Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Ziemia z popiołów

Ziemia z popiołów I: Rozdział 1 - Gruz i śnieg

Autor:Kuri
Serie:Twórczość własna
Gatunki:Akcja, Dramat, Przygodowe
Uwagi:Utwór niedokończony, Przemoc, Wulgaryzmy
Dodany:2017-01-30 17:00:40
Aktualizowany:2017-01-30 17:00:40


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Kopiujcie i rozpowszechniajcie ile chcecie, tylko zamieszczajcie odnośnik tutaj albo na mój profil na stronie lol24.com.


Kolizja.

Trzy skały, każda o średnicy przekraczającej sześć kilometrów, uderzające w trzy miejsca na ziemi. Pierwsza w zachód USA. Druga w Australię. Trzecia w góry Kaukazu. Z każdej skały rozchodząca się fala uderzeniowa. Potężna fala, niszcząca wszystko na swej drodze, wzburzająca olbrzymie Tsunami, przemierzające kontynenty wzdłuż i wszerz. Fala przebudzająca wulkany z prastarych snów, wulkany wybuchające jeden za drugim, zakrywające niebo dywanem mroku.

Kolizja.

Rujnujące się miasta, zapadające się wieżowce, przewracające się samochody. Upadające monumenty cywilizacji, wielkiej niegdyś, dziś natomiast będącej historią. Wybuchające elektrownie atomowe, wznosząca się w górę trująca chmura, pozostawiająca za sobą śmierć, pożogę i zniszczenie.

Kolizja.

Niszcząca istnienia, odbierająca marzenia, pragnienia... Życie. Dająca cierpienie i brak nadziei, nienawiść i wściekłość. Będąca mordercą, dopuszczającym się ludobójstwa.

Kolizja.

To od Kolizji wszystko się zaczęło...

*

Otworzył oczy.

Więc jednak przeżył. Wziął głęboki wdech, jego płuca zalało zimne, arktyczne wręcz powietrze. Uczucie było mało przyjemne, ocuciło go jednak, wyrywając z półsnu, w którym znajdował się od jakiegoś czasu. Wstał na nogi, wyczuwając, że stłukł lewy łokieć, po czym rozejrzał się po okolicy. I uświadomił sobie prawdę.

Nie było nic. Zaczynając od jego własnego domu, poprzez okoliczne budynki, kończąc na najdalszych punktach horyzontu, nie widział nic poza wielką stertą gruzu przykrytą śnieżną pierzyną. Cała okolica, a może i całe miasto, było zrównane z ziemią, zniszczone do fundamentów i przyprószone białym puchem, padającym właśnie z nieba.

Z osłupienia wyrwał go lodowaty podmuch, smagający po plecach i bokach, wbijający się okrutnie w trzewia. Podmuch był na tyle silny, że upadł na kolana. A może był po prostu tak wycieńczony, że nie mógł ustać o własnych siłach? Podpełzł na czworaka do miejsca, gdzie stała niegdyś jego szafka z ubraniami i zaczął ją odkopywać. Od zimna drętwiały mu palce, nos bolał go niemiłosiernie, a lewy łokieć co chwilę dawał o sobie znać. Jednak determinacja zwyciężyła; po około dziesięciu minutach odkopał roztrzaskane drzwi szafki, którą zaczął przeszukiwać. Wyciągnął z niej termoaktywną koszulkę, którą dostał na poprzednie urodziny, dwa swetry, z czego jeden naprawdę gruby i ciężki, podszytą białym miśkiem bluzę, grube spodnie, dwie pary skarpetek i grubą, czarną, wełnianą czapkę. Schował się za pozostałość ściany frontowej, aby osłonić się przed wiatrem i zaczął przebierać. Najciężej było, gdy musiał zdjąć bluzkę i koszulkę, aby nałożyć nowe ubrania, przeżył to jednak jakoś, a decyzji tej nie żałował, gdyż niemal od razu zrobiło mu się przyjemnie ciepło. Gdy już się przebrał podszedł do miejsca, gdzie spodziewał się znaleźć buty zimowe i je też zaczął odkopywać. Znalazłszy swoje trapery niemal natychmiast zdjął adidasy, w których do tej pory chodził, a na skarpetki, które miał na sobie założył jeszcze dwie pary, które do tej pory trzymał w kieszeni. Okazało się jednak, że z trzema parami skarpet założenie traperów jest niemożliwe, zdjął więc jedną parę nim nasunął buty. Na sam koniec znalazł kurtkę, której nie musiał na szczęście odkopywać, gdyż leżała praktycznie na wierzchu, oraz rękawiczki i plecak, po które cofnął się do szafki z ubraniami. Przeszukał ją jeszcze raz, tym razem dokładniej, wkładając część ubrań do plecaka, resztę natomiast wyrzucając na stertę obok. Zapakowawszy co cieplejsze rzeczy, które przetrwały w miarę nieruszonym stanie, wstał na nogi i rozejrzał się ponownie. Widział teraz pojedynczych ludzi, słyszał pojedyncze okrzyki. Ktoś kogoś szukał, ktoś inny po kimś płakał, ktoś przeklinał innego, wyzywając go od najgorszych.

Pamiętał jak, jeszcze przed Kolizją, analitycy wypowiadali się, że przetrwa około siedmiu procent ludzkości, jednak, z tego co widział, z jego sąsiadów przeżył co najwyżej jeden procent.

Nie do końca wiedział co teraz robić. Widział wypowiedzi zawodowych survivalowców, którzy radzili udać się w zalesione i dzikie tereny, gdyż tam na dłuższą metę miało starczyć żywności, jednak jego umysł podpowiadał, że tam właśnie uda się większość z tych co przeżyli, a to świadczyło tylko o tym, że owe dzikie ostępy zostaną przeludnione. Myślał co prawda o tym, co ewentualnie zrobi po Kolizji, jednak z góry zakładał, ze nie przeżyje, jego plany nie miały więc żadnych konkretnych punktów.

A jednak przeżył.

I skoro żył, wypadało coś zrobić. Wypadało podjąć walkę o przetrwanie, jak długa i męcząca miałaby ona nie być. Zacisnął pięść, lecz nadal nie był pewien. Jednak poszedł. Zrobił krok naprzód, potem kolejny, a za nim jeszcze następne.

Nie wiedział dokąd zmierza, lecz teraz liczyło się tylko to, że był w drodze. Że podjął wyzwanie. Że zamierzał żyć.

*

Przez chwilę wydawało mu się, że wyszedł już z miasta, jednak, jak się potem okazało, najzwyczajniej w świecie wszedł do parku. Wyglądał inaczej niż powinien; większość drzew była wyrwana z korzeniami, część była połamana, nieliczne nadal stały, lecz każde miało złamaną choćby jedną gałąź. Oczywiście cały krajobraz pokryty był wszechobecnym śniegiem, wymieszanym z szarym pyłem, który zaczął jakiś czas temu padać z nieba wraz z białym puchem. Szedł nadal, nie zatrzymał się od chwili, gdy wyruszył z ruin własnego domu, a było już późne popołudnie, także zaczęły doskwierać mu pragnienie i głód. Rozglądał się za jakimś punktem gdzie mógłby coś zjeść, wyszukując szyldów sklepów, czy nawet domów, gdzie liczył, że jak odkopie lodówkę znajdzie cokolwiek zjadliwego. Był jednak pośrodku parku, skąd nie mógł dostrzec jakichkolwiek zabudowań, poza ruinami wieżowców z centrum miasta.

Szedł więc dalej, myśląc nad tym, co powinien teraz począć. Planów nie miał żadnych, nie posiadał nawet żadnych punktów zaczepienia. Rodzice wyjechali na miesiąc przed Kolizją, zostawiając mu tylko kartkę, na której poinformowali go, że mają zamiar wyszaleć się przed śmiercią. Z dalszej rodziny posiadał tylko wujka, który, zafascynowany kulturą Indian, to z nimi postanowił spędzić swoje ostatnie dni. Przyjaciół praktycznie nie posiadał, dało się ich policzyć na palcach jednej dłoni, lecz z żadnym z nich nie potrafił się dogadać co do ewentualnych planów po apokalipsie. Tak więc został sam w domu, będąc pewnym śmierci, gdyż nie wierzył, że znajdzie się w tych siedmiu procentach, o których mówili analitycy. Na myślenie o tym, co będzie robił po Kolizji nie poświęcił nawet pół godziny, co teraz widocznie odbijało się na tym co robił - włóczył się bez celu, nie wiedząc gdzie nogi poniosą go w ciągu kolejnej godziny.

A poniosły go do dzielnicy slumsowej. Wszedł w wąską uliczkę, zastawioną ciasno blaszanymi budkami, które, o dziwo, zachowały się w lepszym stanie niż murowane, czy drewniane budynki, mijane przez niego po drodze. Kręcili się tu pojedynczy ludzie, w większości mieszkańcy owej dzielnicy, co dało się rozpoznać po łachmanach, które nosili na sobie. Działo się tu dokładnie to samo, co w dzielnicy, w której on mieszkał; ludzie przebierali w tym, co znaleźli, wyszukując użytecznych przedmiotów, inni wyciągali ciała bliskich, by następnie pochować ich tam, gdzie dało się kopać, ktoś na kogoś krzyczał, ktoś inny zadźgał nożem dziewczynkę, może trzynastoletnią, a może nawet to nie, gdy ta stawiała dzielny opór w walce o paczkę suszonych moreli.

Nie wdawał się w żadną dyskusję z nikim innym, nie podnosił nic z ziemi, chciał po prostu przejść tą uliczką na drugą stronę, a następnie pójść dalej, oby jak najbardziej oddalić się od tego miejsca. Nie wtrącił się w kłótnie dwójki ludzi o to, kto powinien zabrać butlę z gazem, którą najwyraźniej znaleźli razem. Nie zareagował, gdy grupka dzieciaków okładała kijami uciekającego psa, krzycząc zgodnym chórem "mięso!”. Nie pomógł kobiecie, która prosiła go o pomoc w czasie, gdy dwóch starszych mężczyzn bez skrępowania gwałciło ją pośrodku uliczki. Od kiedy otworzył oczy, stał się całkowicie obojętny na wszystko co widział.

*

Gdy tylko znalazł się w okolicy, w której nie widział żadnej żywej duszy, wziął się za przeszukiwanie ruin. Odkopał kilka lodówek, z których się pożywił, a nawet zrobił skromne zapasy, paczkę zapałek, którą schował do plecaka, nóż kuchenny, oraz pięciolitrowy baniak czystej wody, który musiał nosić w ręku, jako że nie było możliwości wpakowania go do plecaka. Reszta rupieci była albo zniszczona, albo nie miała żadnego praktycznego zastosowania.

Wieczór już nadchodził, postanowił więc nie iść dziś dalej. Znalazł budkę ochroniarzy parkingu, teraz zasypanego gruzem i przykrytego śniegiem, w której zaczął szykować sobie posłanie ze znalezionych koców. Jego twór nie przypominał łóżka, był jednak na pewno lepszym miejsce do spania niż goła, zimna ziemia. Plecak postawił pod ścianą, w samym kącie, nóż kuchenny położył po prawej stronie, na wyciągnięcie ręki. Nóż nie był może najlepszą bronią do ewentualnej obrony, był jednak jedynym co miał, co do obrony się nadawało. Położył się w swoim nowym legowisku, przykrył się dwoma kocami i zamknął oczy.

Zasnął dopiero około północy, gdy sen zmorzył go tak bardzo, że przezwyciężył adrenalinę, lecz i tak obudził się jeszcze przed świtem. Mimo że nie był głodny, wepchnął w siebie na siłę skromne śniadanie, po czym zaczął przeszukiwać budkę, w której spał tej nocy. Promienie wschodzącego słońca wdzierały się przez otwory po wybitych szybach, widział więc zawartość wszystkich szafek bardzo dobrze. Znalazł dużą, czarną torbę, do której wrzucił zawartość plecaka, a także sam plecak, jak i koce na których spał, gumową pałkę, którą wepchnął za oczko do paska, gdyż nie znalazł do niej kabury, a także czarne buty za kostkę, które najwidoczniej zostawił jeden z ochroniarzy, lecz były na niego o dobre dwa rozmiary za duże, nie brał ich zatem ze sobą. Pozostał w budce jeszcze dobre pół godziny, które poświęcił na odpoczynek, nim wyszedł na zewnątrz i pomaszerował dalej, przed siebie.

Niebo było ciemniejsze niż poprzedniego dnia, a zamiast śniegu padał już tylko i wyłącznie popiół, przez co wszystko naokoło było szare i monotonne. Nie uszedł dwóch kilometrów, gdy stwierdził, że znalazł się na samych przedmieściach, co oznaczało, że jest blisko wyjścia z miasta. Więc do tego miejsca niosły go nogi? Podświadomie chciał wyjść z miasta, czy też kierował się tu, oszukując własny umysł, że wcale nie chce tu dojść? Skierował się do ruin supermarketu, który był oblężony przez innych ocalałych. Z żywności praktycznie nic nie zostało, znalazł jedynie dwie konserwy, które wygrzebał spod półek, oraz pudełko batoników. Po zakończonej grabieży, której jako udanej zaliczyć nie mógł, przyśpieszył kroku, dzięki czemu wyszedł z przedmieść już po dwóch godzinach. Chmury nie rozwiały się do tej pory, tak że ledwo co już widział. Postanowił wejść do drewnianego domku, który stał na uboczu, i tam spędzić noc. Gdy podszedł, okazało się, że domek jest praktycznie cały, nie licząc wybitych szyb, oraz uszkodzonych zawiasów w drzwiach. Wszedł do środka, lecz zdążył przeszukać tylko jeden pokój, gdyż potem zrobiło się już zbyt ciemno, aby cokolwiek zobaczyć, wygrzebał więc z torby koce, z których zrobił sobie posłanie identyczne z tym, jakie uformował w budce ochroniarskiej. Zasnął szybciej niż poprzedniej nocy.

*

Zapewne spałby dalej, gdyby nie odgłosy chrupania i lizania, które były na tyle głośne, że zbudziły go ze snu. Natychmiast otworzył oczy i zerwał się ze swojej sterty koców, złapał gumową pałkę, którą trzymał pod ręką i rozejrzał się po pokoju. W samym kącie zauważył psa, który był na tyle zajęty grzebaniem w jego torbie, że nie zauważył nawet jego obecności w pokoju. Pies był młodym owczarkiem niemieckim, wyglądającym na zadbanego, co świadczyło o tym, że do czasu Kolizji ktoś musiał się nim zajmować. Teraz natomiast sam zajął się sobą, postanawiając najwidoczniej znaleźć coś do jedzenia.

- Hej! Wynocha! - ryknął, wstając i machając pałką.

Owczarek, teraz dopiero zauważając, że ktoś znajduje się w pomieszczeniu, aż podskoczył do góry, po czym czmychnął pod ścianę, stając łbem w jego kierunku.

- Wynocha! - ryknął znowu, doskakując do torby i zabierając ją ze sobą.

Owczarek nie poruszył się z miejsca, obserwował tylko jak chłopak zabiera torbę, w której ten wywęszył coś do jedzenia.

- Już! - tym razem aż tupnął, co poskutkowało; pies rzucił się do ucieczki, wyskakując za okno i skamląc głośno.

Nie zasnął już, nie zamierzał kłaść się dalej, tym bardziej, że był już świt. Przeszukiwanie domu zaczął od nowa, co było o tyle dobrą decyzją, że w pokoju, w którym poprzednim razem nic nie znalazł, tym razem odszukał latarkę. Używał jej do przeszukiwania wnętrz szafek, których promienie słoneczne nie potrafiły wystarczająco oświetlić. W całym domu, składającym się z dwóch pokojów, kuchni i łazienki, nie odnalazł wiele, poza skromną ilością żywności, lekami przeciwbólowymi, czarnym, skórzanym płaszczem, który idealnie na niego pasował, schował go więc do torby, oraz kilkoma garnkami, z czego wziął ze sobą tylko jeden, gdyż tylko tyle miejsca zostało mu w torbie. Gdy pakował się już do wyjścia, jego uwagę przykuł ruch, który dostrzegł kątem oka. Wyjrzał za okno, zauważając owczarka niemieckiego, węszącego pod ścianą. Wystarczyło, że tupnął, a pies spojrzał w jego stronę, po czym uciekł z podkulonym ogonem w przeciwnym kierunku. Zawrócił się, dokańczając pakowanie i wyszedł na zewnątrz. Było zauważalnie cieplej niż poprzedniego dnia, choć temperatura nadal była na minusie, o czym świadczyła para buchająca z nosa podczas oddychania.

- Jest dobrze - mruknął sam do siebie, ponownie podejmując marsz.

Po drodze jadł batoniki, gdyż było mu szkoda czasu zatrzymywać się na śniadanie. Nie wiedział kiedy zacznie się ściemniać, lecz jeśli miało być tak jak wczoraj, to zostało mu około siedmiu godzin na marsz. Już rano, kiedy przegrzebywał szafki w drewnianym domu, przyznał się sam przed sobą, że jego podróż nie ma sensu. Nie miał celu, co świadczyło tylko o tym, że będzie się bezcelowo włóczył, co znowu oznaczało, że padnie gdzieś z głodu, gdyż nie miał zaplanowanej trasy i nie potrafił wydzielać sobie racji żywnościowych. A jeśli jedzenie skończy mu się pośrodku lasu, w którym na dodatek zabłądzi? Nie potrafił polować, nie miał zresztą nawet nic, co do polowania mogłoby mu posłużyć.

- Tak, prędzej, czy później zdechnę z głodu… - mruknął do siebie ponownie, przeżuwając orzechy z batona.

*

Nie zauważyłby ogniska, gdyby nie to, że zachciało mu się lać. Instynktownie stanął pod ścianą, rozpiął rozporek i zaczął załatwiać potrzebę fizjologiczną, kiedy zauważył, że za jednym z domów musi palić się ogień, o czym świadczyły światła rzucane na szare od popiołu podłoże. Dokończył opróżniać pęcherz i ruszył w kierunku światła. Szedł ostrożnie, mimo mroku panującego dookoła, gdyż ściemniło się jeszcze szybciej niż poprzedniego dnia, a wraz z mrokiem przyszedł jeszcze większy mróz. Śnieg skrzypiał mu pod nogami, przez co bał się, że jeśli ogień rozpalił ktoś niebezpieczny, zostanie przez tego kogoś przedwcześnie zauważony. Podszedł do, na wpół rozwalonej, ściany i wychylił ostrożnie głowę. Ognisko było duże, a zapas drewna obok wystarczyłby na całą noc. Wokół ognia siedziało czterech ludzi. Barczysty mężczyzna, w którego wtulił się mały człowieczek, sądząc po długości włosów dziewczynka, kobieta, blondynka w średnim wieku, oraz starszy, lekko przygarbiony pan. Rozmawiali o czymś intensywnie, jednak Robert był za daleko od nich, aby cokolwiek usłyszeć. Nie wyglądali na groźnych ludzi, jedynie ten barczysty, choć z jego twarzy dało się wyczytać coś, co ewidentnie podpowiadało, że nie ma on złych zamiarów. Nie wiedząc dokładnie co począć, postanowił wyjść i pokazać się tym ludziom. Odłożył torbę, wyjął gumową pałkę, którą położył na śniegu i wyszedł zza ruin domku. Zrobił kilka kroków, kiedy usłyszał głos kobiety.

- Konrad, ktoś idzie!

Barczysty wstał, chowając za siebie małego człowieczka.

- Kim jesteś? - głos barczystego był wystarczającym dowodem jego gabarytów, kojarzącym się z rykiem niedźwiedzia polarnego.

- Robert. Nie chcę problemów, chciałbym tylko ogrzać się przy ogniu.

- Pogoń go stąd - znów kobieta.

- Bez przesady - tym razem odezwał się starszy pan. - Nie widzisz, że on nie jest groźny?

- Masz jakąś broń przy sobie? - spytał barczysty.

- Gumową pałkę i nóż. W torbie za tą ścianą.

Barczysty i kobieta zaczęli ze sobą dyskutować, jednak za cicho, by mógł cokolwiek usłyszeć. Starszy też co chwilę wtrącał się do rozmowy, powtarzając "nie mam nic przeciwko”. Wreszcie barczysty ruszył w jego kierunku.

- Muszę przeszukać tą twoją torbę - powiedział, gdy podszedł na tyle blisko, że dało się zobaczyć jego twarz.

Miał około czterdziestki, włosy czarne, krótkie, każdy sterczący w inną stronę, zarost natomiast musiał zapuszczać od dobrego miesiąca. Jednak, mimo tego wyglądu, oczy barczystego były miłe i spokojne, niezdradzające złych zamiarów.

- Za ścianą - Robert wskazał ścianę, za którą znajdowała się torba.

Barczysty ruszył w tamtą stronę. Wziął torbę do ręki i ruszył ponownie w stronę ogniska, wskazując Robertowi, żeby poszedł za nim. Usiedli przy ogniu, a Konrad zaczął przeczesywać jego dobytek, szczególną uwagę zwracając na garnek.

Zdejmując czapkę, Robert postanowił przyjrzeć się dokładnie tym ludziom. Dziewczynka wtulona w barczystego mogła mieć około jedenastu lat. Była chuda, oczy miała wielkie, zielone, włosy natomiast kasztanowe, długie, sięgające ramion, obecnie związane w kucyk. Kobieta miała około czterdziestki, była szczupła, choć nie chuda, jej blond włosy były rozpuszczone, sięgały do podbródka. Starszy pan miał co najmniej sześćdziesiątkę na karku. Twarz miał pomarszczoną, nos wygięty lekko w prawą stronę, włosy szarawe, średniej długości, zaczesane do tyłu.

Odruchowo podrapał się po głowie. Jego krótkie blond włosy pokrył popiół, który sypał się niczym łupież z niemytej od dwóch lat głowy. Mógłby je ściąć na jeża, lub chociaż zaczesać, jak ten starszy.

- Dobra - odezwał się barczysty, oddając mu torbę. - Możesz zostać, nie masz nic niebezpiecznego, a na groźnego też nie wyglądasz. Mam tylko prośbę… Nie pożyczyłbyś nam garnka? Mamy trochę jedzenia w słoikach, ale nie mamy garnka, żeby to podgrzać…

- Nie ma sprawy - odpowiedział Robert, wręczając barczystemu garnek. - Ja się ugrzeję, a wy zjecie coś ciepłego. Uznajmy to za udany handel.

- No, możemy tak to nazwać - uśmiechnął się Konrad, po czym wskazał na dziewczynkę. - To Patrycja, moja córka. Ja jestem Konrad. To - wskazał na kobietę - Alicja, a to - tym razem wskazał na starszego - Stasiek.

- Robert - odpowiedział, grzejąc ręce.

- Miło nam - odezwał się Stasiek, sięgając do swojego plecaka i wyciągając trzy słoiki klopsów w sosie. - Dokładnie nazywam się Stanisław Wydrzyński, ale lubię jak ludzie mówią do mnie "Stasiek”. Czuję się przez to młodszy - to mówiąc mrugnął porozumiewawczo.

- Robert Telejuk, można mi mówić po prostu Robert.

- Skoro już jesteśmy przy nazwiskach, to ja mam Traczyński - to mówiąc, barczysty postawił garnek na ognisku i wlał do niego zawartość słoików.

Alicja nie zabrała głosu i nie podzieliła się personaliami, jednak nikt nie zwrócił na to uwagi. Czekali w milczeniu, cała piątka, obserwując jak zawartość garnka zaczyna bulgotać. Po kilku minutach każdy wyciągnął po jednej misce, Konrad wyjął dwie, wręczając jedną Robertowi, Alicja natomiast podzieliła ich klopsami w miarę po równo. Jedli w milczeniu, przez długi czas, zupełnie jakby chcieli delektować się smakiem jak najdłużej się da. Pierwsza skończyła jeść Patrycja, która łakomie zaczęła spoglądać do garnka.

- Mamy jeszcze coś? - spytał Konrad, widząc zachowanie córki.

- Wyliczyliśmy zapasy na dwa dni… - mruknęła w odpowiedzi Alicja.

- Ja coś mam - Robert wręczył dziewczynce kilka batonów.

Ta rozpromieniła się i niemal natychmiast zaczęła je pałaszować, a na pouczenie przez Konrada o jej nieodpowiednim zachowaniu mruknęła tylko szybkie "dziękuję”.

- Przepraszam za nią - westchnął barczysty, co Robertowi wydało się trochę komiczne.

- Nie ma za co. Ja powinienem wam podziękować, ostatni raz jadłem coś ciepłego przed Kolizją…

- Nie rozpalałeś ognia? - spytał Stasiek, dokładając wiązankę brzozowych patyków do ogniska.

- Nie, jakoś tak… nie pomyślałem. Noce spędzałem w budynkach, tak że miałem ochronę przed wiatrem, nie musiałem dodatkowo się ogrzewać. Spałem w stercie koców, miałem dość ciepło.

- My mamy ognisko co noc - zabrał głos Konrad, głaszcząc córkę po głowie. - Znaczy, pierwszą noc spędziliśmy sami z Patrycją, dopiero wczoraj spotkaliśmy Staśka i Alicję. Dzisiaj ciebie. Zostaniesz z nami, czy masz inne plany?

Bezpośredniość barczystego była zaskakująco naiwna. Robertowi przeszło przez myśl, że jeśli będzie chciał zatrzymać w grupie każdą napotkaną osobę, to niedługo któreś z nich dozna krzywdy. Przypominając sobie obraz gwałconej kobiety w dzielnicy slumsowej, doszedł do wniosku, że najprędzej będzie to Alicja, lub, co gorsza, Patrycja.

- A wy, jakie macie plany? - odpowiedział Konradowi pytaniem. - Gdzie idziecie teraz? Może chociaż część drogi się nam pokrywa.

- Raczej się nie pokrywa - zaśmiał się Stasiek. - Nie mamy żadnego planu. Idziemy po prostu tam, gdzie nas nogi poniosą.

Kolejni bez planu, westchnął w myślach Robert. Zupełnie jak on, skazani ostatecznie na śmierć głodową, lub inną, choć zapewne równie straszną. Bez żadnych perspektyw, bez przyszłości, kierując się zasadą "aby do jutra”.

- Nie przesadzaj, dobrze Stasiek? - Alicja zabrała głos. - Jakiś plan mamy. Konrad chciał wyjść jak najszybciej z Warszawy, to wyszliśmy. Teraz chce iść na wschód, chociaż dokładnie nie wiemy gdzie.

- Dlaczego konkretnie na wschód?

- Bo tam jest więcej lasów - odpowiedział Konrad. - Im dalej na wschód tym mniej miast, a więcej dzikiej natury. Wschód to jedyny racjonalny kierunek w naszej sytuacji.

- Trochę racji w tym masz - przyznał Robert.

- Jak to "trochę”?

- Wszyscy idą na wschód. Nie oglądałeś telewizji przed Kolizją? Wszyscy i wszędzie namawiali ludzi, żeby uciekali w dzikie tereny. Do puszcz, do lasów, w góry. Wiesz, co tam się będzie działo, gdy wszyscy tam uciekną?

- Wiem, przemyślałem i to… - przyznał Konrad. - Ale wschód to jedyny kierunek, jaki przychodzi mi na myśl. Co będziemy jeść w mieście? Na początku konserwy, makarony, ryż i całą resztę. A jak tego zabraknie? Wolę nakarmić córkę mięsem leśnej sarny, niż miejskiego kota.

No tak, on ma córkę. Robert myślał tylko o sobie, nic go nie ograniczało. Konrada natomiast ograniczało pragnienie, aby jego córka miała jak najlepsze warunki życia. Żeby nie jadła kotów, nie łapała w sidła szczurów, nie walczyła na śmierć i życie o żywność. Żeby nie skończyła jak tamta dziewczynka, zadźgana dla paczki suszonych moreli. Chciał dla niej jak najlepiej.

- Najmniej ludzi pójdzie w góry - podsunął Robert. - Będą sądzić, że tam najciężej przeżyć, dlatego pójdą do lasów. Po prawdzie i tu i tu będzie im jednakowo ciężko, nie znam człowieka, który upolowałby sarnę. A w górach możemy mieć farta i trafić na jakiś stary schron wojskowy, w nich są zapasy i to duże.

- Jeśli te schrony nadają się do życia w nich, to schowali się tam wojskowi i ich rodziny - zauważył Konrad. - To też przemyślałem. Przemyślałem wszystko, co tylko się dało. W końcu, od kiedy ogłosili koniec świata, miałem pół roku na myślenie.

- Jak my wszyscy - odezwała się Alicja, przebierając w palcach złotą obrączkę. - Ale niektórzy musieli zmienić swoje plany i wymyślić nowe.

Nikt nie drążył dalej tematu. Nikt nie spytał Alicji, o co dokładnie jej chodziło. Robert i Konrad dali sobie znać, że jeszcze dokończą rozmowę, po czym każdy zaczął szykować sobie legowisko. Poza Patrycją, która spała w grubym, ciepłym śpiworze, cała reszta musiała zadowolić się stertą koców i szmat. Było zimno, lecz przynajmniej ściana stojąca nieopodal chroniła ich przed wiatrem, a ogień dawał przyjemne ciepło. Niedługo wszyscy posnęli.

*

Zbudził go znajomy dźwięk. Mlaskanie. Chwilę później usłyszał chichot, na koniec natomiast głos Konrada.

- Pati, nie dawaj mu się lizać po twarzy!

Robert otworzył oczy i wygramolił się z posłania. Dzień już wstał, słońce świeciło wyjątkowo intensywnie, ogień skakał wesoło po świeżo ściętej brzozie, a znajomy Robertowi młody owczarek niemiecki podskakiwał co chwilę, po czym robił kilka kółek wokół Patrycji, aby następnie polizać ją po twarzy.

- Oj, wybacz - odezwał się Konrad, zauważając Roberta. - Obudziłem cię?

- Nic się nie stało, już nie spałem jak krzyknąłeś - skłamał Robert, po czym wskazał na psa. - Skąd się tu wziął?

- Nie mam pojęcia - przyznał Konrad. - Jak się obudziłem, to Pati już się z nim bawiła. Mówiła, że spał obok ciebie.

Rzeczywiście, obok legowiska Roberta dało się zauważyć ślad po leżącym psie.

- A gdzie Stasiek i Alicja?

- Wysłałem ich do pobliskiego sklepu, może coś znajdą. To mała mieścina, może nawet został nieruszony. A tak właściwie, to możemy dokończyć rozmowę z wczoraj. Zostajesz z nami?

- Mam wyjście? - spytał Robert bez chwili zastanowienia. - Też nie mam żadnego planu, nie wiem dokąd iść. A sam nie przeżyję. Nie w czasie zimy.

Praktycznie nie odzywali się do siebie więcej. Czekali na Staśka i Alicję, obserwując jak Patrycja bawi się z owczarkiem niemieckim. Humory pogorszyły im się szybko, gdy okazało się, że w pobliskim sklepie nie zostało praktycznie nic, poza dwiema zupkami chińskimi i garścią cukierków. W piątkę zjedli szybko śniadanie, rzucając psu pojedyncze kęsy, po czym spakowali się i ruszyli dalej. Przodem szedł Konrad z Patrycją, wytyczając kierunek, jak się potem okazało wschodni, za nimi Stasiek z Alicją, pochód zamykali natomiast Robert z owczarkiem niemieckim, który z jakiegoś powodu nie odstępował go praktycznie na krok. Szli w ciszy, czasem tylko zamieniając ze sobą pojedyncze słowa, głównie dotyczące tego którędy teraz pójść. A szli zygzakiem, gdyż ciężko było im utrzymać konkretny kierunek w hałdzie gruzu i śniegu. Mijali co większe zaspy, czasem byli zmuszeni do cofania się, gdyż okazało się, że śnieg na ich trasie jest zbyt wysoki i zbyt gęsto usiany gruzem, aby dało się przez niego przejść. Jednak nie uszli daleko, zmierzch znów zapadł szybciej niż powinien, już po niecałych sześciu godzinach. Zostali zmuszeni do nocowania pod gołym niebem, rozpalili więc ognisko i nazbierali drzewa, po czym wzięli się za robienie kolacji. Żywności nie pozostało im wiele, choć teraz jeszcze udało się im, mniej więcej, napełnić żołądki. Położyli się spać, zmęczeni niemiłosiernie, po kolejnym dniu wygranej walki o przetrwanie.

*

Zbudziło ich szczekanie owczarka niemieckiego, jak się potem okazało szczekanie nieuzasadnione, gdyż skierowane w stronę pary wiewiórek, biegających po gałęziach. Nie kładli się już spać, gdyż słońce już wschodziło. Wszyscy wyciągnęli z plecaków co tylko się dało, przeszukali wszystkie kieszonki, przetrząsnęli każdy zakamarek, jednak nie nazbierali wystarczająco żywności, aby każde z nich się najadło. Zjedli to, co mieli szybko i bezceremonialnie, zupełnie jakby było to nieprzyjemne uczucie, które chcieli mieć za sobą jak najszybciej.

- Tato? Czy… - Pati odezwała się nieśmiało, lecz Konrad przerwał jej agresywnym warknięciem:

- Nie mamy więcej!

Nikt nic więcej nie powiedział, bo co też można powiedzieć w takiej sytuacji?

*

Minął kolejny, monotonny dzień. Przebyli kolejne kilometry, rozbijali kolejny obóz. Po drodze znaleźli trochę żywności, mieli więc czym podzielić się tego wieczora.

- Mogło być gorzej - to były jedyne słowa Konrada, jakie ten wypowiedział od śniadania.

- Mogliśmy już nie żyć - odpowiedział mu Stasiek. - Tylko nie jestem pewien, czy byłoby to gorsze.

Każdy miał zły nastrój, nikt więc się nie odzywał.

*

Noc była ciemna, choć nie na tyle, aby nic nie widzieć. Przebłysków w chmurach zakrywających niebo było wyjątkowo dużo, znalazło się nawet trochę miejsca dla księżyca, będącego w pełni, który oświetlał jej drogę w lesie. Szła już od bardzo długiego czasu, z czego ostatnie dwa dni bez przerwy, jedyne co robiąc, to maszerując. Była senna, nie chciała jednak zasypiać, wiedziała bowiem czym to mogłoby się skończyć; temperatura była za bardzo na minusie i istniała szansa, że już się nie obudzi. Tak więc szła do przodu. Choć może nie do przodu, gdyż była osobą leworęczną. Lewa część jej ciała była lepiej rozwinięta, również noga, którą stawiała dłuższe, niż prawą, kroki, co doprowadziło do tego, że z czasem coraz bardziej skręcała w prawo. I to ją uratowało.

Pośrodku lasu stał duży, piętrowy budynek. Był podniszczony, co nikogo w takim okolicznościach nie powinno zadziwić, lecz nie zniszczony doszczętnie, dzięki temu, że drzewa zahamowały większą część siły fali uderzeniowej. Ocaliło się również wysokie, solidne ogrodzenie, otaczające budynek i teren wokół niego, żywopłoty z bukszpanów, posadzone wzdłuż chodników, a nawet kilka klombów przed wejściem do budynku, oczywiście każdy ściśle obsadzony roślinami.

Jej uwagę przykuło jednak coś innego, coś, co zawsze rzuca się w oczy każdej zagubionej osobie; światło, dobiegające do niej z okna budynku. Przyśpieszyła, niemal się potykając, zahaczając o ostrokrzew, który rozciął jej kurtkę na wysokości pępka, z której zaczął wysypywać się puch. Lecz, mimo tych wszystkich przeszkód, udało jej się. Dotarła do ogrodzenia. Złapała jeden z metalowych prętów… i wymęczona zemdlała.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.