Opowiadanie
Magnificon 2k15 - relacja z konwentu
Autor: | Slova |
---|---|
Redakcja: | IKa |
Kategorie: | Relacja, Konwent |
Dodany: | 2015-06-26 22:14:15 |
Aktualizowany: | 2015-06-26 22:14:15 |
Doświadczeni konwentowicze z pewnością doszli (lub jeszcze dojdą) do wniosku, że główną przeszkodą w jeżdżeniu na mangowe imprezy nie są finanse, ale dystans. Wizja przemierzenia całej Polski i związana z tym potrzeba zagospodarowania dwóch dni na samą podróż często przeważa nad chęcią zabawy na konwencie, tym bardziej, gdy ten niekoniecznie może spełnić nasze oczekiwania. Organizatorzy imprez muszą więc podwyższać standardy i co roku ulepszać repertuar, by skusić jak największą ilość uczestników. Członkom grupy Miohi ta sztuka się udała, w dodatku drugi rok z rzędu, bowiem o ile pozostałe sygnowane ich logiem imprezy nie wyróżniają się zanadto z konwentowego gąszczu, tak Magnificon już drugi raz wyznaczył nowe standardy i podniósł poprzeczkę na wysoki poziom, jakby z ligi amatorskiej przechodząc do grona profesjonalistów.
Przy okazji profesjonalne stały się też koszty imprezy, na które musiał nastawić się uczestnik. Gapy niezdecydowane do samego końca i zmuszone do zakupienia trzydniowej wejściówki na miejscu musiały liczyć się z wyłożeniem 80 złotych, na szczęście w przedsprzedaży sumy te były o ponad połowę niższe. O tym, co wliczało się w cenę i dlaczego wcale nie była przesadzona napiszę później.
Okolica hali EXPO Kraków zmieniła się niewiele w porównaniu do stanu z wiosny ubiegłego roku i nadal stanowi doskonałą scenerię do realizacji filmów o tematyce postapokaliptycznej. Zniknęła jedynie piękna, sąsiadująca z budynkiem wystawy ruina, zastąpiona klimatycznymi zwałami gruzu i kruszywa. Majacząca w tle elektrociepłownia sprawiała za to zapierające i majestatyczne wrażenie w nocy, gdy jej kominy okrasiły się czerwonymi lampami. Umiejscowiony zdawałoby się na uboczu, budynek nie był jednak odcięty od cywilizacji. Z okien łatwo można było dostrzec wielkie logo okazałej galerii handlowej, a po drodze z przystanku komunikacji miejskiej nie dało się ominąć baru, w którym oprócz piwa serwowano dobre i, co ważniejsze, warte swojej ceny i sycące obiady. Aż dziw mnie bierze, że tak niewielu koncertowiczów korzystało z tego lokalu, wprawdzie otwartego w sobotę tylko do 14, ale z pewnością jakościowo lepszego, niż stołówka na piętrze hali Expo, w której jadło po zeszłym roku wspominam jako niezbyt apetyczne, dość kosztowne i jakby mało naturalne. Z drugiej strony dobrze, że małego, ustronnego baru nie zalała fala młodocianych mangoludów mających problemy z utrzymaniem czystości nie tylko własnej, preferująca wyżerkę w fast foodach, bowiem nie ma nic cenniejszego na konwencie, jak możliwość spożycia w spokoju ciepłego obiadu, zaznając przy tym chwili ukojenia.
Komu zaś było żal przejść się kilka kroków do owego baru czy też obsianej lokalami z szybkim jedzeniem galerii handlowej mógł skorzystać ze stoisk z żarciem (bo jedzeniem tego nie nazwę) na konwencie. Do wyboru były:
• średnio apetyczne hamburgery z pakowanego na sztuki MOMowego steku w opieczonej kajzerce i z dodatkami (bodajże) posiekanego w plasterki tuńczyka,
• bardziej lub mniej japońskie jedzenie w postaci sushi, onigiri i innych specjałów dla „koneserów” azjatyckiej kuchni,
• taiyaki z masy naleśnikowej i czekolady Goplana,
• jak zwykle ciesząca się popularnością bubble tea.
I pewnie jeszcze kilka innych pozycji, których nie miałem zamiaru brać do ust.
Podobnie jak rok temu i tym razem na wielki sleeproom przeznaczono salę gimnastyczną Politechniki Krakowskiej. Nie będę jednak ukrywał, że co sprytniejszym i bardziej zaradnym udało się spać nawet w budynku Expo, zwłaszcza, że z soboty na niedzielę niektóre sale stały przez kilka godzin puste, czego jednak konwentowicze nie wykorzystali, małymi grupami zalegając na korytarzu. Nie było ich jednak wielu, a ponadto miejsca wystarczyło dla wszystkich. Fakt faktem koczownicy byli, też się do nich zaliczam, podobnie jak większość twórców atrakcji, przy czym ja wybrałem spanie na miękkich krzesłach w salach wykładowych. Kwestia wprawy. Nieszczęśników, którzy w niedzielę rano drzemali na korytarzu czekała dość drastyczna pobudka o szóstej w wykonaniu ochroniarzy. Cóż - jakoś porządek trzeba utrzymać, a oficjalnie miejsce do spania było gdzie indziej. Jednak, jeśli interesujące kogoś punkty programu dzieliły godzina czy też dwie, poświęcanie kilkudziesięciu minut na transport do i ze sleeproomu okazywało się grą nie wartą świeczki. Podobnie było z twórcami atrakcji, którzy często prowadzili całe bloki z małymi przerwami i zwyczajnie nie mieli jak się ruszyć do ośrodka sportu. Ja odwiedziłem go tylko raz, by wziąć prysznic. Pod tym względem warunki sanitarne oceniam umiarkowanie dobrze, a łazienek było wystarczająco dużo, by uniknąć kolejek. Niestety po kilkunastu godzinach ciągłego użytkowania czystość wokół kabin znacznie spadła, zaś woda z kranów płynęła, pobłażliwie ujmując, ledwo letnia. Oczywiście w drodze pod prysznic nie przemierzałem kilku kilometrów na piechotę (chociaż rok temu całą grupą pokonaliśmy tę trasę w sobotę rano, podziwiając perły architektoniczne w postaci bloków przyozdobionych basztami), bowiem między sleeproomem a halą Expo co dziesięć lub dwadzieścia minut, zależnie od pory dnia, kursował specjalny (i darmowy) autobus.
Warunki sanitarne w Expo to już zupełnie inna liga. Łazienek i miejsca w nich nie brakowało, zaś o ład wewnątrz (a także na korytarzach) dbała obsługa budynku. Czystość przez cały czas, nawet słynący z brudzenia wszędzie wokół młodociani konwentowicze nie zdołali nic wskórać wobec niezłomności ekip porządkowych. Inna sprawa, że mangoludy zazwyczaj brudzą tam, gdzie śpią, albo gdzie się „cospleyują”. O pierwszej opcji już pisałem (dopowiem, że nie sprawdzałem, jak z porządkami w przeznaczonej do spania sali gimnastycznej), a do damskich łazienek nie zaglądałem, więc nie wiem, czy i tym razem „wigi” i pozostałości po szpachli cosplayowej i „ceratach” również walały się wszędzie.
W przeciwieństwie do zeszłorocznej edycji, jak i kilku poprzednich Magnificonów, ten rozpoczął się w piątek o osiemnastej, przy czym uczestnicy mogli wejść na teren targów już o siedemnastej (część ponoć koczowała od rana). Ogonek ciągnął się przez niemal cały parking, acz ku mojemu zdziwieniu, rozładował się dość prędko. Na starcie od razu wpadka - informatory jeszcze nie dotarły, można było pobrać je później. Z kolei nie słyszałem, by zbrakło smyczek i identyfikatorów. O incydentach z ochroną też mi nic nie wiadomo.
W ciągu całej imprezy odwiedziłem sporo różnych prelekcji i konkursów, najbardziej w pamięć zapadło mi z pewnością pozowanie, gdzie do reszty wyzbyłem się ludzkiej godności starając się wyglądać równie nieziemsko, co bohaterowie Jojo Kimyou wa Bouken. W piątek zahaczyłem o anglojęzyczną prelekcję „Bringing japanese music outside Japan”, acz więcej w niej było oglądania teledysków, niż dyskusji, tym bardziej, że prowadzący ją Azjata mówił w języku Szekspira nieco niezrozumiale. Żałuję za to, że od razu nie wybrałem się na prelekcję Yena (tak, tego Yena) o Masaakim Yuasie, rzeczową, fachową, merytorycznie pełną, a dzięki niej dowiedziałem się sporo na temat anime, które już widziałem, ale chyba nie do końca znałem ich prawdziwą wartość. Niedługo później wraz z kolegą poprowadziłem panel o mechach w anime. Przy okazji stwierdziliśmy na 100%, że komputer udostępniony przez Miohi w sali Budapeszt A był zawirusowany i prawdopodobnie jest do ta sama jednostka, która siała zniszczenie na pendrive'ach na Mokonie dwa albo i nawet trzy lata temu. Dementuję informację organizatorów, jakoby problem później rozwiązano - nie, w niedziele laptop też był zawirusowany. A jeśli o problemach ze sprzętem już piszę, to w Pradze A z początku w głośnikach brzmiało przebicie z mikrofonów z bliżej nieokreślonej sali (japoński horror jak w mordę strzelił), później zaś padła komunikacją między laptopem a osprzętem przy pomocy HDMI, a dostarczony kabel RGB co chwila tracił łączność z komputerem, przez co w dwóch godzinach zegarowych nie zdołałem zmieścić osiemdziesięciu minut mojej prelekcji o filmach anime. Godną wspomnienia jest również konferencja tłumaczy mang, na której spotkali się panowie odpowiedzialni za przekład komiksów JPFu, Waneko i Hanami, a przepływ pytań między nimi a publicznością moderowała Avellana, czyli nasza tanukowa RedNacz.
Negatywnie w pamięci zachowałem zaś dyskusję o tym, czy anime jest dla nas groźne. Pomijając, że prowadzący był nieco za smarkaty, by się na niektóre tematy wypowiadać, to w dodatku nosił fedorę i naginał fakty pod tezę bez zająknięcia.
Tradycyjnie już cosplaye, a było ich kilka, ominąłem szerokim łukiem. Podobało mi się natomiast, że wielu przebierańców zamiast sceny wybrało paradowanie po hali Expo, a moją uwagę przykuła najbardziej dziewczyna w przebraniu Shimakaze z gry Kancolle Kantai Collection, tym bardziej, że przed budynkiem stał oblepiony postaciami z tej samej pozycji mikrosamochód, stanowiący świetne tło do zdjęć. Wiem też, że gdzieś w tłumie plątała się Hestia z Danmachi, ale nie udało mi się jej spotkać.
(A'propos samochodów, to jeden na parkingu się spalił, a drugi w pożarze ucierpiał. Mangowy terroryzm rośnie w siłę.)
Przez całą imprezę nosiłem się z chęcią obejrzenia koncertu Miki Kobayashi. Gdy w końcu zawitałem do wydzielonej na scenę części hali do dalszego uczestnictwa w wydarzeniu zniechęciły mnie nakładające się an siebie dwa czynniki - fatalna akustyka i wycie piosenkarki, trudne do określenia jako śpiew. Wyszedłem, nawet nie mając pojęcia, że właśnie TO była Mika Kobayashi. Relacje widzów są podzielone, jedni zgadzają się ze mną, że do scenicznych występów wschodzącej gwieździe jeszcze brakuje doświadczenia i estradowego głosu, inni twierdzą, że przy jej flagowych przebojach z anime Aldnoah.Zero spełniła oczekiwania fanów. Może moje wrażenia byłyby inne, gdyby jednak organizatorzy pokusili się o wyeksmitowanie sceny na podwór... oj, przepraszam, to Małopolska, oczywiście miałem na myśli pole. Koncert zakończył się akurat przed ulewą, więc różnie mogłoby z tym być w praktyce, ale też istotne, że opóźnił się przez, a jakże, cosplay.
W języku angielskim występuje pewne niecenzuralne pojęcie - clusterfuck. Frazę tę doskonale ilustruje sytuacja w sali growej:
• rockband
• stary automat PIU z równie starymi i styranymi, skierowanymi prosto w ścianę głośnikami, starającymi się wydawać głośne, ale jakiekolwiek, dźwięki,
• stoisko DDR starające się być głośniejsze od reszty otoczenia, gdyż bez słyszalnych rytmów ta gra nie ma sensu,
• przycupnięta w cieniu powyższych, acz równie wyraźnie dająca o sobie znać Beatmania,
To wszystko powyższe obok siebie, zaś po przeciwnej stronie sali znalazły się konsolówka, Osu, jakieś pokazowe stoiska komputerów przeznaczone na turniej w League of Legends, a między tym wszystkim najbardziej poszkodowani, czyli planszówki i gry japońskie. Wszedłem raz zagrać w Stepmanię i wyszedłem, bo nie słyszałem piosenki, do której skakałem (zapewne była słyszalna wyraźnie dopiero dziesięć metrów dalej), a dłuższe przebywanie w tym harmidrze groziło poważnym uszkodzeniem słuchu. Pracowałem przy wielu głośnych urządzeniach emitujących dźwięki na poziomie powyżej 110 dB i było one zdecydowanie bardziej ciche niż to, co docierało do uszu konwentowiczów w sali growej. Rozumiem, że ideą było wrzucenie wszystkich głośnych gier w jedno miejsce, by przeszkadzały sobie nawzajem, a nie innym, ale co tam w takim wypadku robiły planszówki i mahjong? Przecież to rozrywka wymagająca względnej ciszy, a sytuacja wokół z pewnością nie zachęcała do brania udziału w grach wymagających myślenia.
Jak przystało na Expo, stoisk było w bród. Pojawili się niemal wszyscy polscy wydawcy mang, nawet JPF. I nawet Yumegari, które ponownie pokazało, że jego specjalizacją są słodycze, a nie komiksy. Szkoda, liczyłem bowiem na huczną premierę ich nowego hitu, czyli pornograficznego Witchcraft. Nic z tych rzeczy, co więcej po powrocie na ich fanpage'u wyczytałem, że jednak odraczają nowość w czasie. Jak na poważne wydawnictwo przystało, informacja ta pojawiła się dopiero w odpowiedzi na pytania zniecierpliwionych klientów. Zawiodło również Studio JG, jednak nie wyrabiając się z pierwszym tomem Monster musume no iru nichijou przed imprezą. Z kolei na stoisku najstarszego polskiego wydawcy mang dowiedziałem się, że pracują nad reedycją Ghost in The Shell 2, przy czym kiedy i za ile - tego nie da się jeszcze powiedzieć, bowiem prace nad komiksem idą niespiesznie.
Organizatorzy konwentu zaliczyli jeszcze jedną małą wpadkę, drukując za mało konwentowej waluty, którą wygrywa się w konkursach i przeznacza na nagrody. Sporo osób zbierało punkty na konkretne, wysoko wycenione upominki, powodując deflację. W efekcie Bank Centralny Miohi podjął decyzję o dodrukowaniu gotówki na kopiarce, zabezpieczonej znakiem wodnym z monety dwuzłotowej. Jednak do tego czasu już zgarnąłem to, co chciałem - dwa najnowsze tomiki Spice & Wolf. Szkoda, że Yatta poskąpiła Emmy albo Opowieści panny młodej. I szkoda, że druga część All you need is kill czmychnęła mi sprzed nosa. Za to kolega, myśląc, że nabywa „bootlega” w postaci figurki Saber z serii fate/ w rzeczywistości dostał oryginał. Czasami się udaje.
Powrót zacząłem wcześnie, a mimo to byłem w domu dopiero wpół do dziesiątej, jadąc dwoma busami i ostatnie 60 kilometrów pokonując własnym autem. Widać zatem, jak bardzo niektórzy muszą się natrudzić, by dotrzeć na wymarzoną imprezę. Tym lżejsze są trudy podróży, im większa satysfakcja z konwentu. A ja wracałem usatysfakcjonowany w pełni.
Genialne określenie na cały zostawiany w łazienkach syf XD
Dobrze, że nie brałem swojego Łopla :<
A tak najogólniej, czym Miohi "podniosło poprzeczkę"? Bo czytam, że jedzenie nie do jedzenia, orientalna Mandaryna fałszowała, DDRy stały koło madziana (jak co roku XD), cosplay nie do oglądania, kable nie stykały itp. Po prostu budynek i ochrona załatwiły sprawę?
Bo jak czytam i czytam, to odnoszę wrażenie, że na konwencie było więcej rzeczy, które chciały, byś wrócił niezadowolony :P