Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Kroblam

Rozdział 11

Autor:Pazuzu
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fikcja, Przygodowe
Uwagi:Utwór niedokończony, Przemoc
Dodany:2014-11-26 08:00:58
Aktualizowany:2014-11-25 20:21:58


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Sowy przyszły niemal jednocześnie. Pierwsza, duża płomykówka zostawiła kopertę niemal w chwili, w której Vikanna nakładała sobie na talerz porcję tostów z konfiturą z gorzkich pomarańczy. Kiedy oglądała kopertę, pojawiła się sowia jastrzębia która zrzuciła pakunek wprost na jej kolana. Była to pojedyncza kartka papieru, przemyślnie złożona na czworo i zalakowana. Korzystając z tego, że brata nie było przy stole, rozdarła pierwszą kopertę. Oschłe, urzędowe pismo informowało ją, że John C. Doe oczekuje jej następnego dnia, o czternastej na Pokątnej na piętrze nad Esami Floresami. Złożona kartka zapisana oszczędnym, czytelnym pismem kazała jej się stawić jutro, o trzynastej koło posiadłości w StoneHall w Hrabstwie Dover. Podpisu nie było, ale nie musiało być. Dokładnie wiedziała, kto ją wzywa i co ma robić.

W Dover nie padało. Słońce stało wysoko, ale od strony wzgórz wiał zimny, porywisty wiatr. Szczelniej owinęła się szarym, podróżnym płaszczem. Miała niespełna godzinę, potem musiała się aportować na drugi koniec Anglii. A aportacja nie była jej najmocniejszą stroną.

Powoli ruszyła przez porośnięte wrzosami wzgórza. Po niebie gnały chmury.

Miejsce spotkania było ruinami, pamiętającymi jeszcze czasy Marii Stuart. Położone nad urwiskiem, w malowniczych choć może nie najlepiej dobranym pod względem strategicznym miejscu pozostałości dawnej fortecy orały popękanymi szczytami niebo. Białe ze starości kamienie, z jakich zbudowano mury wyraźnie odcinały się od tła. Nad jedną z narożnych baszt krążyło stado wron. A może kawek? Nie mogła poznać.

Na miejscu spotkania go nie było. usiadła na jednym z ocalałych fragmentów murów i głęboko odetchnęła. Powietrze było ostre, przesycone zapachami lata i torfowisk. Zamknęła oczy.

- Można wiedzieć, co robisz, Malfoy?

- Wsłuchuję się, panie.

- W co, jeśli wolno wiedzieć?

- Wiatr - powoli otworzyła oczy. Voldemort stał z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Nie masz zamiaru mnie powitać? - spytał zimno.

Chwilę siedziała bez ruchu, z nieobecnym wyrazem twarzy.

Żałuję, że nie zabiłam cię, gdy byłaś dzieckiem. I żałuję, że cię odratowali gdy zostałaś pogryziona przez arachny.

Nagle potrząsnęła głową, zupełnie jakby się budziła. Zeskoczyła z murku, nisko się skłoniła.

- Wybacz, Panie. Zapomniałam się.

- Oby ostatni raz, Malfoy. Coś za bardzo bujasz w obłokach, zakochałaś się?

- Nie.

- Lepiej żeby. Nie potrzebuję marzycieli. A twoja wartość dla moich zamierzeń i tak jest wątpliwa.

- Przykro mi to słyszeć, panie. Ale wydaje mi się, że dostatecznie twardo stąpam po ziemi, by raz na jakiś czas móc pozwalać sobie na odrobinę marzycielstwa.

- O tym na co możesz sobie pozwalać, ja zadecyduję, Malfoy. Na razie powinnaś się cieszyć, bo znalazłem wreszcie dla ciebie zastosowanie.

- Tak, panie?

- Wrócisz do Hogwartu.

- Co?!

- Chcę byś obserwowała co tam się dzieje, zwłaszcza co robi Dumbledor. Nie muszę ci tłumaczyć, jakie to ważne.

- Ale…

- Powinnaś tam się znaleźć jak najszybciej, ale biorąc pod uwagę twoje zdolności wątpię, by udało ci się to wcześniej niż z początkiem roku.

- Przecież ja…

- Nie wiem, na ile uda ci się śledzić poczytania wszystkich nauczycieli, zakładam, że niewiele więc zadowolę się tylko wiadomościami o dyrektorze. Mogłabyś się też rozejrzeć, czy wśród uczniów nie ma jakiś zdolnych magów. Wątpię, byś miała to, czego potrzeba do odkrywania nowych talentów…

- Nie.

- … ale może zauważysz choć jedną czy dwie osoby gotowe do oddania się mojej sprawie.

- Nie.

- To już uznam za spory sukces, jak na twoją osobę. Myślę, że najprościej będzie do kontaktów używać twojej sowy.

- Nie! - Voldemort zamilkł zdumiony. Dziewczyna zaciskała pięści na szacie, czerwona na twarzy, z białymi kostkami dłoni. - Nie zrobię tego!

- Co powiedziałaś? - zapytał łagodnie.

- Nie wykonam tego rozkazu - każde słowo cedziła przez zaciśnięte zęby.

- Słucham?

- Nie wykonam go! Jest nie do wykonania, nawet nie będę próbowała!

- Wiesz, że nie toleruje odmowy.

Żałuję, że nie zabiłam cię, gdy byłaś dzieckiem.

- To mnie zabij.

- Słucham?

- Zabij mnie! Bo nie wykonam tego rozkazu. Go się nie da wykonać! Cały czas tylko polecenia, rozkazy. Mam tego dość! Zakończ to! Zabij mnie! Tylko celuj dobrze. I zrób to szybko!

Szarpnięciem zerwała guziki przy kołnierzu. Obnażyła szyję. Voldemort obserwował to, powoli obracając różdżkę w smukłych palcach.

- Jeżeli myślisz, że się boję, to się mylisz - wysyczała. - Przy moich wszystkich kłopotach śmierć będzie wybawieniem. No, zrób to! Proszę.

- Prowokujesz mnie Malfoy…

- Bo mam tego dość! Dość niespania po nocach, martwienia się, niewiedzenia co będzie dalej. No, zrób to w końcu! Przecież i tak tego chcesz!

- Wyzywasz mnie?

- Tak!

- Widzę… - powiedział miękko. - Może…

Różdżka Czarnego Pana wystrzeliła niczym żywa istota, zatrzymując się cal przed gardłem. Głośno przełknęła ślinę, ale się nie cofnęła. Z wysoko podniesioną głową patrzyła mu prosto w oczy.

- Zabij mnie - powiedziała dużo już ciszej i bez tej pewności w głosie.

- Tak, tak zrobię, z przyjemnością, panno Malfoy - pod koniec jego głos przeszedł w niemal czuły szept. Pobladła jak pergamin. - Żegnaj, panno Malfoy….

- Nie!

Upadła na kolana. Zasłoniła twarz dłońmi, a z ust wydarło jej się głuche łkanie. Potem głośny płacz. Klęczała u jego stóp i płakała. Przyglądał jej się chwilę z niesmakiem wypisanym na twarzy, w końcu zmarszczył nos.

- Żałosne - wysyczał.

Blada z wściekłości na samą siebie wygramoliła się z kominka w „Dziurawym kotle”. Odruchowo poprawiła podartą na górze szatę i przeczesała palcami włosy. Nie zwracając uwagi na kilka zaciekawionych spojrzeń wyszła na Pokątną. Po chłodzie Szkocji, ciepła lepkość sierpniowego Londynu działała na nerwy. Nim doszła do miejsca spotkania, była mokra z potu, potrącona przez dwa tuziny przechodniów i jeszcze bardziej wkurzona niż wcześniej. Zatrzymała się przed wypełnioną książkami witryną. Jeszcze raz poprawiła włosy i zdecydowanym krokiem weszła do środka.

A raczej weszłaby, bo na progu zderzyła się z wychodzącym czarodziejem.

- Parz jak leziesz… - zaczęła.

- To powinna być moja kwestia. - John Doe uśmiechnął się złośliwie. - Zwłaszcza, że spóźniłaś się.

- Byłam zajęta układaniem włosów.

- Efekt osiągnęłaś mierny.

- Bo mam dwie lewe ręce. Zadowolony?

- Nie. Dostałem wezwanie, więc…

- Odwołuje pan spotkanie? Bardzo wygodne, naprawdę. Najpierw wzywać mnie w sprawie nie cierpiącej zwłoki, potem spławić. Ciekawe…

- Nie mam zamiaru cię spławiać. Właściwie, zapraszam. To będzie coś, co warto byś zobaczyła.

- Umieram z ciekawości - warknęła z przekąsem.

Doe nic nie odpowiedział, tylko obcesowo złapał ją za rękę i aportował ich z głuchym trzaskiem.

Deportowali się w zaułku, koło przepełnionego śmietnika. Okolica wyglądała parszywie. Rzędy identycznych domków o pożółkłych elewacjach, dwuspadowych dachach i brudnych szybach. O niewielkie ogródki chyba nikt nie dbał. A już na pewno, żaden z nich nie był ostatnio ścinany i nawadniany. Wszędzie straszyły żółte łaty zwiędłej trawy. Dwa brudne kundle gryzły się pośrodku ulicy. Część ulicznych lamp była zbita. Dziewczyna ominęła przewrócony kosz na śmieci. Kilku wyrostków w brudnych spodniach i koszulkach obserwowało ich leniwie, śmiejąc się z dziwacznych ubrań.

- Porywająca okolica, Doe - mruknęła, podbiegając kilka kroków, bowiem Auror szedł wyjątkowo szybko. - Dziw, że żaden z tych mugolskich barbarzyńców jeszcze nie rzucił w nas pomidorem.

- Kamieniem.

- Jak…

- Kamienie są za darmo, za pomidory trzeba płacić.

- A czy to nie jest wbrew ustawie o zachowaniu tajności?

- W tej dzielnicy mugole chodzą jeszcze dziwaczniej ubrani. Choć najczęściej ich ubrania nie są aż tak podarte. Co się stało? Pokłóciłaś się z chłopakiem?

- Po prostu lubię ostry seks. Chcesz spróbować?

- Może nie tutaj. Ale zapamiętam propozycję - błysnął w uśmiechu zębami. - A co do aportacji, to nie mogliśmy na miejscu docelowym.

- A to niby dla czego? Jakiś czarodziej tam mieszka? W tak eleganckiej okolicy?

- A żebyś wiedziała, Malfoy.

Zatrzymał się przed kolejnym z zaniedbanych domów. Ku zdumieniu dziewczyny, niczym się nie wyróżniał z budynków wokół. Może sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zaniedbanego niż inne. Poza tym wyglądał dokładnie jak reszta: ta sama pożółkła elewacja i niewielkie okna. Ogródek otoczony nieprzycinanym, cherlawym żywopłotem. Pożółkła trawa, psie odchody na trawniku, przekrzywiona, wymagająca naprawy skrzynka na listy dopełniały obrazu nędzy i rozpaczy.

Doe pchnął drzwi bez pukana. Nie zapraszał jej, ale i tak weszła za nim. W panującym w środku półmroku z trudem rozpoznała kilka podstawowych sprzętów. Między nimi kręciło się trzech magów z ministerstwa. Jeden z nich, postawny, wysoki czarodziej z krótką czarną brodą uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Niezły bajzel, John. A kim jest ta mała za tobą?

- Siostrzenicą. Jest ciekawa jak wygląda praca Aurora od kuchni.

- Moody ci kiedyś łeb urwie, za to ganianie za pannami.

- Nie moja wina, że lecą na czarną opaskę - wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Więc co tutaj mamy?

- Parkę, mugola i jego żonę, czarownicę. Mieszka z nimi jeszcze syn, nastolatek, ale nie było go w domu. I nie możemy go znaleźć.

- To trzeba to zrobić i to zanim jakiś życzliwy sąsiad nas uprzedzi.

- A widziałeś tu jakiegokolwiek życzliwego? - wtrącił się kolejny Auror, ten dla odmiany nosił się w skórach smoka, a ciemne włosy miał ścięte na zapałkę. Miał miłą, trochę pucułowatą twarz i wyglądał na najmłodszego z obecnych.

- Szczerze, nawet „jakiegokolwiek” nie widziałem.

- Bo pewnie siedzą w domach i łypią za firanek. - Doe pokiwał głową. - To, że ich nie widać, nie znaczy, że ich nie ma. Longbottom weź kilku chłopaków i przelećcie się po okolicy. Trzeba podzwonić do drzwi i wymodelować wszystkim pamięć.

- Dlaczego zawsze ja? - „zapałka” mruknął nadąsany.

- Bo jesteś najmłodszy i masz najsilniejsze nogi. I co dokładnie z tą parką?

- Nic ci nie powiedzieli, Lisie?

- Nie, tylko, że był atak.

- Dobra, chodź do środka. A ta mała…

- Idzie ze mną.

- Moody cię zabije. Ale chodźcie. - Bródka poprowadził ich wąskim korytarzem do czegoś, co okazało się wyjątkowo małym salonem.

Malfoy skrzywiła się z niesmakiem. Jej sypialnia była niemal dwukrotnie większa od tego pokoju. W środku, na poznaczonym petami od papierosów dywanie leżał zgięty w pół mężczyzna. Przez uchylone drzwi do kuchni, widać było fragment wysokiej, czarnowłosej kobiety ubranej w mugoskie ciuchy. Stała w bezruchu, dziwacznie przechylona w bok. Koło niej krzątało się dwóch uzdrowicieli od św. Munga; kolejnych trzech zajmowało się leżącym. Vikanna obrzuciła całość pobieżnym spojrzeniem, bowiem John chwycił ją za łokieć i poprowadził do kuchni.

- Więc jak to było?

- Napastnik, lub kilku, weszło drzwiami kuchennymi. Najpierw zaatakowali kobietę. Dostała Petrificantusem z taką siłą, że niejeden bazyliszek by się niepowstydził.

- Nie widziała kto ja zaatakował?

- Jeszcze jej nieodczarowaliśmy, więc nie wiadomo. Ale wątpię. To nie była robota pierwszoroczniaka z Hogwartu, tylko potężnego maga. Coś takiego mógłby zasunąć Moody lub ty.

- Dzięki za komplement. Dostała petrificantusem i co było potem?

- Napastnik, powiedzmy że był jeden, przeszedł do salonu. Tam zaatakował jej męża. Sparaliżował go…

- Też petrificantus?

Spytał, z zawodową ciekawością obserwując kobietę. Na jej wcześnie postarzałej twarzy malowało się znużenie i smutek. Policzki przecinały jej grube bruzdy, a pod oczyma miała sine wory. Wyglądała na kogoś, kto dużo płacze.

- Nie, ale jeszcze nie wiemy czym - odpowiedział bródka.

- Wygląda, jakby nie spodziewała się ataku. Nawet nie zdążyła wyciągnąć różdżki.

- Bo nie miała jej przy sobie.

Auror przy pomocy różdżki podniósł poły jej swetra.

- Może jej zabrał? Przeszukaliście dom? Znaleźliście ją?

- Z grubsza, ale nigdzie niebyło.

- To przeszukajcie jeszcze raz. Jeżeli jej nie ma…

- …to mamy problem - dokończył za niego „bródka”.

- A tak przy okazji, Moody jest?

- Nie, ma jakiegoś trupa w Irlandii.

- To chwała Merlinowi. Kobietę sparaliżował, tak samo jej męża, co było potem?

- Sam zobacz - zachęcającym gestem zaprosił go z powrotem do salonu.

Doe jeszcze chwilę kręcił się po kuchni, zaglądając do garnków, szafek, a nawet kilku brudnych naczyń w zlewie. Dom był bardzo biedny, ale widać było, że czarownica robiła co mogła, by jako tako wszystko wyglądało. Jej zniszczone ubranie było starannie zacerowane, umyte garnki stały na ociekaczce, w garnkach kipiała zupa.

Malfoy znudzona rozglądała się dokoła. Tylko raz się przesunęła, jak uzdrowiciele zaczęli rozkładać samonośne nosze. Była ciekawa, jak ułożą na nich dziwacznie wykręconą kobietę, ale niedowidziała się, bowiem Auror, najwyraźniej zadowolony z wyniku oględzin znów chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą.

Zaatakowany mężczyzna leżał już na noszach, nadal zwinięty w pozycje płodową. Brodaty Auror rozmawiał półgłosem z najstarszym z uzdrowicieli. Dziewczyna nie słyszała słów, a że nikt za specjalnie się nią nie zajmował, z ciekawością rozglądała się dokoła. Jak wcześniej zauważyła, pokój był wysoce niespecjalny. Rozwalające się meble, wszędobylskie ślady po papierosach, kilka pustych puszek po piwie. Na jednej ze ścian pożółkła od starości tapeta zaczęła odchodzić.

- Crucciatus - odwróciła się do mówiącego. „Bródka” stukał różdżką w podkładkę do pisania, wcześniej odebraną jednemu z uzdrowicieli. - I to kilkakrotnie rzucany. Mugol nie miał szans obrony, nawet nie mógł wrzeszczeć.

- Ile czasu to trwało? - Doe spytał najstarszego z uzdrowicieli.

- Trudno dokładnie powiedzieć. Co najmniej dziesięć - piętnaście minut. Obrażenia są poważne, nie wiem, czy uda nam się mu pomóc.

- Czy możliwe jest, że ona go zaatakowała?

- A potem sama się spetryfikowała?

- Wiem, niewykonalne, ale musiałem spytać. Może pan go jeszcze na chwilę tu zostawić?

- Chwilę - zgodził się niechętnie.

- Jeszcze jedno, ich syn ma szesnaście lat, uczy się w Hogwarcie, czy mógłby…

- Tylko, jeżeli jest geniuszem.

- Genialne dzieci się zdarzają - mruknął pod nosem Auror. - Jesteś tutaj, panno Malfoy?

- Nigdzie nie odeszłam.

- Podejdź.

Mimowolnie cofnęła się o krok. Wyraźnie się wzdrygnęła.

- Nie mam nastroju.

- Nie chcę cię do tego zmuszać, ale jak trzeba będzie… - groźba zawisła w powietrzu.

Po plecach dziewczyny przebiegł dreszcz, ale posłuchała. Podeszła o kilka drobnych kroczków w stronę noszy. Zerknęła z ukosa na twarz nieprzytomnego i ponownie się wzdrygnęła. Nagle Doe chwycił ją za rękę, szarpnięciem przyciągnął do siebie. Próbowała się wyrwać, ale z całej siły przytrzymał ją za ramiona.

- Popatrz mu w twarz - syknął jej do ucha. - No, popatrz panno Malfoy. Wiesz kim jest? Znasz go?

Zerknęła. Wykrzywiona w cierpieniu twarz wyglądała jak jakaś groteskowa maska - niewidzące oczy były wytrzeszczone i nabiegłe krwią, usta zaciśnięte w dziwacznym grymasie, z kącika warg spływała ślina. Szponiasto zakrzywione dłonie wyglądały, jakby w ostatnim spaźmie próbował czegoś się schwytać. Tylko krótki, chrapliwy oddech świadczył, że nie patrzy na trupa.

- Poznajesz go Malfoy?

- Nie, nie. Nie znam go.

- Ten zmaltretowany mugol nazywa się Tobias Snape. Tam leżała jego żona, Eileen Snape z domu Prince. O niej może słyszałaś?

- Nie, nigdy nie słyszałam tego nazwiska.

- Czyżby? A ich syn, Severus Snape, nic ci nie mówi?!

Jeżeli Malfoy wcześniej była blada, teraz stała się trupio sina.

- Nie…

- Uczeń piątego roku…

- Nie znam go, nie znam ich. Nie.

- Dziwne. Przez pół roku chodzi z tobą na zajęcia wyrównujące z eliksirów.

- Ja… Tak, może. Nie mam pamięci do nazwisk - bąknęła. Doe jeszcze mocniej ścisną jej ramię, aż syknęła.

- Trochę się o niego wypytałem. Szło mu wyjątkowo kiepsko. Aż tu nagle zaczął wykazywać niezwykły talent. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy nadrobił wszystkie zaległości i nawet wybił się ponad przeciętność. Zupełnie, jakby ktoś dodatkowo mu pomagał. Ktoś z wybitnym talentem do eliksirów. Jakiś dorosły czarodziej, który mógłby na jego prośbę tak potraktować jego rodziców. Czarodziej, który nie szaleje za mugolami. Znasz kogoś takiego Malfoy? Ktoś przychodzi ci na myśl?

Teraz dla odmiany zrobiła się czerwona. Wypieki wystąpiły jej na policzki, zabarwiając je na brzydki odcień purpury. Wyglądała jak pijak na ciężkim głodzie. Tylko jej wargi pozostały sino białe.

- Nie, - powiedziała cicho. - Nie mam zielonego pojęcia.

- Ten człowiek strasznie cierpiał, niemal zginął. Nie chcesz, by sprawiedliwości stało się zadość? A może po prostu jest ci wszystko jedno, bo jest niemagiczny?

- Nie! - w jej głosie brzmiała panika. - Ale naprawdę nie wiem. Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem!

Oczywiście wiedziałam. Domyśliłam się wszystkiego, lub prawie wszystkiego jak tylko wspomniał o korepetycjach u Slughorna. Był tylko jeden wybitny czarodziej jakiego znałam, który mógł pomóc Snape’owi w nadrobieniu braków z eliksirów. I z którym łączyło coś więcej niż zwykła znajomość. I który był na tyle silny, by użyć Crucciatusa.

Ale przecież nie mogłam zdradzić brata. Nawet, jeżeli niemal zabił jakiegoś mugola. Nawet jeżeli jego okrucieństwo mnie przeraziło.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Nie spałam też następnej i jeszcze kolejnej. Scysja z Voldemortem kosztowała mnie wszystkie nerwy. A to, co z nich zostało, zabrało spotkanie z Doe. Byłam wyczerpana fizycznie i psychicznie. Po prostu miałam ochotę zaszyć się gdzieś, owinąć kocem i usnąć na zawsze. Tak, by wszyscy zostawili mnie w świętym spokoju. Ale na to się nie zanosiło…

Musiałam przede wszystkim jakoś wypełnić rozkaz Voldemorta. Już wtedy zrozumiałam, że jestem zbyt słaba by mu się przeciwstawić. Lub po prostu dać mu się zabić. Ale to, że miałam wypełnić jego polecenie wcale nie oznaczało, że wiedziałam jak. W końcu po dziesiątkach prób wypociłam do Dumbledora list, w którym prosiłam go o możliwość dalszego studiowania w Hogwarcie. Napisałam, przynajmniej częściowo w zgodzie z prawdą, że nadal chcę zgłębiać zagadnienia związane z budową, produkcją i historią różdżek, a Hogwart jest najlepszym miejscem do takich badań. W zamian oferowałam swoje usługi jako nauczycielka bądź choćby pytelnica historii.

Pozostało mi tylko czekanie.

Matka wróciła z podróży dwa dni później. Blada jak zwykle, piękna jak zawsze. Z całymi kuframi najmodniejszych francuskich szat i płaszczy. Była wypoczęta, niemal roześmiana. Od razu widać było, że wyjazd jej się udał. Od razu poinformowała nas, że w najbliższy piątek organizuje proszoną kolację z okazji jej powrotu. Zaproszona została cała śmietanka magicznego świata. Od Ministra Magii wraz z małżonką, przez obie pary Black i córki drugiej z nich, po państwo Crouch. W sumie jakieś pięćdziesiąt osób.

W domu zapanowała „planowana panika”. Skrzaty dwoiły się i troiły by doprowadzić wszystkie pomieszczenia do idealnego błysku. Podłogi lśniły niczym lustra. Wymieniono wszystkie story w salonie, jadalni, saloniku i bibliotece. Wypucowano obrazy, odświeżono ramy, umyto lustra i kominki. W wszystkich pokojach ustawiono kompozycje ze zmieniających kolor kwiatów, lub dzwonników, typowych dla Południowej Ameryki kwiatów które przy najmniejszym poruszeniu wygrywały cichą melodię. Wszystkie pachniały oszałamiająco.

W kuchni stosy żywych małż sąsiadowały z kilogramami przepiórek, marynowanych łososi i górami kawioru. Trzech specjalnie sprowadzonych kucharzy przygotowywało deser truskawkowy ze słodką papryką, lody z serem pleśniowym i trzykolorowe suflety. W piwnicach chłodziły się butelki francuskich i włoskich win.

Krótko mówiąc miało to być przyjęcie sezonu.

W oznaczony wieczór we dworze płonęły wszystkie lampy, a ogród ozdabiały dziesiątki rozmigotanych elfów, które siedząc na krzewach i ozdobnych drzewach grały i śpiewały z cicha.

Na podłużnych stołach ustawionych w jadalni lśniły rodowe srebra, często pamiętające jeszcze rewolty goblinów, saska i chińska porcelana, kryształy z głębi Rosji błyszczące tak, że gdyby nie delikatne na nich odbicia, można by pomyśleć, że ich nie ma.

Imperia Malfoy była w swoim żywiole. Piękna jak rzadko, w zachwycającej sukni z Lyonskiego jedwabiu tkanego w kwiaty olśniewała wszystkich elegancją i uśmiechem. Dla każdego miała dobre słowo, z każdym łaskawie się witała przypominając udzielną władczynie na włościach. Z każdym wymieniła kilka grzeczności, pilnując by nikt nie poczuł się zignorowanym.

Lucjusz, w ciemnogranatowej szacie dekorowanej złotymi guzikami i z szafirem w pierścieniu pełnił honory pana domu. Z niezmąconym spokojem i miłym uśmiechem witał gości, zabawiał panów, komplementował panie. Vikannie nie umknął fakt, że szczególnie długo i, na siebie niemal czule, witał Narcyzę i jej siostrę. Obie też wyglądały zachwycająco - Bellatrix w ciężkiej szacie w kolorze czerwonego wina, jej siostra w złoto-granatowej sukni z wspaniałą biżuterią dekorowaną szafirami.

Panna Malfoy obserwowała swojego brata i Narcyzę ze szczytów schodów. Jak pochylali ku sobie głowy i cicho rozmawiali. Jak czarownica rozpromieniona, z błyszczącymi oczyma śledziła każdy jego ruch. Jak śmiała się z jego dowcipów, dźwięcznym, radosnym głosem. Nawet jak już odeszła, robiąc miejsce kolejnym zaproszonym, co i rusz zerkała w jego stronę. Najwyraźniej miała kłopoty ze skupieniem się na rozmowie z innymi.

-Vikanno. - głos matki wyrwał ją z zamyślenia. Zeszła na dół. Narcyza rozmawiała właśnie z jakimś czarnowłosym, młodym magiem.

- To Shean McMillan - przedstawiła młodzieńca. Dziewczyna zdawkowo skinęła głową. - Pochodzi z południowej Szkocji. Jest ostatnim dziedzicem swojego rodu.

- Miło mi - podała rękę. Pocałował ją z kurtuazją.

- Przyjemność po mojej stronie. Jakoś nie mieliśmy okazji spotkać się w Hogwarcie.

- Jakoś…

- Mam nadzieję, że zajmiesz się naszym gościem. - Imperia pojawiła się zupełnie nagle. Uśmiechała się miło, ale w jej oczach na moment zapaliły się groźne błyski.

- Oczywiście, matko.

Nim skończyła mówić, czarownica już odwróciła się do kolejnego gościa. Siłą rzeczy musiała spełnić polecenie. Rozmawiając o pogodzie zaprowadziła go w pobliże jednej z unoszących się w powietrzu tac z szampanem. Próbowała go tam zgubić, na moment zatrzymując się przy pani Crouch by wymienić z nią uprzejmości, ale czarodziej się nie dał. Znalazł ją zaraz potem, oferując się, że zabierze opróżnione kieliszki.

Potem kolejno starała się go pozbyć przy Walburdze i Orionie Black, panu Dewish, Pani Connery, Bellatrix, co oczywiście okazało się fatalnym pomysłem, państwu Fanny i Eustachym Price oraz kilku innych osobach. Nie udało się. Za każdym razem wracał jak bumerang, a ona nie mogła wyciągnąć Narcyzy na słowo. W końcu zrezygnowana, poddała się.

I ze zdumieniem stwierdziłam, że McMillan, którego na początku miałam za kolejnego buca, jest całkiem sympatyczny. Przede wszystkim, i co najważniejsze, nie kadził moim pieniądzom, jak inni. Za to był zabawny, niezmanierowany i miał solidną dawkę dystansu do naszej klasy. Kilka jego komentarzy na temat jednej, czy drugiej czarownicy czy czarodzieja rozbawiło mnie do łez.

Kiedy grubo po północy goście aportowali się z cichymi trzaskami, bądź odjeżdżali powozami, musiałam przyznać, zupełnie niezależnie od matki, że przyjęcie było naprawdę udane. Dużo lepiej się na nim bawiłam, niż powinnam.

Kolejne wezwanie od Doe przyszło w następny wtorek. Nie powiem, bym się go nie spodziewała. Zdumiało mnie tylko miejsce spotykania. Nie Dziurawy Kocioł, nie jakaś pokątna pakamera gdzieś na zapleczu sklepu, czy zaciszny pokoik na poddaszu, tylko oficjalne biuro aurorów w Ministerstwie Magii. I to w godzinach jego urzędowania. A to mogło oznaczać jedno - wpakowałam się w jakieś duże, oficjalne kłopoty.

W biurze Doe nie było. Zamiast niego, w środku znajdowało się trzech aurorów. Jednego, wysokiego, pucułowatego chłopaka o miłym uśmiechu już znała. Longbottom też ją poznał, bo jak tylko weszła machnął ręką by chwile poczekała. Nic do niej nie powiedział, bo zajęty był dyktowaniem półgłosem jakiegoś raportu. Oprócz niego w biurze były jeszcze zwalisty, jasnowłosy facet w sile wieku. Zamiast jednej nogi miał protezę. Teraz uderzał o ziemię trzymaną oburącz laską i rugał za coś drugiego, przystojnego chłopaka o idealnie białych włosach. Ten stał pokornie, tylko co jakiś czas próbując wtrącić coś na swoje usprawiedliwienie. Później zauważyła, że jak mantra powtarzał:

- Przecież nic się nie stało.

Na to kuternoga odpowiadał z złością:

- Tym razem. A następnym twoja dupa ozdobi ścianę płaczu. Chcesz tam trafić, czy wolisz jeszcze trochę pożyć?

- Ale przecież…

I rozmowa zataczała koło. Obydwaj zachowywali się, jakby jej nie zauważyli.

Niepewna stała pod ścianą, aż w końcu Longbottom skończył. Wstał, podał jej rękę. Mimowolnie odpowiedziała mu uśmiechem.

- Musisz chwilę poczekać - zaczął, od razu przechodząc na ty. - John kazał przeprosić, ale spóźni się kilka minut. Prosił byś poczekała.

- Jasne.

- Tam jest jego kąt - wskazał jej biurko pod ścianą, vis a’ vis magicznego okna, pokazującego jakieś wrzosowiska Irlandii. Podeszła, ale nie usiadła.

Miejsce pracy aurora wyglądało zadziwiająco normalnie. Nad blatem, na ścianie wisiała mapa Anglii i druga, Londynu. Na obu coś oznaczył małymi flagami - na każdej z nich była zapisana data, oraz dwu literowy skrót. Na jednej z nich, znalazła następujące oznaczenia:

III/J/1976 26 lipiec 1976, Spinners End, C + P?, II M&C, NZ

Właśnie się zastanawiała, co to oznacza, gdy skrót samoistnie się rozwiną. Teraz drobne, ale wyraźne litery głosiły:

Sprawa nr. III/J/1976: 26 lipiec 1976, Spinners End, dwie ofiary, muggol i czarownica, na niej użyty Petryficantus?, na nim Petryficantus? i Crucciatus. Świadków brak. Sprawca nie znany. On raczej pewny.

A więc była to mapa czyjejś działalności. Tylko czyjej? Przejrzała inne wpisy. Wszystkie miały oznaczenie NZ, na wszystkich pojawiał się też tajemniczy On. Choć na niektórych był tylko „chyba On”, na innych „na pewno On” lub „czyżby On?”. Tych ostatnich było najwięcej. Zastanawiała się właśnie o jakiego „Onego” chodzi, gdy zauważyła stojącą na biurku fotografię.

Ładna, czarnowłosa kobieta opierała się o poręcz chińskiego mostku. Wiatr szarpał jej krótką kwiecistą sukienką, więc co jakiś czas poprawiała spódnicę, śmiejąc się do osoby robiącej zdjęcie. Na szyi miała kilkanaście mugolskich wisiorów, a w rozpuszczone włosy wpięty kwiat.

- Kto to? - spytała Longbottoma. Podniósł głowę znad dokumentów. Uśmiechnął się widząc o co chodzi.

- Ona… To Daisy.

- Dziewczyna Doe?

- Raczej…

- Longbottom! - ostry głos przerwał rozmowę. Kulawy auror najwyraźniej skończył udzielanie reprymendy i teraz zajął się nimi. - Powiedz mi, Longbottom, czy Doe dał ci pozwolenie na gadanie o swoim życiu osobistym? Bo ja, czegoś takiego nie pamiętam.

- No, nie…

- Więc może łaskawie zamilkniesz?

- Tak… Przepraszam, Moody.

- Nie mnie przepraszaj, tylko Johna. A ty dziewczyno lepiej odłóż to na miejsce i nie interesuj się za bardzo cudzymi sprawami. To szkodzi na zdrowie. Po prostu siadaj i grzecznie czekaj.

Chciała już mu odpowiedzieć, ale auror odwrócił się i wyszedł. Ale autorytet musiał mieć duży, bo Longbottom nabrał wody w usta. Tylko uśmiechnął się przepraszająco i wrócił do swoich dokumentów. Odłożyła zdjęcie i zajęła fotel. Na szczęście zanim zdążyła się znudzić, Doe przyszedł.

Wyglądał niemal poważnie. W czystej, choć mocno przechodzonej szacie, z włosami związanymi z tyłu w kucyk i odsłoniętą opaską na oku wydawał się być chodzącym profesjonalizmem. Wydawał się też być bardzo zmęczony. Był jeszcze bledszy i miał większe cienie pod okiem niż zazwyczaj. Jednak na jej widok uśmiechnął się z zawodową uprzejmością.

Nawet się nie przywitał, tylko od razu zajął miejsce naprzeciwko niej. Chwilę grzebał w papierach, w końcu wyciągnął kilka arkuszy pergaminu zszytych ze sobą. Pchnął w jej stronę.

- Co to?

- Pani poprzednie zeznanie. Proszę się przeczytać i podpisać.

- I tak jest kłamliwe. Nie jestem kurtyznaną.

- Rubryka zawód nie może być pusta - odpowiedział z cieniem zwykłego uśmiechu.

Podpisała.

- To wszystko?

- Może cię to zainteresuje: Eileen Snape opuściła już szpital. Jej mąż nadal w nim pozostaje. Według zajmującego się nim uzdrowiciela nigdy nie odzyska pełni sił, choć prawdopodobnie da radę w miarę normalnie żyć.

- Dlaczego ma mnie to interesować? - spytała oschle.

- Przesłuchaliśmy już jego żonę: nie widziała kto ich zaatakował - kontynuował nie zwracając na nią uwagi. - Jak podejrzewaliśmy, została zaatakowana pierwsza i spetryfikowana. Klątwa była na tyle silna, że dopiero eliksir z Mandragory ją odczarował. Snape, z tego co udało nam się od niego wyciągnąć, też nikogo nie widział. Ale jego zeznania nie są pełnowartościowe. Jego umysł nadal poważnie szwankuje.

- Nadal nie rozumiem…

- Ale wykluczyliśmy ich syna. Ma niepodważalne alibi, choć twierdzi, że nie wie, kto był sprawdzą. Pytanie, panno Malfoy: czy nadal nie masz pojęcia, kto ich zaatakował?

- Nie wiem, skąd miałabym wiedzieć. Ja tego nie zrobiłam. Z resztą wszyscy wiedzą, że jestem niemal charłakiem.

Doe nie odpowiedział, tylko wbił w nią wzrok.

- Myślę, że kłamiesz, panno Malfoy.

- To zapytaj się mojej matki, potwierdzi, że moje największe osiągnięcie w transmutacji to zamiana filiżanki do herbaty w dzbanuszek do mleka.

- To nic nie znaczy, ja też nie byłem z tego orłem.

- To przynajmniej jedną cechę mamy wspólną - uśmiechnęła się.

- Nie o to pytałem panno Malfoy.

- Wiem, ale nic nie poradzę na to, że nie wiem, kto to zrobił. I nic tego nie zmieni.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.