Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Kroblam

Rozdział 10

Autor:Pazuzu
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fikcja, Przygodowe
Uwagi:Utwór niedokończony, Przemoc
Dodany:2014-10-10 23:01:05
Aktualizowany:2014-11-04 21:55:05


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Pozwolę sobie na małą odautorską uwagę - to jeden z moich ulubionych rozdziałów. Mam nadzieję, że i wam się spodoba.


***


Ulica była zatłoczona. Dziewczyna szybko przemknęła do Gringota, po drodze zatrzymują się tylko przy witrynie księgarni, gdzie spędziła dobre pięć minut, przeglądając najnowsze tytuły. Oprócz Esów - Floresów jej uwagę przykuła tylko witryna sklepu ze sprzętem do Qudditcha. Ze wstrętem spojrzała na kostium w barwach jakieś-tam-drużyny z osą wyszytą na piersiach i na pięknie zapakowany zestaw piłek. Za to najnowszą Kometę obejrzała dość dokładnie. Była to niewątpliwie piękna miotła: miała delikatną, niemal kobiecą rączkę z jasnego brzozowego drzewa, witki były lekko opływowe, srebrzyste zgodnie z najnowszymi badaniami wygięte nieznacznie do dołu, co miało poprawiać prowadzenie na niskich wysokościach. Przynajmniej tak zapewniała przyczepiona do szyby ulotka reklamowa. Zachwyt lekko ostudziła wypisana pod peanami cena.

Wizyta w banku była krótka. Potem niemal biegiem ruszyła do sklepu Pani Medoks, krawcowej u której ubierała się od kiedy skończyła dziesięć lat. Była tak pochłonięta „nieuważaniem” na wystawy sklepowe, że niemal przeoczyła zaułek w którym się znajdował. Wejście wyglądało skromie: wąskie, lekko zakrzywione, otoczone wysokimi na cztery piętra kamienicami o oknach dzielonych na małe szybki. Rynna urwana w połowie wysokości, zatkany kanał.

Sklepu nie było. Witryna była zasłonięta starymi numerami Proroka Codziennego i Wiedźmiska. Kartki pożółkły ze starości, na kilku wyblakły litery. Dziewczyna podeszła bliżej, przesunęła dłonią po szybie. Na palcach pozostała jej warstwa brudu.

- Co tu robisz?

Odwróciła się w stronę pytającej. Czarownica miała koło czterdziestki i koszyk wypełniony zakupami.

- Może wie pani, co się stało z madame Medoks?

- Nie żyje. I to od prawie roku.

- Jak to? Co jej się stało?

W odpowiedzi czarownica prychnęła z niepokojem.

- No jak to co? Urodziła się u mugoli, to jej się stało - wytłumaczyła znikła we wnętrzu kamienicy.

Dziewczyna chwilę stała w opustoszałym zaułku. Nie bardzo miała co robić, ani gdzie iść. W końcu niemal mechanicznie wyszła na Pokątną.

W końcu zajrzała do Madame Bluenimel i jej młodej pomocnicy panny Mempkin. Młoda, ładna czarownica z ustami pełnymi szpilek, przez cały czas nazywała ją per „kochanieńka” i próbowała ubrać ją w według swojego gustu. Po kwadransie Malfoy zgadzała się niemal na wszystko. Postawiła się tylko przy wydekoltowanej różowej sukni, drugiej jasnozielonej i pasującego do niej płaszcza. Właśnie próbowała wytłumaczyć, że nie chce fioletów, gdy zerknęła przez witrynę i niemal spadła z postumentu.

Po drugiej stronie ulicy stał Lucjusz. Miał na sobie zużyte, lekko wypłowiałe ubranie, włosy w nieznacznym nieładzie i nerwowo przekładał z ręki do ręki starą laskę ojca. Wyglądał, jakby chciał ukryć swą tożsamość. I najwyraźniej na kogoś czekał: co jakiś czas zerkał to w lewą to w prawą stronę ulicy. Dziewczyna cofnęła się w głąb sklepu, nie spuszczała z niego wzroku. Zbyła mruknięciem pytanie krawcowej.

Do Lucjusza podszedł niski, pulchny chłopak, z wyglądu kilka lat młodszy od Vikanny. Wyglądał jak personifikacja słów szary, przeciętny i nijaki. Chwilę ze sobą rozmawiali, potem ruszyli w głąb ulicy. Zeskoczyła ze stołka i, nie zwracając uwagi na protesty krawcowej, doskoczyła do szyby. Jeszcze mignęły jej w tłumie platynowe włosy brata, ale szybko straciła go z oczu.

Bluenimel złapała ją za rękę i mamrocząc co myśli o takich klientkach, z powrotem wciągnęła na podest.

- Vikanna Malfoy?

Odwróciła się w miejscu.

- Czego?

- Czy panna Vikanna Malfoy? Córka Imperii i Abraxasa Malfoy?

Rudowłosy czarodziej w oberwanej szacie wyglądał dziwnie znajomo.

- Nie.

- To dlaczego odpowiedziałaś?

- Nie wolno?

- Zwykle nie odpowiada się na pytania skierowane do innych osób.

- Zwykle nie pyta się w ten sposób nieznajomych na ulicy.

- Zwykle jest się ciekawym, powodu pytania - w jedynym widocznym oku grały iskierki rozbawienia.

- Zwykle… - urwała, wsparła dłonie na biodrach. - Wiesz? To najbardziej żałosna metoda poderwania dziewczyny na ulicy, jaką widziałam.

- A jeżeli to nie jest podryw, panno Malfoy?

- Jasne. A skoro wiesz, jak się nazywam, to czemu się pytasz? I skąd znasz moje imię?

Uśmiech zszedł z twarzy mężczyzny. Z kieszeni płaszcza wyjął coś, co wyglądało na urzędowe pismo.

- John C. Doe. Auror. Chcę pani zadać kilka pytań, w związku z prowadzonym przeze mnie śledztwem.

Pozbycie się tego gryfosła zajęło mu dobre dziesięć minut. Mały, irytujący szczurek o przerażająco nieciekawej aparycji i jeszcze nudniejszej osobowości. Jak się do niego przyczepił to za nic nie chciał odejść, jakby użył trwałego przylepca. Ani lodowata mina, ani nieuprzejme, zdawkowe odpowiedzi, ani nawet „przypadkowe” uderzenie go laską w brzuch nie pomogło. W końcu trafił go Imperiusem i kazał się wynosić.

W Dziurawym Kotle zawsze był tłok i zawsze panował półmrok. Kupił butelkę kremowego piwa, usiadł przy stoliku w koncie. Dokładnie tak jak się umawiali w przypadku nie dotarcia któregoś z nich na miejsce.

Pojawił się spóźniony o godzinę. Zdyszany, z lekko pobladłą twarzą i dziwnie zaciętą miną usiadł naprzeciwko. Lucjusz bez słowa wstał i wrócił po chwili z dwoma butelkami. Snape odtrącił swoją.

- Zabieraj ją - warknął.

- Ładne powitanie, - zauważył cierpko, wypijając łyk ze swojej butelki.

Chłopak spojrzał na niego spod strąków brudnych włosów.

- Nie potrzebuję jałmużny, Malfoy.

- To dobrze, bo jej nie udzielam. W gardle mi zaschło, a głupio jest pić samemu. Po prostu zwiększam sobie komfort psychiczny.

Snape mruknął coś pod nosem, ale sięgnął po butelkę i opróżnił za jednym zamachem jedną trzecią. Młodzieniec przyglądał mu się w milczeniu.

- Coś się stało? - spytał w końcu.

- Nic.

- Spóźniłeś się.

- No to co?

- I masz muchy w nosie.

- Masz coś do mojego nosa? - syknął zaczepnie.

Lucjusz podniósł ręce w uspokajającym geście.

- Nie, nic. To tylko takie powiedzonko.

- To łaskawie daruj je sobie.

- Jeżeli cię boli…

- Malfoy… - zaczął z groźbą, zaciskając dłonie w pięści. - Co ja sobie wyobrażam!? Kurwa! Przecież nic ci nie mogę zrobić! Nie mogę nawet… - urwał. - To niesprawiedliwe! Jestem równie dobry jak ty, a nie mogę ci oddać! Nie wolno mi cisnąć nawet najprostszej klątwy! Zapalić pieprzonego światła!

Wybuchł.

- Co się stało? Severus, powiedz… - poprosił, jednocześnie obrzucając okolicę wzrokiem. Na szczęście tylko dwie czarownice zwróciły na nich uwagę. Ale szybko odwróciły się, zgaszone pogardliwym i lodowatym spojrzeniem blondyna. Potem, bez słów, cisnął na otaczające go postacie zaklęcie, powodujące dzwonienie w uszach.

- I tak nie zrozumiesz.

- Spróbuj. Przecież…

- Taa… znamy się nie od dzisiaj. Wyobraź sobie, że wiem. I mam pojęcie jak bliska była to znajomość, - mruknął cynicznie, potem wychylił resztę piwa.

Lucjusz w ostatniej chwili ugryzł się w język by nie powiedzieć, że sam się prosił i nikt tu nikogo do niczego nie zmuszał. Jednak w porę się opanował.

- Severus, powiedz co cię gryzie? - poprosił po raz kolejny.

- Mugole, to mnie gryzie, - warknął. - Pieprzone, parszywe mugole. Najchętniej zajebał bym ich wszystkich.

- Mógłbyś ograniczyć tego typu słownictwo? Czarodzieje patrzą.

- To niech, kurwa patrzą - warknął, na szczęście półgłosem. - Mam w dupie co myślisz ty, inny, wszyscy magiczni, szlamy i mugole świata.

- Ktoś musiał ci dopiec.

- Żebyś wiedział. To coś, czego takie wydelikacone paniątko jak ty nie zrozumie. Ty nie wiesz, jak to jest, gdy dla wszystkich jesteś nic nie wartym gównem! Dla szczeniaków w budzie, dla starego i matki. Ona mnie nienawidzi, rozumiesz? Zawsze jak na mnie patrzy, widzę obrzydzenie w jej oczach. Jakbym był potworem.

Zamilkł. Lucjusz bez słowa dotknął jego przedramienia. Chłopak wzdrygnął się, zabierając rękę.

- A ojciec? - spytał miękko blondyn.

- Ojciec? Ojciec?!? - powtórzył z niedowierzaniem.

Nagle podwinął rękaw brudnej szaty, odsłaniając chudą rękę. Fioletowawe, świeże sińce wyraźnie odcinały się od bladej, niezdrowej skóry. Malfoya zatkało.

- Podoba ci się, Malfoy? - Snape najwyraźniej źle odczytał jego milczenie. - A może chciałbyś zobaczyć resztę? Jesteś ciekaw, co? Jak mnie mój kochany, mugolski, zasrany tatusiek urządził? Taa… mugoski. Jestem pół, pieprzoną, szlamą! I co teraz powiesz? Nadal sądzisz, że jestem niezwykły? Bezradna, poobijana szlama. Nadal chcesz mnie znać? - Spytał wyzywająco.

- Twój ojciec cię pobił?

- A to jeden raz! Jeżeli musisz już wiedzieć tłucze mnie regularnie w każdy poniedziałek i czasem w środku tygodnia. Jakby co, to moją matkę też bije. A ona najczęściej się nie broni, choć jest potężną czarownicą. Tylko czasem żre się z ojcem tak, że latają talerze, - urwał. - To co, chcesz sobie obejrzeć siniaki, czy może wolisz odejść by nie hańbić się obecnością takiego śmiecia jak ja?

Malfoy nie odpowiedział. Siedział z silnie pobladłą twarzą i dziwnie zaciętą miną. Wpatrywał się gdzieś ponad ramieniem chłopaka. Severus przez chwilę bawił się pustą butelką, nie spuszczając z niego wzroku. W końcu, gdy cisza się przeciągała, wstał i bez słowa wyszedł, trzaskając drzwiami.

Siedzieli w niskim, ciasnym pokoju, z widokiem na Pokątną. Auror zajął miejsce za podniszczonym stołem, zawalonym papierami. Gestem wskazał dziewczynie krzesło. Usiadła, zakładając nogę na nogę.

- Nie tego się spodziewałam.

- A czego?

W odpowiedzi znacząco zerknęła na stojące pod ścianą łóżko z baldachimem. Ku jej zdumieniu roześmiał się. Z bliska widać było, że ma tylko jedno oko - miejsce lewego zasłaniał prostą, skórzaną opaską ukrytą dodatkowo pod długimi włosami.

- Możemy przenieść się do Ministerstwa, jeżeli wolisz. Lub nawet Azkabanu. Mi wszystko jedno.

- O ile wiem, nie mam takich ciągot.

- Miło wiedzieć.

Rozległo się pukanie i do środka wszedł Tom pomarszczony niczym rodzynek, i zupełnie łysy, barman, z herbatą dla dwóch osób. Postawił tacę na stole, szepnął coś do czarodzieja i wyszedł. Auror chwilę szperał w dokumentach, zupełnie nie zwracając uwagi na dziewczynę. W końcu wyciągnął kilka arkuszy papieru.

- Więc nazywasz się Vikanna Malfoy? - zaczął zdawkowym tonem.

- Tak - widziała, jak jej odpowiedzi są samoistnie zapisywane na formularzu.

- Skąd to imię?

- Masz pół godziny na tłumaczenia?

- Wyobraź sobie, że mam.

Rozsiadła się wygodnie.

- Mój pra, pra, pradziad uciekł z domu by poślubić szlamę. Nie wiadomo, co sobie myślał, ale wydziedziczenie z rodziny przeżył naprawdę ciężko. Prawdopodobnie, gdy mugolski lekarz zapytał go, jak chce nazwać nowo narodzoną córkę, na złość rodzinie postanowił dać jej koszmarnie banalne, mugolskie imię. A że był pijany, dyktując czknął, co mugol zapisał jako Vikannę. Wkrótce po tym na świat przyszła druga córka, Imperia, a kilka lat później szlamowata małżonka mojego przodka zmarła. On sam się ukorzył, ożenił z porządną czarownicą i wrócił na łono rodziny. Jego ojciec, w ramach kary, zdegradował go do bocznej linii rodu i wymusił przysięgę, że imiona jego córek będą nadawane kolejnym czarownicom z jego rodziny. Jak długo dystansowa klątwa.

- Ciekawa historia, choć nie tak długa.

- Przedstawiłam streszczenie.

- A ile z tego jest prawdą?

- Nic. Pamiętniki Dracona Malfoya, ówczesnej głowy rodu, spłonęły w 1789 roku. Ale domysły oparłam na solidnych podstawach. W mugolskich księgach parafialnych z 1586 roku znalazłam imię Vikanny Malfoy, córki Fideliusa i Elżbiety Malfoy. Muszę przyznać, że litery są tak koślawe, że miałam kłopoty z odcyfrowaniem. Jest więc możliwe, że czarodziej który odczytywał to imię też się pomylił i jakąś Hannę przerobił na Vikannę. Tak, czy inaczej, od tego roku w mojej rodzinie pojawiają się kobiety o tym, a właściwie tych imionach.

- Hanny i Vikanny?

- Imperie - poprawiła go przez zaciśnięte zęby.

- Też miło - uśmiechnął się znad formularza. - Jak rozumiem jesteś czystej krwi czarownicą?

- Jeżeli matka nie skłamała.

- Urodziłaś się?

- To na pewno.

- Dokładna data.

- Kobiet i czarownic o wiek się nie pyta, jak mawiają mugole.

- Hogwart ukończyłaś w czerwcu tego roku, mam rację? - nie zareagował zaczepkę.

- Tak.

- To sobie obliczymy. Pracujesz jako?

- Nikt.

- Muszę coś wpisać do protokołu.

- To napisz, że jestem pijawką społeczną.

- Nie ma takiego zawodu.

- To pasożytem. To powinno być.

Auror przerwał przepytywanie. Swoje jedyne oko miał utkwione w dziewczynie.

- Chyba się nie zrozumieliśmy, Vikanno Malfoy. To nie jest rozmowa ze Slughornem o podpaleniu jego gaci. To oficjalne przesłuchanie, a twoja postawa aż się prosi o konsekwencje.

- I co? Ześlesz mnie do Azkabanu?

- Ależ oczywiście, że nie - uśmiechnął się lekko. - Jednak zmienię ci życie w piekło.

- Proszę bardzo. Nie zauważę różnicy.

- Zawód: kurtyzana.

- Że co? - zerwała się z krzesła.

Chciała wyrwać formularz, ale nie pozwolił. Z resztą, rubryka była już wypełniona. Doe uśmiechnął się niewinnie.

- Po co te nerwy? Sama przyznałaś, nie pracujesz, a masz znaczny majątek. To jedyny logiczny wniosek. Jakiej używasz różdżki?

- Grab, pióro feniksa - westchnęła, siadając z powrotem.

- Dobrze - na arkuszu pojawiła się kolejna odpowiedź. - Jesteś córką Imperii i Abraxasa Malfoya?

- Co do matki tak, co do ojca… - zaczęła i urwała. - Tak.

- Lucjusz Malfoy, to twój brat?

- Tak. Po cholerę te wszystkie pytania?

- Do protokołu.

- Tyle to wiem! Chcę tylko wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Jestem zatrzymana, czy jak?

- Nie, ale jak już mówiłem, mogę to załatwić. Stawianie oporu, obrażenie pracownika na służbie, umyślne wprowadzenie w błąd pracownika na służbie i oczywiście uprawianie nierządu - wyliczył odginając palce. - Myślę, że coś jeszcze by się znalazło.

- To może mam podać rozmiar miseczki?

- Obejdzie się. Czym zajmuje się twój ojciec?

- Nie wiem. Zwiał jak skończyłam pięć lat i tyle go widzieli.

- Opuścił rodzinę? - upewnił się. - Pani Malfoy nie próbowała uznać go za zmarłego?

- Nie widziała potrzeby. Dla niej był martwy już za życia. Od razu uprzedzam pytanie: moja matka wydaje bale, rozdaje darowizny, organizuje zbiórki, podróżuje po całym świecie i jest pasożytem społecznym. I nie jest kurtyzaną - dodała przezornie.

- A twój brat?

- Tym samym co ja i matka. Znaczy się… tym samym co matka.

- Zapracowana rodzina. Twój brat też dużo podróżuje?

- Trochę.

- Gdzie ostatnio?

- Nie wiem. Dobra. Wydaje mi się, że Europa północno wschodnia, potem Walia, Irlandia, Szkocja.

- A dokładniej?

- Nie wiem. Niemal ze sobą nie rozmawiamy. Z resztą, uczyłam się do egzaminów.

- Twoja matka gdzie wyjeżdżała? W ciągu tego roku?

- Riwiera francuska, Palm Beach, Szkocja, Sycylia, Korsyka, Barcelona, Palermo, Paryż, Salem… - urwała. - Mówiłam, dużo podróżuje.

- To by się zgadzało. Cóż, dziękuję za rozmowę.

- To wszystko?!

- Tak.

- I po co to?

- Jak następnym razem się spotkamy… Przepraszam, jestem…

- Parszywym aktorem - warknęła do zamkniętych drzwi.

Wychodząc nie zauważyła brata, choć przechodziła kilka metrów od niego. On z resztą jej też nie zauważył.

Tak oto poznałam Johna C. Doea, najbardziej parszywego Aurora w całym ministerstwie; czepliwego jak trwały przylepiec, złośliwego jak goblin i upartego niczym muł. Na domiar złego, jak się później dowiedziałam, byłego Krukona. Tak, spotykaliśmy się jeszcze kilka razy i zawsze było to niezapomniane przeżycie. Ale nie ubiegajmy faktów.

Matka nadal była na wyjeździe, uprzedziła nas tylko, że wróci później. Lucjusz oczywiście znikał na całe dnie, miałam nadzieję, że z Narcyzą, a ja nadal nie miałam nic do roboty. Czytałam, pilnowałam domowych skrzatów, latałam na miotle po okolicy i nic więcej. Co prawda wysłałam kilka sów do czarodziejów z którymi korespondowałam w trakcie N.E.W.T’ów, niektórzy nawet mi odpisali, ale to niewiele pomogło. Zbliżała się połowa sierpnia, a mnie trafiał szlag na myśl o tym, że nie dość, że we wrześniu nie wrócę do Hogwartu, to jeszcze reszta mojego życia tak właśnie będzie wyglądała. No, chyba że znajdę męża, ale ta wizja była jeszcze gorsza.

To było frustrujące.

W końcu, zupełnie załamana, zaczęłam się zastanawiać nad wyprawą po Europie. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Bo jak tylko zaczęłam planować wyjazd, nagle zaczęło się dziać. I to wszystko na raz.

Za oknem lało. Vikanna ze znudzoną miną siedziała na parapecie i przeglądała „Wiek Anarchii - Wielka Wojna z Olbrzymami 1567-1670”. Koło jej stopy stała filiżanka z czarno-złotego serwisu.

Hałas na zewnątrz odwrócił jej uwagę od szczególnie rozbudowanego, i nudnego, opisu bitwy pod Loodwille.

Zerknęła i zamarła. Lucjusz szedł powoli w główną alejką prowadzącą do domu, rozmawiając z jakimś kilkunastoletnim chłopakiem. Dziewczyna przywarła do szyby, z wyrazem zdumienia na twarzy. Ubrany w zniszczoną, brudną koszulę i stare dżinsy wyrostek zupełnie nie pasował do wystrzyżonych żywopłotów, marmurowych rzeźb i starannie skoszonych trawników rezydencji. Czarnowłosy i chudy był dokładnym zaprzeczeniem jej brata, nie wyglądał też na jego typowego znajomego. Co najwyżej domowego skrzata. Ale nie tylko rozmawiali, ale sądząc po gestykulacji dyskusja była zażarta. I to obustronnie. Chłopak tłumaczył, machając dłońmi. Malfoy słuchał go w skupieniu, przeczesując włosy. Nagle zamarł w pół kroku, powiedział coś, co wstrzymało jego towarzysza. Chwile stali, najwyraźniej nic nie mówiąc. Deszcz rozbijał się na magicznej barierze kilkanaście centymetrów nad ich głowami. W końcu Lucjusz potrząsnął głową, powiedział coś. Teraz towarzyszący mu chłopak chwilę się zastanawiał. Wkrótce obaj ruszyli w stronę domu.

Malfoy zsunęła się z parapetu, na palcach, jak umiała najciszej podbiegła do drzwi pokoju. Bezgłośnie je otworzyła i wymknęła się na korytarz. Wyraźnie słyszała kroki na dole, choć najwyraźniej milczeli. Przemknęła do głównych schodów, przywarła do ściany i zamarła. Kroki się zbliżyły.

- Tędy, Serv - usłyszała cichy głos swojego brata. - Uważaj, dolny stopień jest zmurszały.

Nastąpiło dalsze szuranie. Odgłos otwieranych, a może zamykanych drzwi. Powoli oddalające się kroki.

Zzuła buty, odczekała kilka sekund, potem błyskawicznie, choć bezgłośnie zbiegła na dół. Oczywiście na parterze już ich nie było. Nie było ich też w pokojach Lucjusza, bo te znajdowały się na piętrze. Chwilę się wahała, ale w końcu podeszła do niepozornych drzwi ukrytych pod schodami. Nacisnęła klamkę. Były zamknięte.

Bezgłośnie zaklęła i wyszła na zewnątrz. Deszcz nadal zacinał, ale nie zważała na niego. Niemal biegiem dotarła na tyły. Teraz wolniej, ostrożniej dobrnęła do najdalszego załomu. Tam padła na kolana i podczołgała się do piwnicznego okienka. Wychyliła się tylko tyle, by móc zajrzeć do środka.

Spodziewałam się wszystkiego: ołtarza i nagiej dziewicy, zestawu podręczników do czarnej magii, testów klątw na domowych skrzatach czy jakiejś zażartej dyskusji. Byłam wręcz przygotowana do zobaczenia prób nowych trucizn na chłopaku, albo czegokolwiek w ten deseń. Ale nie spodziewałam się dwóch kociołków, rozstawionych na około intendencji, kilku książek o eliksirach walających się na stole. A już na pewno nie spodziewałam się mojego brata leżącego na chłopaku i namiętnie go całującego.

Jak dotarłam powrotem do pokoju nie pamiętam. Jak ogłuszona usiadłam na kanapie i wzięłam książkę, ale nie mogłam jej czytać. Litery nie składały się w słowa, a jak już, te nie miały znaczenia.

To był okropny dzień i jeszcze paskudniejsza noc. Jak powiedziałam, nie mogłam czytać. Jak odłożyłam książkę okazało się, że nie mogę na niczym się skupić. Jak na szpilkach czekałam aż ten „Serv” sobie pójdzie. I zastanawiałam się, jak spojrzę bratu w twarz. Wręcz z fizyczną rozkoszą powitałam odgłos zamykanych drzwi. Ale ulga była chwilowa. Nie odważyłam się zejść na dół. Nie zeszłam też na kolacje. Nie przełknęłam nic z tego, co mi domowe skrzaty przyniosły. Cały czas widziałam obraz z piwnicy. A przecież Lucjusz najwyraźniej dążył do zaręczyn z Narcyzą!

Myślałam o tym całą noc. Przypominali mi się wszyscy jego znajomi. Osiłkowaty Crab, Goyle z aparycją przypominającą górskiego trola, nawet ten szczurowaty Gryfosioł z którym widziałam go na pokątnej, młody Crouch o namiętnych ustach… Jeżeli był ten Sev, to przecież mogli być inni. Pewnie byli inni. A kto mógł mi zaświadczyć który był, który nie… Nawet moi koledzy z roku, Lastrage i Greangrass kilka razy był u nas w domu. A co, jeżeli nie tylko po to, by dyskutować o strategii Quddicha? Każdy chłopak jaki kiedykolwiek nas odwiedził wydał mi się podejrzany. W każdym widziałam jego potencjalnego kochanka. Każdy wywoływał u mnie odruch wymiotny. Rzucałam się w pościeli i zastanawiałam co mam zrobić. Co i komu powiedzieć. Czy powiedzieć.

Przecież chodziło nie tylko o szczęście mojego brata, ale też czarownicy którą zdążyłam naprawdę polubić.

W końcu, kiedy na dworze zaczęło świtać podjęłam decyzję.

Nikt, nigdy nie miał się dowiedzieć o tym, co widziałam. Nikt! Ani matka, ani Lucjusz, ani ten wścibski Auror, ani tym bardziej siostry Black. Uznałam, że jeżeli Narcyza była tylko parawanem, to sam jej prędzej czy później powie. Jeżeli natomiast chłopak był tylko jednorazowym wybrykiem, a w końcu sama miałam jeszcze dziwniejsze wyskoki, to najlepiej będzie o nim zapomnieć.

Tak postanowiłam, tak też zrobiłam. Nie zdawałam sobie z tego wtedy sprawy, ale los mojej rodziny miał zależeć od tego, czy utrzymam gębę na kłódkę.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.