasie antenowym. Jednak broń Boże nie skreślam serii - pomimo problemów, liczba zalet zdecydowanie przekracza liczbę wszystkich niedociągnięć. Poza tym sukces spin-offu był na tyle duży, że ogłoszono decyzję o produkcji następnych sezonów (początkowo miały być dwa, a będą cztery): w takich warunkach twórcy mogą już zadbać o spokojniejsze, zrównoważone tempo. Tak więc panowie - trzymam kciuki!
PS - Podobnie jak w przypadku serialu i tę recenzję obejmują pewne ograniczenia. Mam nadzieję, że czytelnicy mi wybaczą pominięcie niektórych bohaterów i kilku wątków.
Ocena:
Fabuła - 6/10
Bohaterowie - 8/10
Animacja- 7/10
Muzyka - 9/10
Ogólna ocena - 8/10
___________________________
Kadry:
___________________________
___________________________
___________________________
Po kolei
1. Cóż, każdy ma prawo do własnej opinii, jednak dla mnie Korra bardzo się zmieniła. Owszem, nie była to transformacja o 180 stopni (co zresztą byłoby niewiarygodnie głupie), jednak zaczęła poszukiwać czegoś więcej niż moc. Znalazła chłopaka, nieco się uspokoiła, wiedziała też kiedy spasować. Choć przyznaję, jej osobowość mogłaby mieć ciut więcej niuansów, jednak pamiętajmy, że jesteśmy dopiero po 13 odcinkach (Aang miał ich 61).
Poza tym Korra jest osobą niecierpliwą (świetny amerykański komik Doug Walker zauważył, że to fantastycznie koresponduje ze współczesnym, konsumpcyjnym społeczeństwem), niezwykle ambitną dziewczyną, ale zauważ, że nie stała się przez to kolejną Azulą. A przyznam, lubię bohaterów, którzy mają doskonałe predyspozycje by być złymi, ale z pewnych powodów się nimi nie stają (w przypadku Korry jest to wychowanie, a potem spotkała na swojej drodze odpowiednich ludzi). W każdym razie - Korra jako postać bardziej mi odpowiada niż Aang.
2. Cóż, nie dałeś kontrargumentu na proste motywacje Aanga (ile razy widzieliśmy w filmie kogoś, kto musi naprawić swój błąd?), ale pomogę Ci :) i dodam od siebie, że wątek Aanga był poprowadzony z wyczuciem, dzięki czemu był nieco bardziej strawny. W każdym razie - mnie raził, bo doskonale wiedziałem jak się potoczy ewolucja tej postaci (w przeciwieństwie np. do Toph czy Sokki).
Jeśli chodzi o równościowców, to mnie przerażali (ale może dlatego, że nie cierpię komunistów, a widać wyraźnie, że to oni posłużyli za inspirację). Amon był potężny, ale nie zabijał, przynajmniej nie na ekranie. A przecież w "Legendzie Aanga" zabójstwa też odbywały się "poza sceną". Cóż, nie powiedziałbym, że Amon był takim nieudacznikiem, w końcu wygrał sprawę z walkami na arenie i praktycznie przejął miasto. Choć zgadzam się, wolałbym by pokonanie go zajęło więcej czasu (lecz o nadmiernym pośpiechu scenariusza już pisałem w recenzji).
3. Nie do końca rozumiem ("bij problem półki?" co to znaczy "angstuj"?), ale pewnie chodzi Ci o brak morału - zobacz, że Korra zaczyna jako niezwykle ambitna i potężna dziewczyna (o wiele potężniejsza niż Aang w pierwszym sezonie) i choć złu nie uległa, istniałaby szansa, że przeszłaby na ciemną stronę mocy (nigdy nie powiedziałbym tego w przypadku Aanga). Korra natomiast spotyka Amona, człowieka, który mógł stać się dobrym, lecz okoliczności i środowisko zniszczyły go. Los Amona to lekcja dla głównej bohaterki (i widza), co może się stać jeśli skierujemy nasz potencjał w niewłaściwym kierunku.
No, mam nadzieję, że część spraw wyjaśniłem.
Pozdrawiam serdecznie
PS - przepraszam za tak późną odpowiedź, ale nie wyświetlają mi się komentarze po wpisach w czytelni.
Nie powiedziałbym. Korra zaczęła jako agresywna chłopczyca, dostała parę lekcji pokory i... wciąż była agresywną chłopczycą bez żadnego przemyślenia ujawniającą odkrytą tożsamość Amona. Zaś jej problemy z Airbendingiem i duchowymi aspektami bycia Avatarem zostały rozwiązane niemalże od ręki.
Aang w pierwszym sezonie znacznie bardziej się rozwinął zdając sobie sprawę z odpowiedzialności jaką na nim spoczywa oraz ucząc się radzić sobie z duchowymi aspektami.
Motywacją Aanga od początku do końca było to, że zawiódł swój lud i w efekcie został on w całości wybity i świat na 100 lat objęła wojna a na liście jego problemów było to, że Fire Nation mieli tendencje do spalania wiosek w których się pojawiał. Korra chciała po prostu przeżyć jakąś przygodę i wyjść z swoje ukrycia, a po tym przełamać swój strach przed Amonem którego ludzie w sumie nigdy nikogo nie zabili.
Bij problem półki się nie rozwiąże a jak to nie działa angstuj dostatecznie mocno?
Podstawową słabością sezonu są antagoniści. O ile Equaliści mają wyższe podłoże moralne niż Fire Nation nie posiadają oni ani jednej sympatycznej postaci, podczas gdy w pierwszym sezonie mieliśmy Zuko, Iroha i w jednym odcinku sympatycznych żołnierzy a w drugim cywili. Tenzin i Lin to jedyne postacie wypadające bardzo dobrze na tle oryginalnej serii a zakończenie jest znacznie gorsze od zakończenia i pierwszego sezonu (Amon okazał się de facto fillerowym złoczyńcą, nawet Zhao ma się przy nim pochwalić JAKIMŚ sukcesem) i serii (Aang przynajmniej wygrał siłą pacyfistycznego przesłania serii, Korra nawet tego nie miała).
Animacja i muzyka to główna siła Legendy i choć ogląda się to przyjemnie, to ten sezon nie zasługuje na ocenę powyżej 7/10.
Ja uważam, że Legenda Korry jest lepsza od legendy Anga. Oto moje argumenty dlaczego tak uważam : Główną bohaterką jest dziewczyna, która jest trochę agresywna i nie jest wzorem niewinności jaki zazwyczaj występuje.W tej serii pojawiają się ludzie, którzy maja gdzieś, że główna bohaterka jest Avatarem co jest wielkim plusem. Seria nie była tak przeciągana jak ta poprzednia i była poprowadzona w bardziej współczesnym świecie. Wszyscy są traktowani równo i nie ważne jaką moc posiadają. Seria nie jest tak dziecinna jak poprzednia a grafika jest ładniejsza od tej w Legendzie Anga. Daję ocenę 9 ponieważ jeszcze czegoś mi w tej serii brakuje. Seria bardzo dobra i polecam ją do obejrzenia.
Ja uważam, że Legenda Korry jest dużo lepsza niż Legenda Aanga, głównie dlatego, że nie jest tak dziecinna. Co prawda, w trzeciej serii Aanga pojawiły się jakieś miłości itp., ale dalej była to seria przeznaczona głównie dla dzieci. Grafika ma ten sam charakter, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że jest lepsza. Muzyka za to, w poprzednich seriach bardziej mi przypadła do gustu. Ogólnie seria zasługuje na 8 i jest warta polecenia, głównie dla troszkę starszych fanów poprzedniczki.
Spóźniona Errata
Wiem, wiem, powinienem był o nich wspomnieć... Ale recenzja miała już ponad pięć stron, a w sumie nie pokazali się jako zapadający w pamięć bohaterowie. Sądzę, że więcej o nich dowiemy się w następnych sezonach - obiecuję, że wtedy bardziej się na nich skupię :)