Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Piper Beta

Rozdział 1

Autor:Pazuzu
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Dramat, Kryminał
Uwagi:Yaoi/Shounen-Ai
Dodany:2014-05-10 15:12:16
Aktualizowany:2014-05-10 15:13:16


Następny rozdział

Znów miał siedemnaście lat. Mieszkał w rezydencji, jakiej nigdy nie mieli jego rodzice - gregoriańskiej siedzibie położonej wśród rozległego parku. Było wczesne lato. Niebo miało intensywnie seledynową barwę.

Całymi dniami błąkał się po rozświetlonym, jakby skrytym za mgłą ogrodzie: po alejkach wysypanych drobnym, żółtym piaskiem którego ziaren nie sposób było rozpoznać; wśród wysokich na kilka metrów strzyżonych żywopłotów; po olbrzymim, niemal nie kończącym się labiryncie tui i ligustrów. Dziesiątki razy skręcał to w lewo, to w prawo wpatrując się w nienaturalny wręcz błękit nieba i słoneczną mgłę oddalonych przejść. Kiedy tak krążył, nie mogąc znaleźć drogi, zdawało mu się, że jest jedyną żywą istotą na świecie. Że istniały tylko te zielone ściany i on sam. Nic więcej…

Pośrodku labiryntu, o ile miał środek, stała fontanna z białego kamienia, może alabastru? Światło przenikało przez smukłą podstawę i gładką, przypominającą kielich czaszę. Woda nie płynęła, choć wkoło rozlegał się szum. W pustym basenie siedział biały paw o mieniącym się tysiącami barw podgardlu i złożonym, długim ogonie. Kilka razy zastał go na szczycie fontanny, choć nigdy nie widział by się poruszał. Tylko czerwone oko mrugało. Raz próbował chwycić jego pióro, ale wymknęło mu się z dłoni. Nie wiedział dlaczego, bo paw nie uciekał. Stał tam gdzie go zastał, jak fragment rzeźby, jednak nie mógł zdobyć pióra z jego ogona. Więcej już nie próbował.

Dom był wielki i opustoszały. Kiedy nie krążył po ogrodzie chodził po wypastowanych korytarzach, których błyszczące, kamienne posadzki sprawiały wrażenie luster. Odgłos jego kroków odbijał się od ścian, potęgując tylko poczucie wyobcowania.

Kilka razy w oddali widział innych ludzi. Niewyraźne, rozmyte postacie. Rozpoznawał w nich swoje kuzynostwo, kolegów z wojska, na wpół zapomnianych przyjaciół ze szkoły. Szczególnie zapadł mu w pamięć jeden - wysoki, postawny, starszy od niego o kilka lat, młodszy brat jego matki. Miły, otwarty człowiek, który zabierał go na ryby gdy był dzieckiem. Bez pudła rozpoznawał tę wysoką, smukłą sylwetkę i charakterystyczny chód - jego wujek miał jedną nogę krótszą. Mimo to podziwiał go.

Raz go zawołał po imieniu i kiedy tamten się odwrócił, zobaczył że ma twarz Frankiego. Nie mógł się pomylić. To były jego rysy twarzy, jego ostry podbródek i czarne oczy.

Fantazjował więc o swoim wujku - Frankim, masturbując się w pachnącej krochmalem pościeli.

Miał wrażenie, że to lato mogłoby trwać wiecznie…

- Proszę poruszyć ręką. Zgiąć i rozłożyć po kolei wszystkie palce. Dobrze. Teraz druga ręka. Nie widzę spowolnień, czyli rehabilitacja zadziałała. Wygląda na to, że przepływ neuronów jest prawidłowy. Jutro będziemy mogli pana wypisać. Proszę tylko pamiętać, jest pan drugą osobą na której przeprowadziliśmy taką operację. Udała się i uratowaliśmy pana życie, ale jeszcze przez długi czas nie będzie pan w pełni sprawny. Szybkość, siła, wytrzymałość - wszystko to może być dużo gorsze niż kiedyś. Ale proszę ćwiczyć i się nie przemęczać, a z biegiem czasu wróci pan do normy. Początkowo może mieć pan też kłopoty z życiem seksualnym, więc z tym proponuję trochę poczekać, chyba że chce pan najeść się wstydu. Jak długo? Może miesiąc, może dwa tygodnie, może pół roku. Przed wypadkiem był pan bardzo sprawnym, silnym facetem, więc nie powinno to trwać dłużej. Głowa do góry, teraz całe życie przed panem. I do tego może pan zacząć wszystko od nowa, a proszę mi wierzyć, niewielu ludzi ma taką szansę.

Nie potrafił powiedzieć jak długo lecieli. Ciemne fale Morza Północnego przemykały pod nim jak na przyspieszonym filmie. Obserwował je bez specjalnego zaangażowania - białe grzywy, ciemne zagłębienia, ponury krajobraz najniebezpieczniejszego morza w tej części Europy. A od utonięcia chronił go tylko przerdzewiały kadłub wysłużonej Pumy. Jednak stary śmigłowiec jakoś się trzymał i z głuchym warkotem pokonywał kolejne mile. Jego wirniki tłukły wilgotne powietrze, powodując w kiepsko wytłumionym wnętrzu niesamowity hałas. W dwudziestoczteroosobowym przedziale był tylko on.

W końcu pilot odwrócił się i coś do niego powiedział. Huk zagłuszył słowa, ale po gestach zrozumiał o co mu chodziło - na horyzoncie pojawiła się ciemna plama. Lecieli wprost na nią. Poruszali się z pełną prędkością, więc szybko rosła w oczach zmieniając się w trochę bezkształtną, wznoszącą się na potężnych brunatnych wspornikach platformę wiertniczą.

Nie minęło pięć minut, a już mógł rozróżnić zarysy poszczególnych modułów, wież bezpieczeństwa do odprowadzania nadmiaru gazów, oraz wysuniętych na boki potężnych kratownic, których przeznaczenia nie potrafił określić. Platforma była ogromna. Wysoka na ponad sto pięćdziesiąt stóp, o powierzchni większej niż boisko do piłki nożnej. Cała zastawiona plątaniną rur, ścian, modułów i kontenerów. Na najwyższym punkcie płaskiego dachu znajdowało się lądowisko dla helikopterów. Farba niemal zupełnie zeszła i musiał się domyślać pierwotnego zarysu koła i potężnej litery H, zaznaczających miejsce przyziemienia.

Żeby ustawić się w zgodzie z wiatrem, śmigłowiec musiał zatoczyć niemal pełen okrąg, miał więc okazję obejrzeć z bliska platformę. Od razu zauważył, że coś było z nią mocno nie tak. Wieża bezpieczeństwa była tak przerdzewiała, że ledwo się trzymała. Nie znał się na tym, ale wydawało mu się, że brakuje jej całych fragmentów konstrukcji. Z kontenerów będących poszczególnymi modułami odpadały płaty farby, części z nich po prostu brakowało - w przypominającej labirynt konstrukcji wyraźnie odcinały się wyrwy po nich. Elementy metalowe były pokryte rudą warstwą utlenienia. Na najwyższym punkcie nie paliła się żadna lampa sygnalizacyjna.

Platforma wyglądała na opuszczoną.

Puma wylądowała zadziwiająco miękko. Zabrał swój worek i nie czekając na sygnał od pilota wyskoczył na zewnątrz. Odruchowo skulił się przechodząc pod łopatkami wirnika, choć te znajdowały się dobre pięć stóp nad jego głową. Na lądowisku nikt na niego nie czekał. Było zupełnie opustoszałe. Nawet przez chwilę się zastanawiał, czy nie wrócić, ale śmigłowiec poderwał się w powietrze i powoli odleciał w stronę z której przybyli. Chwilę stał niezdecydowany, w końcu zabrał bagaż i ruszył w stronę krawędzi lądowiska.

Puma zmieniła się w mały punkcik na horyzoncie.

- Royskopp? Larry Royskopp?

Wysoki, chudy mężczyzna pojawił się jak spod ziemi. Skinął mu głową, że tak.

- John Gibson - podał mu rękę. Miał niepewny uścisk cywila. - Chodźmy do środka. Za pół godziny nad naszymi głowami przeleci satelita NATO, a nie chcemy by się zorientowali, że tu działamy. Tędy, proszę.

Poprowadził go w przeciwnym kierunku niż pierwotnie szedł, ku zewnętrznej krawędzi platformy. Okazało się, że w płycie lądowiska jest klapa prowadząca na rozchybotane schody. Zaczęli schodzić. Gibson prowadził.

- Przepraszam, że nikt nie wyszedł, ale nasz zwykły pilot zachorował, a nie chcemy, by więcej osób niż to konieczne wiedziało, kto dokładnie tu się znajduje. Woleliśmy się więc nie pokazywać. Proszę uważać na te kable, są pod napięciem.

Nie musiał mówić. Jaskrawoczerwone przewody, przyczepione do wsporników za pomocą taśmy, wyraźnie odcinały się od zardzewiałej reszty. Po kilku minutach schodzenia przewodnik skierował się do pomalowanych kiedyś na biało drzwi. Weszli w mroczny, pachnący wilgocią i rdzą labirynt. Drogę oświetlały lampy diodowe na czujniki ruchu. Szedł i miał wrażenie, że cały korytarz faluje mu pod nogami. Na wszelki wypadek przytrzymywał się ręką wilgotnej ściany. Gibson natomiast poruszał się jakby tu się urodził - niemal nie patrzył gdzie idzie i cały czas trajkotał.

- …była jedną z największych platform swego czasu. Więc lepiej, byś na samym początku nie chodził sam, to straszny labirynt. Zbudowali ją w latach 80-tych dwudziestego wieku, kilka lat po tym jak uruchomili jej starszą siostrę bliźniaczkę. W czasach największej prosperity wytwarzano tu sto dwadzieścia tysięcy baryłek ropy, prawie dziesięć procent produkcji Wielkiej Brytanii. Wszystko się zawaliło w 1988 roku, w lipcu. Wtedy PiperAlpha spłonęła zabijając stu sześćdziesięciu trzech pracowników i kilku ratowników. W ciągu zaledwie kilku godzin, po serii wybuchów skroplonego kondensatu, znikła z powierzchni morza. Ponieważ to jest konstrukcja bliźniacza, od razu wstrzymano pracę i zamknięto całość do uzyskania wyników z śledztwa i wprowadzenia niezbędnych udoskonaleń. Zajęło to kilka lat i w 93 wznowiono pracę. Ale to nie było to samo: nafciarze są równie przesądni jak marynarze. Mówili, że nad platformą ciąży fatum. Potem zdarzyło się kilka wypadków śmiertelnych - trzy, czy cztery - niewiele, na innych też się zdarzają, ale tu zrobiło to czarny PR. Właściciel musiał płacić dwukrotnie większe stawki niż gdzie indziej, a i tak ludzie nie chcieli tu pracować. Jakoś w 2000 roku zamknęli ten biznes na stałe. Liczyli co prawda na to, że jeszcze go uruchomią, albo komuś sprzedadzą, więc przez kilka lat pracowały tu kilkunastoosobowe grupki pilnując, by całość się nie rozpadła i mogła nadal funkcjonować, ale po załamaniu się rynku i oni się zwinęli. Właściciel kazał zdemontować wszystko, co przedstawiało jakąś wartość i resztę zostawił. Ale to solidna konstrukcja, jeszcze kilkanaście lat postoi, zanim szlag ją trafi. Uważaj na te przejście, ma wysoki próg. Teraz to taka nasza tajna baza. Jak widzisz: mamy nową instalację elektryczną, wymieniliśmy również zasilanie, systemy uzdatniania wody, ogrzewanie. Dolne moduły przerobiliśmy, tak, by nadawały się do ćwiczeń. Niestety, ze względów bezpieczeństwa nie możemy mieć zainstalowanego stałego dostępu do sieci i telefonów, więc jakbyś chciał się z kimś skontaktować, musisz najpierw poprosić mnie. Takie paskudne ograniczenie - dodał przepraszająco.

Nie skomentował tego, choć Gibson najwyraźniej tego oczekiwał, bo wreszcie zamilkł.

Starał się zapamiętać drogę, ale wąskie przejścia wydawały mu się zupełnie identyczne, a punktowe oświetlenie i brak dostępu do światła z zewnątrz tylko potęgowały dezorientację.

W końcu weszli w szeroki korytarz o biało wykończonych ścianach. Farba co prawda pożółkła, ale wytarta barwna wykładzina podłogowa i fakt, że ściany były wyłożone jakimś laminatem wskazywały, że znaleźli się w części mieszkalnej. Po kolejnych dwóch zakrętach i schodach znaleźli się przed brązowymi drzwiami z sklejki. Gibson chrząknął.

- Pora byś poznał resztę ekipy. Poprosiłem ich, by zaczekali na nas w jadalni - otworzył drzwi. - Przyprowadziłem naszego spóźnialskiego. To Larry Royskopp, będzie głównym strzelcem.

W środku czekały aż dwie osoby. Trochę go to zaskoczyło, ale nie dał tego po sobie poznać. Właściwie, zaraz zganił się w myślach, czemu jest zdziwiony? W końcu wszystko wskazywało, że chodzi o grubszą sprawę. A nawet te średnie załatwia się zwykle grupowo.

Przy składanym stoliku siedział zwalisty, dość wysoki facet w sile wieku. Na jego widok wstał, podszedł i podał mu żylastą dłoń.

- Fritz Wolf, obserwator - przedstawił się. Mówił bez najmniejszego śladu akcentu. - Tylko daruj sobie dowcipy z piwnicą. Słyszałem je wszystkie.

Uścisnął mu rękę, skinąwszy głową. Szybko go ocenił - brązowe oczy, takie same włosy, możliwe że farbowane. Prawie czterdziestka, fryzura wojskowego, brak obrączki, staranne ubranie, zadbane włosy i paznokcie… Musiał opuścić armię jakiś czas temu, ale długo służył. Nazwisko wskazywało na Niemca lub Austriaka, a to dawało szanse na dobre wyszkolenie. Ciekawe jak było u niego z doświadczeniem?

Wolf również chwilę mierzył go wzrokiem, najwyraźniej też oceniał. W końcu szeroko się uśmiechnął i puścił jego dłoń. Ruchem głowy wskazał kąt za sobą.

- A tam masz swoje zastępstwo.

Stojąca w półcieniu postać wreszcie się poruszyła i wyszła do światła.

- Stan Cold - przedstawił się.

O ile obserwator był typowym przykładem żołnierza po służbie, to Cold… Zaskoczyło go jak bardzo jest młody, wyglądał jakby jeszcze nigdy się nie golił. Gładziutkie policzki, drobne rysy twarzy, wąski nos, niewielkie usta. Nie był wysoki, mógł mieć jakiś pięć stóp dziesięć cali, szczupła sylwetka, wąskie ramiona. Ręka którą podał była równie drobna jak on sam, miała za to niezwykle długie palce. Włosy nosił przystrzyżone na maksymalnie pięć milimetrów. Ciężko było rozpoznać ich kolor, choć sądząc po jasno niebieskich oczach był blondynem. Do tego miał kolczyki w uszach.

- Stan Cold - powtórzył, ściskając jego dłoń. Wbrew pozorom był to silny, energiczny uścisk. - Będę drugim snajperem.

- Tak więc skoro wszyscy się poznaliśmy i jesteśmy już w komplecie, możemy zaczynać. - Gibson zatarł zadowolony ręce. - Tak dla porządku: zaadoptowaliśmy na kwatery pokoje na niższym poziomie. Mieszkasz koło Colda, jak chcesz się odświeżyć to ktoś z nas może cię tam zaprowadzić. Jak mówiłem, i co pewnie zauważyłeś, ta platforma to prawdziwy labirynt i lepiej, byś na początku chodził z którymś z nas, bo się pogubisz. Cold, zajmiesz się nim?

- Jasne.

- Potem zrobimy późny obiad i odprawę. Muszę wreszcie wam powiedzieć, o co tu chodzi.

- Najwyższy czas - mruknął Wolf. - Zaczynałem się frustrować.

- Nie tylko ty - zauważył chłopak. - Idziesz, Royskopp?

Skinął głową, że tak, zabrał swój worek i ruszył za nim. Tym razem droga była prosta - w lewo, wzdłuż korytarza, w prawo, schodami na dół, w lewo, przy drugim rozgałęzieniu w lewo i już był na miejscu. Chłopak krótko się roześmiał.

- Niezły labirynt, nie? Mam dobrą orientację w terenie, ale gubiłem się przez pierwsze trzy dni. Przyjdę po ciebie za jakieś czterdzieści minut. A tak poza tym, witaj na Piper Beta.

Siedzieli w kantynie - obszernym, cuchnącym wilgocią pomieszczeniu z zaspawanymi blachą oknami. Środek oświetlały dwie jarzeniówki nadając ich twarzom niezdrowy, zielonkawy odcień. Pod ścianami ustawiono przenośne stoły zastawione obecne sprzętem komputerowym i nierozpakowanymi pudłami. Pośrodku stał rzutnik, otoczony kilkoma krzesłami. Gibson stał obok z niepewną miną.

- Przed wami są teczki, w nich znajdziecie zdjęcia celu - zaczął w najgłupszy z możliwych sposobów.

Royskopp otworzył swoją. Holograficzna płytka wyświetlała trójwymiarową podobiznę na oko czterdziestoparoletniego Latynosa z blizną na czole. Oprócz tego znalazł kilka standardowych fotografii: jak wysiadał z samochodu, pozował na tle górki trupów ze złotym kałasznikowem w rękach, uśmiechał się na jakiejś gali obejmując cycastą brunetkę w koktajlowej sukience, na imprezie dobroczynnej i tak dalej i tym podobne. Przejrzał je pobieżnie i zwrócił uwagę na leżący pod nimi tablet.

- To Carlos Jesus Ramirez, szef Colombos Cartel, obecnie największego meksykańskiego kartelu działającego na wschodnim wybrzeżu kraju. Powstali siedem lat temu, po upadku Sinaloa Cartel. Wtedy też władze objął Ramirez. Zajmują się głównie przerzutem narkotyków do południowych stanów. Oprócz tego szmuglują broń, nielegalnych emigrantów z Meksyku do USA i kontrolują burdele na wschodnim wybrzeżu. W ciągu ostatnich pięciu lat na skutek ich wojny z Los Zetas zginęło około trzydziestu tysięcy ludzi.

Wolf gwizdnął przez zaciśnięte zęby. Royskopp musiał przyznać, że i na nim ta liczba zrobiła wrażenie. Gibson chrząknął i kontynuował.

- Obecnie trwa między nimi chłodne zawieszenie broni. Na tabletach znajdziecie skrótową historię wojen kartelowych, Colombos i Los Zetas. Ramirez jest taki, jak większość jego poprzedników i odpowiedników w innych kartelach: zmyślny, brutalny, bezwzględny i paranoicznie wręcz ostrożny. Zdjęcie z kałasznikowem które macie w aktach jest jego jedynym ujęciem z bronią w ręku, jakie udało się nam zdobyć. Facet bardzo się stara uchodzić za normalnego biznesmena, playboya i filantropa. Wspomaga kilka sierocińców i ufundował trzy szkoły dla biedoty, jedno z zdjęć jest właśnie z uroczystości otwarcia drugiej z nich. Obecnie ma drugą żonę, byłą miss Meksyku z 2017 roku. To ta panna w zielonej sukni. Ma trójkę dzieci z poprzedniego związku i jedno z obecnego. Dokładne dossier Ramireza znajdziecie na tabletach. Dla nas ważne jest, że w Meksyku nie sposób go dopaść, praktycznie kontroluje miasto, w którym mieszka. Policja albo nic na niego nie ma, albo siedzi w jego kieszeni. Jest też ściśle chroniony. Po zamachu na swoje życie sprzed roku ma niemal paranoję na punkcie ochrony. Strzelcy wyborowi, ochroniarze, opancerzone limuzyny, wszędzie lata własnym Gulfstremem wyposażonym w wyrzutnie flar i wojskowe systemy radarowe. Dlatego akcja na terenie Meksyku nie wchodzi w rachubę.

Przerwał, napił się w wody z szklanki. Royskopp zerknął na Colda, sprawdzając jakie wrażenie wywarły na nim te wiadomości. Szybko ocenił, że praktycznie żadne. Chłopak oglądał hologram i drapał się po czole, twarz miał skupioną, ale pozbawioną emocji. Gibson ponownie chrząknął i mówił dalej.

- Tak więc musimy czekać, aż opuści kraj. Taka okazja będzie równo za czterdzieści dni. W Toronto odbędzie się nieoficjalne spotkanie karteli amerykańskich z meksykańskich, w celu ustalenia nowego podziału szlaków przerzutowych do USA. Znamy więc termin i miejsce. Możesz zgasić światło, Cold?

Chłopak posłusznie wstał i wyłączył. Po chwili na ścianie pojawił się trójwymiarowy obraz miasta. Gibson wskazał na znajdujący się w środku budynek - niski, siedmiokondygnacyjny, położony pośrodku lasu biurowców.

- To hotel „Bertram”, szanowany, z ponad stuletnią tradycją i niezmąconą reputacją. To w nim, siódmego, rozpoczną się negocjacje. Według naszych źródeł Ramirez pojawi się na nich tylko z podstawową ochroną. Hotel ma tylko jedno wejście, więc on będzie musiał podjechać tutaj - zakreślił wskaźnikiem laserowy koło. - Przyjedzie prosto z lotniska, liczymy, że będzie poruszał się najkrótszą drogą, więc powinien przyjechać stąd. Niestety dokładnej godziny nie znamy, więc trzeba będzie czatować od szóstej rano. Jak widzicie wejście jest podniesione o pół kondygnacji w stosunku do poziomu ziemi, więc wchodząc będzie doskonale widoczny. Wtedy trzeba go zdjąć. Sytuacja jest o tyle korzystna, że przed budynkiem znajduje się prawie hektarowy park, co daje dobre przedpole.

- Mówiłeś o podstawowej ochronie - wtrącił się Cold. - Ilu dokładnie i kto? Jak uzbrojeni?

- W jego przypadku dziesięciu goryli w trzech samochodach: po czterech w samochodzie przed i za limuzyną Ramireza i dwóch w jego wozie, w tym kierowca. Najczęściej używają pistoletów maszynowych typu Uzi. To meksykańskie konstrukcje, dość niezawodne, ale…

- Ekhm…

- Chciałeś coś dodać, Wolf?

- Uzi jest produkcji Izraelskiej. Nie meksykańskiej - nie dodał co prawda „ty ignorancie”, ale jego ton dobitnie świadczył, co myśli o takiej niewiedzy. Gibson zrobił urażoną minę.

- Od nazwiska konstruktora, Uziela Gal. Zaprojektowany w 1951, produkowany od 1956 przez Israel Military Industries, od 2004 stopniowo zastępowany przez MTAR-21 - technik uznał za właściwie, popisać się swoją wiedzą. Obserwator mruknął pod nosem „Wikipedia”, ale darował sobie głośny komentarz. Gibson kontynuował. - Miałem na myśli, że używają meksykańskich podróbek izraelskiej konstrukcji. Jak mówiłem, to dość niezawodna broń, ale o krótkim zasięgu. Poza tym posiadają broń krótką automatyczną, ale tu nie możemy nawet zgadywać jaką. Może być DesertEagle, Glock 19, lubią też amerykańskie Smith&Wesson Sigma 9 mm czy HK MK23 SOCOM. Kiedy Ramirez wyjdzie, ci w samochodach odjadą. Na miejscu będzie czekać na nich pięciu członków obstawy. Pozostali przywódcy karteli, a będzie ich czterech, mają podobne poczty. Na więcej nie zgodził się hotel i nie pozwalają ustalenia między kartelami. To doświadczeni ludzie, ale wyposażeni do walki na krótkim dystansie. Dokładne dane kto bierze udział w negocjacjach i profile kilku z zidentyfikowanych ochroniarzy macie na tabletach.

- Co jeszcze? - dopytywał się chłopak. Gibson zrobił niepewną minę.

- Najprawdopodobniej czterech strzelców wyborowych, obserwujących hotel i okolicę.

- Miło, że teraz nam to mówicie - zauważył chłodno Cold.

Wolf zabulgotał krótkim śmiechem.

- Ciesz się, że możesz w każdej chwili zrezygnować.

- Tak, umieram ze szczęścia - warknął. - Oczywiście nie wiecie, gdzie mogą być usytuowani i w co będą uzbrojeni?

- Niestety nie, ale mamy przypuszczenia.

Mapa się oddaliła i zmieniła obraz z izometrycznego na widok z góry. Gibson wskazał na kilka biurowców.

- Nasze analizy wskazują, że najlepsze pola do ostrzału i obserwacji są z dachów tych budynków. Wszystkie są w odległości maksymalnie dwustu metrów od hotelu i są na tyle wysokie, że pozwalają na obserwację dachów okolicznych biurowców. Co do uzbrojenia, to będą to najprawdopodobniej meksykańskie karabinki wyborowe Intrudo 127 MK, na amunicję .338 Lapua Magnum.

- Zasięg?

Gibson chwilę szperał w swoim tablecie.

- Teoretyczny tysiąc osiemset pięćdziesiąt metrów. Najdalsze trafienie zarejestrowane siedemset pięćdziesiąt cztery metry - przeczytał. Cold prychnął, ale nie skomentował.

- Kim są ci strzelcy? - spytał się Royskopp. - Macie jakieś typy?

- Na pewno nie są to szeregowi członkowie gangu. Ramirez już o to się postarał. Mamy dowody, że zatrudnia byłych policjantów z Meksykańskich oddziałów specjalnych. Musicie się więc liczyć z tym, że są dobrze wyszkoleni i wiedzą, jak wykorzystać broń - dodał niemal przepraszająco.

- Czyli nas dwóch, przeciw co najmniej czterem zawodowcom? Robi się coraz lepiej - zauważył chłodno chłopak.

- Hej, nie przeoczyłeś kogoś? - wtrącił się Wolf. - Moja dupa też będzie wystawiona jak na patelni, więc nie zapominaj o niej.

- Ciesz się, że w każdej chwili możesz zrezygnować - odgryzł mu się Cold.

- Sami mamy wybrać stanowiska, czy o tym też pomyśleliście? - przerwał im dyskusje.

Gibson najwyraźniej z ulgą powitał zmianę tematu, bo jego głos zabrzmiał dużo pewniej niż przed chwilą.

- Wybraliśmy. Nasze analizy wskazują, że w zaistniałej sytuacji i biorąc pod uwagę możliwości strzelców Colombos najlepsze miejsca będą tu i tu - wskazał dwa budynki oddalone od hotelu o jakieś pięćset pięćdziesiąt jardów. - Royskopp ty zajmiesz miejsce na dwudziestym trzecim piętrze apartamentowca Ayora. Mamy tam wynajęty apartament. Dokładne dane, rozkład mieszkania, odległości i kąty masz na tablecie. Znajdziesz tam też symulację wysokości okolicznych budynków. Cold - twoje stanowisko będzie na ostatnim piętrze budynku Ritfelda. To niedokończona budowa, inwestor zbankrutował dwa lata temu i obecnie pies z kulawą nogą tam nie zagląda. Wszystkie potrzebne informacje znajdziesz…

- Na tablecie - dokończył za niego.

Coś w jego głosie nakazało Roskoppowi zerknąć na niego. W słabym świetle rzutnika niewiele widział, ale odniósł wrażenie, że chłopak jest zaniepokojony. Najwyraźniej też już zauważył.

- Dokładnie. Twoja pozycja Wolf będzie stosunkowo najbezpieczniejsza. To stary budynek magazynowy, położony kilka przecznic od hotelu. Nikt nie powinien ci przeszkadzać.

- Nie mam z niego widoku - zauważył. Gibson skinął głową.

- Nie - przyznał - twoimi oczami będzie to. Drona szpiegowska piątej generacji. Piętnaście centymetrów długości, trzydzieści centymetrów rozstawu skrzydeł, zasięg bezpośredni pięćdziesiąt kilometrów od nadajnika, napęd na fotoogniwa, zapasowe baterie starczają na cztery godziny lotu. Opóźnienia w przesyłaniu obrazu rzędu nanosekund. Bezpośrednie połączenie z systemami celowniczymi w karabinach i satelitą.

- Słyszałem o tych zabawkach. Ale nigdy z nich nie korzystałem.

- Masz miesiąc by się nauczyć. Jutro rozpoczynamy treningi.

- Mam jedno małe pytanie - wtrącił Cold. - Kim jest ten koleś z pozostałych zdjęć.

- Twój cel numer dwa. Pedro Armando Lopez, prawa ręka Ramireza i jego potencjalny następca. Nie mamy stuprocentowej pewności czy przyjedzie razem z swoim szefem, czy będzie już na miejscu, czy wyjdzie go powitać, czy zostanie w środku. Pierwszym i jedynym zadaniem Royskoppa będzie zdjęcie Ramireza. Twoim, Cold, będzie albo zdjęcie Ramireza, albo, jeżeli się pojawi, Lopeza. Dla tego nie możemy użyć automatycznych systemów sprzężonego celowania, będziecie musieli polegać na obserwatorze. Będziecie mieli tylko jedną okazję do oddania strzału. Oba muszą paść w tym samym momencie. Zakładamy, że po ich zdjęciu strzelcy Colombos i ochrona zaczną was szukać. W ciągu jakiegoś kwadransa pojawi się policja. Będziecie więc mieli mało czasu na ewakuację. Jeżeli wpadniecie nie liczcie na pomoc. To poza naszym zasięgiem.

- Coraz lepiej i lepiej - uśmiechnął się ponuro Cold.

- Jeżeli was zdejmą albo wpadniecie zapłatę, zgodnie z umową, przelejemy na podane konta.

- Pomyśleliście o wszystkim - złośliwie zauważył Wolf. - Mamy sprzątnąć bosa jednego z największych karteli ze środka spotkania z innymi bossami, a potem jakoś stamtąd się wydostać mając strzelców wyborowych na plecach. Zajebiście.

- Patrząc na to, ile wam płacimy powinieneś się domyśleć, że nie wynajęliśmy was do zabicia harcerki. - Gibson nie podarował sobie drobnej złośliwości. - Wiem, że to jeszcze nie wszystko, ale mamy czas. Szczegóły akcji dopracujemy w trakcie prób, jeżeli coś nowego wyniknie będę was na bieżąco informował. Oczywiście zapewnimy wam transport na miejsce, transport broni i pomożemy w ewakuacji. Ale z tym dostosujemy się do waszych sugestii. W ciągu tygodnia powinniśmy dostać transport z bronią i amunicją. Będziecie mieli więc miesiąc na przyzwyczajenie się do niej i wzajemne zgranie się. Proponuję, by na tym zakończyć. Jutro musimy wcześnie wstać, więc… - urwał znacząco, wyłączając rzutnik.

Chłopak zapalił światło, spotkanie się zakończyło.

Następny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.