Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Kroblam

Rozdział 8

Autor:Pazuzu
Serie:Harry Potter
Gatunki:Fikcja, Przygodowe
Uwagi:Utwór niedokończony, Przemoc
Dodany:2014-08-23 08:00:11
Aktualizowany:2014-08-15 14:28:11


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Było późne popołudnie, gdy wracały do dom. Vikanna, wtulona w kąt powozu ciągniętego przez testala, obserwowała wolno zachodzące słońce. Pomimo panującego upału szczelnie owinęła się Hogwarcką szatą. Obok niej siedziała Imperia, odsunięta od córki tak daleko, jak tylko było to możliwe. Sztywno wyprostowana i pogrążona w myślach zdawała się nie zauważać, że nie jest sama. Lucjusz się deportował jak tylko minęli granice Hogwartu.

Kareta minęła wysoką, ręcznie kutą bramę posiadłości. Przejechała pomiędzy szpalerami strzyżonych bukszpanów i zatrzymała się przed ozdobnym wejściem. Drzwi powozu otworzyły się samoistnie, jednocześnie z progu wysunęły się niewielkie, srebrzyste schodki. Imperia Malfoy zeszła po nich jako pierwsza i nie poświęcając nawet sekundy na rozejrzenie się po okolicy, weszła do domu. Vikanna zatrzymała się na ostatnim stopniu. Mimowolnie zacisnęła dłonie na ościeżach. Zejście po kilku stopniach zajęło jej zadziwiająco dużo czasu.

- Wzruszyłaś się powrotem do domu, kochana siostrzyczko? - niemal podskoczyła na dźwięk jego głosu. Lucjusz stał pomiędzy kolumnami portyku, z dłońmi splecionymi na piersiach. Uśmiechał się ciepło. - To niedobrze, siostrzyczko. Już się postaram, by pobyt tu był dla ciebie piekłem, siostruniu.

- Zejdź ze mnie.

- Ależ z dziką chęcią. Nie będę blokował kolejki.

- Ty chyba mścisz się za matkę.

- Oj, taka domyślna? A pomóc to ci się nie chciało…

- Litości! Mówiłam ci, wysłałam tą pieprzoną sowę! Wysłałam cholerną listę!

- Śmiem wątpić.

- Nie wierzysz mi?

- Nie.

- Och, przepraszam, że jestem lepsza w Oklumentacji niż ty w Legimentacji.

- Nawet charłak musi mieć choć cień talentu.

- Grabisz sobie, skrzacie.

- I nawzajem, trolu. Przynajmniej nie kłamię.

- Ja nie kłamię! Nie teraz! I tak, wiem, śmiesz wątpić! A jak śmiesz, to zapytaj Horusa!

- Ciekawe jak? A może mnie łaskawie oświecisz?

- A nie masz nikogo, kto by cię mógł nauczyć?

- Masz kogoś konkretnego na myśli?

Dziewczyna gwałtownie obróciła się w stronę ogrodu.

- Masz kogoś konkretnego na myśli? - powtórzył z naciskiem.

- Tak, twoje rozliczne kochanki. A teraz daruj… Muszę się wyrzygać.

- Zadziwiające, ja też - warknął.

Vikanna nie odpowiedziała, szła już żwirową alejką pomiędzy dwoma szpalerami krzewów. Skręciła w boczną odnogę, a potem w wąską ścieżkę, zwykle używaną przez skrzaty. Zaraz za elegancko zakomponowanymi rabatami i ogrodem w stylu francuskim, zaczynały się starannie zaplanowane chaszcze. Klnąc pod nosem zagłębiła się w gąszcz półdzikich krzewów i drzew. Wkoło panowała przejmująca cisza, zupełnie jakby cała okolica była martwa. Obejrzała się przez ramię - stąd widziała tylko fragment najdalej wysuniętego narożnika domu.

Trzasnęła pękająca gałąź. Obróciła się błyskawicznie w stronę dźwięku. Różdżkę odruchowo uniosła na wysokość ramienia. Ale nikogo tam nie było. Nic podejrzanego. Opuściła rękę, oddychając z ulgą.

Robiło się coraz ciemniej. Poszycie ginęło w cieniach, z trudem można było odróżnić zarysy korzeni i gałęzi. Pachniało niedawnym deszczem.

Wyraźnie widać było, że dziewczyna się wacha, ale ruszyła w stronę miejsca, z którego rozległ się hałas. Różdżkę trzymała w pogotowiu. Po kilkunastu krokach znów przystanęła. Cisza aż bodła w uszy. Trzask zupełnie ją zaskoczył. Rzuciła się w bok, przywierając do drzewa. Z krzaków poderwało się stado jakiś ptaków. Za nimi wyskoczył gnom. I zaraz potem znikł wśród roślin.

Dziewczyna zaklęła i z całej siły smagnęła różdżką chaszcze. Raz, drugi, trzeci.

- Bawi cię to, panno Malfoy?

Aż podskoczyła, słysząc lekko świszczący głos tuż za sobą. Jednak kiedy się odezwała, jej głos brzmiał kpiąco jak zawsze.

- Nie powiem, że nie, Panie. Czemu zawdzięczam wizytę?

- Dziś skończyłaś Hogwart, prawda? - skinęła głową. - Może chciałem ci pogratulować?

- Winnam być zaszczycona, prawda Panie?

- Dziwnie sformułowane pytanie - w jego głosie usłyszała dalekie wspomnienie rozbawienia.

- Ujmę to inaczej. Nie przyszedłeś pogratulować mi wyników. Nie jestem aż tak ważna. Prawda, Panie? - dodała. - Więc musi być inny powód twojej wizyty, Panie.

- A dobre miałaś oceny?

- Niezłe.

- Niezłe?

- Niezłe.

Czarny Pan westchnął lekko.

Żałuję, że nie zabiłam cię, gdy byłaś dzieckiem. I żałuję, że cię odratowali gdy zostałaś pogryziona przez arachny.

Dziewczyna drgnęła.

- Jesteś niespokojna. Nieczyste sumienie?

- To był męczący dzień, Panie.

- Czyżbyś nie cieszyła się, z możliwości spotkania ze mną?

- To był męczący dzień, Panie - powtórzyła nie kryjąc irytacji w głosie.

Zapadła cisza. On ciągle stał za nią, nie ruszając się, ani jej nie dotykając. Ona natomiast nawet nie próbowała się odwrócić.

Żałuję, że nie zabiłam cię, gdy byłaś dzieckiem. I żałuję, że cię odratowali gdy zostałaś pogryziona przez arachny.

To stało się nagle. Voldemort zrobił gwałtowny grok do tyłu, zachwiał się, jakby miał upaść. Powietrze uszło mu z płuc. Jednak momentalnie się wyprostował, wstrząsnął ramionami, jakby nic się nie stało.

Jadowity, wręcz tryumfujący uśmiech wypełzł na twarz Vikanny.

- Coś przede mną ukrywasz, panno Malfoy - głos Czarnego Pana brzmiał niemal przyjacielsko. Nagle zacisnął palce na jej ramieniu. Zaskowyczała z bólu. - Nie lubię, gdy coś się przede mną ukrywa, panno Malfoy. Jesteś moja i nie powinnaś mieć jakichkolwiek tajemnic przed swoim panem.

- Nie mam - jęknęła, próbując uwolnić się z jego uchwytu. Różdżka wypadła jej z dłoni.

- Więc czemu blokujesz Legimentację?

- Odruch.

- Co przede mną ukrywasz?

- Nie, Panie. Nie ukrywam, przysięgam.

Szarpną ją w swoją stronę. Odwróciła się. Zagryzła wargi by nie krzyczeć. W mroku blada twarz mężczyzny zdawała się świecić, a jego oczy jarzyły się czerwienią. Dwa ogniki na pozbawionej emocji masce trupa. Wąskie wargi wygiął w lekkim uśmiechu.

- Przysięgasz? - prychnął z pogardą, mocniej zaciskając palce na jej ramieniu. - Czyżby nazwisko Malfoyów cokolwiek dla ciebie znaczyło?

- Nic… nie… ukrywam.

- Skoro tak, to czemu chciałaś mu o nas powiedzieć?

- Nie… Nie tak… Kłóciliśmy się. Wymsknęło mi się, Panie. Przysięgam. Byłam zmęczona…

- Zmęczona? - powtórzył z drwiną.

Nagle była wolna. Zatoczyła się, wspierając o drzewo. Ręka bezwładnie zwisała wzdłuż jej boku. Voldemort musnął jej twarz dłonią. Zadrżała, ale się nie uchyliła.

- Masz rację, jesteś zmęczona. Wróć do domu, odpocznij, na razie nie będziemy się widzieli, ale nie zwalniam cię ze służby. Dostaniesz nowe rozkazy. I niech nigdy więcej nic ci się nie wymknie. Ogranicz też ataki na swego brata; mam co do niego plany i byłbym wyjątkowo niezadowolony, gdyby cokolwiek mu się stało, rozumiesz Malfoy?

- Tak, Panie.

- To dobrze - uśmiechnął się. - Gratulacje z powodu zdania - dodał na odchodnym i aportował się z głuchym trzaskiem.

- Do stu piorunów! Do mugolskiej nędzy! Zawsze na kolanach! Niech cię łajobomba…

Przez chwilę klęczała pod drzewem, klnąc w noc wszystkimi przekleństwami, jakie poznała i kilkoma, które sama wymyśliła. Nie miały one żadnego szczególnego adresata, ale ciągnęły się i ciągnęły. Klęła gdy po omacku szukała różdżki, wśród liści, gałęzi, korzeni i kamieni zalegających ziemię. Klęła gdy, już bliska łez, ją znalazła i okazało się, że wypadając jej z ręki, wleciała do kałuży. I kiedy ubrudziła i zamoczyła pół sukni by ją wyciągnąć. Klęła też, gdy po kilku potknięciach, uderzeniu ramieniem w jakiś pień, oraz rozdarciu szaty o gałąź, wyszła do francuskiego ogrodu.

Dopiero wtedy przestała.

Hogwarckiego powozu już nie było. Nie było też śladów kół czy jej stóp. Domowe skrzaty starannie wyrównały żwirowy podjazd. Powoli, przemknęła się raczej, niż podeszła do wejścia. Ostrożnie otworzyła drzwi.

Hol był opustoszały, cichy, z miarowo tykającym zegarem. Czuła się jak złodziej, gdy przechodziła pustym, reprezentacyjnym korytarzem. Czarodzieje i czarownice pogardliwie spoglądali na nią z portretów. Nie słyszała ani głosu matki, ani Lucjusza. Mimo wczesnej pory dom wydawał się uśpiony.

Tylnymi schodami zeszła do kuchni. Było to duże, tonące w świetle pomieszczenie o niskim sklepieniu. Na palenisku buzował ogień, płonęły świece w licznych, żeliwnych karniszach. Osiem domowych skrzatów krzątało się dokoła dwóch prostokątnych stołów z jasnego drewna bądź układało coś w szafkach, czy zmywało. Na jej widok niemal podskoczyły, a jedno czy drugie zapiszczało ze strachu. Zaraz też dobiegły do niej, kłaniając się w pas.

- Panienko Malfoy! Czemu panienka się fatygowała?

- Coś się stało, panienko? Niedobre skrzaty zrobiły coś nie tak?

- Panienka jest zła na złe skrzaty?

- Co się stało, panienko? - skrzeczały jeden przez drugiego.

- Nie! Spokój! Niech jedno mówi - warknęła. - Tylko jedno! Reszta precz!

Ten który został miał na sobie, jak inne, starą powłoczkę, choć stosunkowo najczystszą. Patrzył na dziewczynę wielkimi, łzawymi oczami.

- Panienka jest zła na złe skrzaty? Niedobre skrzaty zrobiły coś źle? Żaden skrzat nie wchodził do pokoju panienki - stworzenie zerknęło lękliwie przez ramię, na innego, z wyglądu bardzo młodego skrzata. - Tylko Zgredek zaniósł bagaż. Przynieść młotek?

- Nie. Nie. Potrzebuję…

- Kolacji panienko?

- Nie.

- Czekolady panienko?

- Nie…

- Herbaty?

- Nie! Tylko butelki ognistej whiski, albo koniaku. I lepiej, by moja matka się o tym nie dowiedziała.

- Nie, panienko? O panience też ma się nie dowiedzieć?

- Ogłuchłeś?

- Nie. Gnomek nie ogłuchł. Gnomek nic nie powie. Nic nie powie wielmożnej pani Malfoy, choćby ta mu kazała żelazkiem uszy wyprasować. Gnomek przeprasza, że panienki nie zrozumiał. Jak panienka chce, Gnomek przyniesie młotek i gwoździe.

- Nie! Panienka nie chce! Panienka chce butelkę i szklankę! - krzyknęła tracąc nerwy.

Skrzat zadrżał, skłonił się i rozpłynął w powietrzu z cichym puknięciem. Dosłownie minutę później dostała półlitrową butelkę najprzedniejszej whiski i szklaneczkę z ręcznie rżniętego, weneckiego szkła. Skrzat przyniósł jej jeszcze kilkanaście białych czekoladek w niewielkim platerowanym koszyczku, oraz suszone owoce.

- Pasują jak pięść do nosa - warknęła.

Gnomek zaczął lękliwie zerkać na inne skrzaty. Jeden nadgorliwie sięgnął po młotek i pęk długich, grubych gwoździ.

- Nie! - krzyknęła. - Odłóż go!

- Tak panienko, Zgredek go odłoży.

- I nie będzie żadnego przybijania uszu! Nie dzisiaj! - urwała. Potarła twarz. Kiedy się odezwała, mówiła nienaturalnie wolno. - Dobra, spokojnie. Bez nerwów. Dziękuję. Wezmę to, wystarczy. Dziękuję. Ale jak moja matka się dowie, każdego osobiście wyprasuję. I poprzybijam, by się nie pogiął.

Kiedy wychodziła skrzaty wpatrywały się w nią zdumione, jakby nikt nigdy im nie podziękował.

Starannie zamknęła za sobą drzwi, zaryglowała je skroblem. Nie zapalając świateł powlekła się do okna i zwaliła na podłogę. Słońce już zaszło. Niebo częściowo przysłonięte było chmurami, ale tu i ówdzie widziała jasne gwiazdy. Właśnie wzeszedł księżyc.

Otworzyła butelkę, nalała sobie do pełna. A potem wychyliła bez drgnięcia powieki.

- Wszystkiego najlepszego, charłaku - mruknęła przez łzy.

W szkole czasami urządzaliśmy popijawy. Na przykład jak wygraliśmy Puchar Qudditcha, była taka balanga, że stary Slughorn dostał piany na ustach. Na swoje nieszczęście wszedł w chwili, w której Lastrage, wtedy jeszcze zwykły ścigający, kończył zjadać „Eliksiry dla zaawansowanych”, a szukający znikł w dormitorium z jakąś dziewczyną. Jej majtki zostały. O ile pamiętam, mój brat, wówczas kapitan, tak się z kimś pokłócił, że rozbili dwa stoły. Mincenta razem z jakimś chłopakiem huśtali się na żyrandolu, a pozostali urządzili konkurs skakania przez linę zrobioną ze zerwanych ze ścian gobelinów. Nie zawiesił nas tylko ze względu na naszych rodziców. Za to dostaliśmy szlabany do końca roku, po dwadzieścia punktów karnych na łeb i zabronił używania eliksirów na kaca. Ten ostatni punkt okazał się najgorszy.

Hogwart był dobrą szkołą życia pod każdym względem, ale był tylko szkołą. Miejscem w którym nic mi nie groziło, w którym miałam koleżanki, w którym byłam tylko uczennicą. Moim największym problemem było spławianie chłopaków, którzy myśleli, że skoro oni są w drużynie, to na pewno moje pieniądze się z nimi umówią. I zaraz po wyjściu okazało się, że dla matki nadal jestem tylko charłakiem, a dla Voldemorta narzędziem.

Byłam wtedy zawieszona pomiędzy niewiadomo czym i niewiadomo kim. Rodziną, która mnie nie cierpiała i czarnoksiężnikiem, który chciał mnie użyć i to do czegoś o czym nie miałam pojęcia.

Ślizgoni nie płaczą, nie wypada nam płakać. Ale będąc samemu, w ciemnym pachnącym kurzem pokoju, wpatrując się w niebo za oknem i z butelką whiski może wypadać.

Oczywiście byłam zbyt młoda i głupia, by zrozumieć, że nie jestem jedyną w takiej sytuacji.

Rano wyglądała nieciekawie: miała sine łuki pod oczami, spierzchnięte usta. Wchodząc do jadalni odruchowo mrużyła oczy, chroniąc je przed zbyt jaskrawym światłem poranka. W środku zastała już matkę i Lucjusza. Nie zwrócili na nią uwagi. Chłopak z niemrawą miną mieszał w filiżance z kawą. Bąknęła coś na powitanie, młodzieniec nie odpowiedział, a kobieta ograniczyła się do oszczędnego skłonienia głową. Nawet nie podniosła wzroku znad porannego wydania Proroka Codziennego.

Dziewczyna zajęła miejsce naprzeciwko brata. Momentalnie podskoczył do niej imbryk i dzbanek, gestem nakazała nalać sobie mocnej, wonnej kawy do kubka. Odmówiła koszykowi z pieczywem, który próbował poczęstować ją bułką bądź kawałkiem świeżego chleba; odprawiła też maselniczkę, wazę z owsianką, miseczkę z konfiturami z pomarańczy, naczynie z parówkami na gorąco i drugie z jajkami. Za to poczęstowała się pojedynczym tostem, suchym. Cukru do kawy też nie chciała.

Śniadanie upływało w grobowej atmosferze. Nikt nic nie mówił, babciny zegar w koncie tykał miarowo, sprawiając, że rodzeństwo aż krzywiło się z bólu. Lucjusz nie przerywał mieszania nie słodzonej kawy, Vikanna mechanicznie skubała tosta, okruszki rozsypując na porcelanowym talerzyku, Imperia przerzuciła kolejną stronę gazety. Zegar tykał.

Po niespełna kwadransie Imperia odłożyła na bok gazetę, zdjęła z kolan serwetkę, dopiła herbatę i wyszła, nie powiedziawszy nawet słowa. Vikanna pacnęła twarzą w talerz, zupełnie zapominając o leżących tam okruszkach, Lucjusz nadal mieszał kawę…

Zegar tykał.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.