Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Otaku.pl

Opowiadanie

Roniąc Pióra (Crisis Core: Final Fantasy VII)

Rozdział VII – Najmroczniejszy ze snów

Autor:Shadica1stClass
Serie:Final Fantasy
Gatunki:Akcja, Dramat, Fantasy, Komedia, Science-Fiction
Uwagi:Przemoc, Wulgaryzmy
Dodany:2019-09-21 19:23:45
Aktualizowany:2019-09-21 19:23:45


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Pole należy wypełnić w przypadku zamieszczenia tłumaczenia opowiadania zagranicznego. Wymaganymi informacjami są: odnośnik do oryginału oraz posiadanie zgody autora na publikację. (Przypominamy, że na Czytelni Tanuki zamieszczamy tylko te tłumaczenia, które takową zgodę posiadają.)

Dla własnych opowiadań, autor może wyrazić zgodę lub zakazać kopiowania całości lub fragmentów przez osoby trzecie.


Rozdział VII - Najmroczniejszy ze snów

Niestety, nie wyszło. Musimy zaczynać od nowa. Ale co z tym zrobimy?

- Angeal? Sephiroth?

Nieudany. Niepowodzenie. Puśćmy to coś w niepamięć.

- Proszę…

Chcecie zabić dziecko?

Przecież nie musimy tego zabijać. Zawsze można to gdzieś oddać...

Ukryć…

- Czy ja…

Ale kiedyś może to wyjść…

A co znaczy kolejny błąd w tej porażce?

Jest niczym.

Leżał na brzuchu, czując pod sobą chłód nieprzyjemnie zimnej posadzki. Ból dziwnie złagodniał, jedynie lekko pulsował. Poczuł w ustach słodki posmak i zobaczył, że cała podłoga wokół niego jest we krwi. Jego krwi, nieśpiesznie skapującej mu znad ramienia. Spróbował wstać, ale był zbyt osłabiony. Jak przez mgłę widział stojące przy drzwiach pudło z materiami, wśród których schował również tą uzdrawiającą. Tak daleko…

Wypluł krew, która naleciała z rozgryzionej wargi i przymknął ze strachu oczy. Bał się tego, co się stało. Nie wiedział, nie rozumiał, dlaczego to się stało. I co w ogóle się stało. Po chwili dotarło do niego, że nie czuje pleców. Powoli otworzył oczy i delikatnie poruszył głową, by sprawdzić czy aby nie jest sparaliżowany. Nie był. Ostrożnie uniósł się na łokciach, ignorując jednoczesne silne ukłucie bólu. Nagle coś zsunęło mu się z włosów, łagodnie musnąwszy go po policzku.

Pióro. Czarne jak smoła pióro. Skąd się tutaj wzięło?

I wtedy to ujrzał.

Naprzeciwko niego znajdowało się jedno z luster. Zobaczył siebie, leżącego na podłodze z potarganymi włosami, strachem w oczach, mnóstwem krwi dookoła i…

Skrzydłem. Wielkim, czarnym i zakrwawionym skrzydłem. Wyrastającym wprost z jego pleców i uniesionym lekko ku górze.

Zamarł.

- To... to jest tylko sen… prawda? - wargi same sformułowały słowa.

Niezdolny do jakiejkolwiek reakcji patrzył na lustrzane odbicia piór, spływającą z nich krew i jakąś bezbarwną ciecz. Dalej nie odwracał głowy w kierunku tego prawdziwego, nie lustrzanego. Czuł ciężar tego czegoś, co sterczało mu z pleców i zaczynało już powoli wysychać. Ale nie mogło być prawdą. Po prostu nie mogło.

Zakrył oczy prawą dłonią, gdyż całe lewe ramię nadal odmawiało mu posłuszeństwa. Był… co to w ogóle miało znaczyć? Zaraz… to jakiś głupi żart? A może jednak naprawdę sen? Zaczął się śmiać. Po chwili przestał.

Krew i ból były aż nadto prawdziwe.

Ale skrzydło? Skąd niby miałoby być u niego skrzydło? Przecież to niedorzeczne.

- Genesis, zaraz się obudzisz, tak, obudzisz, zaraz obudzisz - powtarzał.

Lecz nadal tam leżał, nadal w kałuży krwi i piór, nadal wpatrzony we własne odbicie. Rósł tylko poziom przerażenia.

Jakby lustro mogło kłamać. Tylko dlaczego obraz stawał się coraz mniej wyraźny?

Genesis zorientował się, że nie może dłużej zwlekać. Rozcięcie… czy to dobra nazwa?... wciąż obficie krwawiło, kręciło mu się w głowie, zaczynał gorzej widzieć. Resztką sił dźwignął się na kolana. Dotkliwie odczuł, jak skrzydło zmieniło swoją pozycję, ale wolał na nie nie patrzeć. Potem wstał, całym ciężarem opierając się o lustro. Oddychał z wielkim trudem, ponieważ wstając odkrył, że złamały mu się z dwa, może trzy żebra, najpewniej z winy skrzydła. Powoli, straszliwie powoli doszedł do pozostawionych materii, zostawiając za sobą krwawy ślad na podłodze i lustrze. Chwycił pierwszą z nich. Przez jeden straszliwy moment myślał, że nie da rady tego wyleczyć, tak jak blizny… której już nie ma… Cure rozbłysła łagodnym światłem. Syknął i natychmiast zgiął się wpół z bólu, czując jak rozerwana skóra zaczęła się zrastać dookoła skrzydła, podobnie żebra.

Kiedy przepływ magii ustał, spojrzał za siebie.

Wyglądało to jeszcze bardziej przerażająco niż w lustrze. Spod rozdartego materiału widać było wyrastającą z barku silną podstawę skrzydła, okoloną niewielkimi piórkami, które dalej były już coraz większe i większe. Czarne jak bezgwiezdna noc, wyglądało na silne. Przez krótki moment nawet się zastanawiał, czy byłoby zdolne do lotu… Nie żartuj… Mimo wszystko poczuł się lepiej po użyciu Cure. Jednak zaraz dotarł do niego cały absurd sytuacji. Od kiedy to u SOLDIER wyrastają skrzydła?! To ani trochę nie podchodzi pod skutki uboczne mako w organizmie! Więc skąd…? Obrócił się i skrzydło łagodnie zaszeleściło. Na szczęście zostawiłem płaszcz na krześle… Nawet na swój sposób jest wcale… Nie, skup się! Kompletnie nie wiedział, co robić - wyjdzie z sali i co? Wzbudzi jeszcze większe zdziwienie niż wczoraj. I nie było co to tego najmniejszych wątpliwości, iż niezwłocznie trafi w ręce naukowców. A może i wyrzucą go z SOLDIER, wróci do Banory, pozostanie tam do końca życia, a ludzie zapamiętają go jako dziwadło. Albo zamieszka na jakimś pustkowiu i zostanie zupełnie zapomniany. Bogini, dopomóż… A Angeal, Sephiroth? Jak zareagują na jego widok? Nikt normalny by nie uwierzył, że skrzydło pojawiło się samo z siebie w trakcie treningu. Nie, nikt nie może o tym wiedzieć. Ale jak mogę stąd wyjść, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi? Spojrzał na makabryczne ślady krwi i porozrzucane pióra, po czym za pomocą magii szybko je zmył. Zamroczyło go przed oczami. Magia mogła zamknąć rany, ale nie miał już siły na nic więcej. Musiał odpocząć.

Nagle usłyszał czyjejś kroki.

Nie, nie, nie! Ktoś tu szedł. Tak z pewnością tu, bo piętro było niemal opuszczone. Ktoś go szukał.

Ogarnęła go panika.

Rozejrzał się. Nie miał ani gdzie się ukryć ani uciec, gdyż wyjście było tylko jedno, a ten ktoś zdążyłby go zauważyć. Spojrzał w górę: ciekawe, czy dałby radę wskoczyć na belki pod sufitem. Nie, teraz był na to zbyt słaby.

- Cholera, zaraz tu będzie! - w rozpaczy machnął mocno ręką.

W następnej chwili poczuł na twarzy silny powiew, jego ciało gwałtownie poderwało się i ze zdumieniem zobaczył, że jego stopy są oddalone od podłogi o kilka dobrych metrów. Miarowo unosił się to w górę, to w dół, ale nadal pozostawał mniej więcej w tej samej pozycji.

Latał.

- Cóż to za obłęd? - jęknął.

Skrzydło łagodnie uderzało w powietrzu, co było dla niego dość osobliwym uczuciem. Zrozumiał jednak, że w tej chwili było to najlepsze, bo jedynie, wyjście. Ale jak on to zrobił? Ponownie machnął ręką, w nadziei, że poleci jeszcze wyżej, ale nie zadziałało. Powtórzył gest, bezskutecznie. Zaraz, jeśli to… to skrzydło jest częścią mnie, to powinno… no rusz się! skupił się na skrzydle, za wszelką ceną chcąc nim poruszyć. Drgnęło.

- No dalej! - i nieco niezgrabnie, lecz poleciał ku belkom. Nie zdążył jednak wyhamować i uderzył o ścianę, po czym chwycił jedną z belek i wciągnął się na nią. Odniósł dziwne wrażenie, że wygląda jak jakiś dziwaczny ptak na swojej żerdzi… Ze skrzydła wypadło jedno pióro, które łagodnie zaczęło opadać ku dołowi. Zaklął. Jeszcze tego brakowało. Nie zdążył go złapać, więc szybkim gestem zamienił je w popiół. Niechętnie popatrzył na skrzydło w obawie, czy aby nie wyleci z niego kolejne pióro, mogące zdradzić jego kryjówkę. Na szczęście nic takiego nie zauważył, więc skupił swoją uwagę na zbliżających się krokach. Odwracając swój wzrok ku drzwiom ze zgrozą spostrzegł, że na krześle został jego… płaszcz. A obok niego skrzynka z materiami.

Nie miał już czasu, aby się po nie wrócić. A może i by miał z tym skrzydłem, ale wolał nie ryzykować. W duchu błagał Boginię, żeby ten ktoś tylko zajrzał i od razu sobie poszedł. Albo żeby wcale tu nie wchodził. Serce biło mu jak szalone.

***

- Piętro 29… jedyna sala treningowa… - mamrotał pod nosem czarnowłosy chłopak, mijając kolejne drzwi. Trochę się śpieszył, bo zależało mu na jak najsprawniejszym wykonaniu swojego pierwszego zlecenia otrzymanego od SOLDIER’a 1st Class. Co z tego, że było nim zlokalizowanie innego SOLDIER 1st Class?

Był z siebie bardzo zadowolony, chociaż miał lekkie obawy przed spotkaniem z poszukiwanym SOLDIER, powszechnie znanym z tego, że nie znosił, kiedy ktoś mu przeszkadza. Ale musiał go znaleźć.

- To tutaj! - ucieszył się i mocno pchnął drzwi.

***

Genesis patrzył z góry, jak drzwi otwierają się i do pomieszczenia wchodzi jakiś SOLDIER 2nd Class. Na oko miał z piętnaście, szesnaście lat, był wysoki o solidnej budowie ciała. Zwykły uniform, zwykły miecz… Jeden z wielu, niczym nie wyróżniających się SOLDIER.

Co ty tu robisz? pomyślał.

- Generale Rhapsodos, sir? Jest tu pan, sir? - rozejrzał się niepewnie - Generał Hewley kazał mi pana poszukać…

W tym samym momencie Genesis zrozumiał, kim on jest.

Bogini, przecież to ten "przyszły 1st Class"… Nie, tutaj mnie nie ma, idź stąd! patrzył to na chłopaka, to na skrzydło I żadnych piór, błagam…

Jednak Zachary Fair nie wyszedł, tylko stał, jakby chciał na niego poczekać. Po chwili podszedł do krzesła, na którym niewinnie spoczywał pozostawiony płaszcz i materie. Genesis ze swojej kryjówki nie mógł dojrzeć wyrazu twarzy Faira, ale westchnienie, które usłyszał, niezaprzeczalnie było westchnieniem z podziwu. No cóż, nie każdy posiadał takie wysokopoziomowe materie… Ale błagam cię, idź już do Angeala!

Wyglądało na to, że Bogini wysłuchała próśb Genesisa, bo chłopak po zakończeniu swoich zachwytów jeszcze raz rozejrzał się po sali i wyszedł.

Genesis poczekał aż kroki ucichną. Ku jego zdumieniu trwało to bardzo długo, zdecydowanie za długo, nawet wziąwszy pod uwagę wyostrzone zmysły SOLDIER. Słyszał każdy krok Faira, szelest materiału, pojedyncze naciśnięcie przycisku, szum wezwanej windy i odjeżdżającej z chłopakiem. Zaraz… czy to było w ogóle możliwe, żeby zmysły jeszcze bardziej mu się wyostrzyły? Wynikało z tego, że tak. Na tę myśl zrobiło mu się niedobrze.

Ale ten problem był mniej poważny od skrzydła.

Zsunął się z belki i dzięki skrzydle powoli opadł na podłogę. Jakaś jego mała część była mu nawet wdzięczna, bo w swoim aktualnym stanie mógłby nie wylądować bezpiecznie, a po prostu spaść. A na dzień dzisiejszy miał już dosyć bólu.

Dobrze… chłopak sobie poszedł, ale co dalej? Jak stąd wyjść i niezauważonym dotrzeć do mojego pokoju? Przecież nie narzucę na nie płaszcza, jest zbyt wielkie… myślał gorączkowo, ale nie przychodził mu do głowy ani jeden rozsądny pomysł. Chodził po sali, starając się coś wymyślić. Może gdyby zaczekał, aż przyjdzie tu Angeal albo Sephiroth? Poprosiłby ich o pomoc… Nie, przerażała go myśl, jak mogliby zareagować. To moi przyjaciele… ale dziwadła nie mają przyjaciół… przecież nie jestem dziwadłem! A może jestem...?

Zaraz oszaleje.

Zorientował się, że stoi tuż przed lustrem. Na tyle blisko, by widzieć ściekające z twarzy krople potu i skrzydło w swej potwornej okazałości.

I momentalnie z całej siły uderzył w swoje odbicie pięścią. Rozległ się głośny trzask i w ułamku sekundy po kolejnych lustrach rozeszła się linia pęknięć, tak że po kilku chwilach cała posadzka była pokryta ich żałosnymi szczątkami, połyskującymi w świetle.

- Co ja najlepszego zrobiłem…? - powiedział cicho.

Hałas z pewnością kogoś ściągnie. Musiał czym prędzej stąd uciekać. I to już!

Jednak zdarzenie to trochę rozjaśniło mu umysł. Pomyślał, że skoro wcześniej zdołał trochę zapanować nad skrzydłem, to być może teraz dałby radę złożyć je tak, jak to robią ptaki, przez co byłoby mniej zauważalne. Do tego założyłby płaszcz, zakrywając całą tą krew. Zdążyłby szybko zniknąć mijanym ludziom z oczu, zanim ktoś zdążyłby mu się dokładnie przyjrzeć.

Nie był to idealny plan, ale zawsze jakiś plan.

Ponownie skupił się na skrzydle, zmuszając je do zmiany pozycji. Już docierały do niego echa pierwszych krzyków, tupoty wielu stóp. No dalej… DALEJ!

Poczuł, jak skrzydło nagle się prostuje, a następnie… znika w jego plecach. Schowało się. Nie złożyło. Nawet nie bolało, ale samo wrażenie było paskudne. Spojrzał na poplamiony krwią mundur. A jeśli chodzi o lustra… coś wymyśli. Zawahał się. Może ci ludzie też są jeszcze daleko? Może zdąży uciec? Nie namyślając się długo, chwycił skrzynkę z materiami i wybiegł z sali. Na szczęście korytarz wciąż był pusty, pobiegł więc do najbliższego opuszczonego biura. Zamknął za sobą drzwi i czekał, ciężko oddychając. Po upływie niecałej minuty rozległ się sygnał windy, usłyszał jak wychodzą z niej ludzie i pośpiesznie zmierzają do sali treningowej.

Wstrzymał oddech.

- Ojej!

- Kto to zrobił?!

- Jakby nie było już dość pracy!

- Odsuńcie się...! Osz jasna cholera! Co to ma być?! Niech no tylko dorwę tego, który to zrobił! - tak krzyczeć mógł tylko i wyłącznie Heidegger.

- Panie Heidegger, proszę się uspokoić… - tego głosu nie znał, ale pewnie należał do jakieś pracownicy.

- Jak?! Zobaczcie tylko! Wiecie, ile będzie kosztowała naprawa? Obiecuję, że zdegraduję sprawcę do zwykłej piechoty!

Tak, już ja widzę, jak degradujesz 1st Class do 3rd… mimo woli pomyślał Genesis.

- Spokojnie, wygląda na to, że ucierpiały same lustra - zdziwił się, słysząc Reeve’a - Nie sądzę, żeby z ich wymianą wiązały się większe koszty finansowe.

- Może i ma pan rację, ale i tak uważam, że należy znaleźć sprawcę i odpowiednio ukarać. Inaczej ucierpi na tym nas prestiż.

- Raczy mi pan wytłumaczyć, co ma prestiż do potłuczonych luster? I czy pomyślał pan o tym, że mogliby to być Sephiroth, Genesis Rhapsodos i Angeal Hewley? Też ich pan zdegraduje? Zresztą, to nie pierwszy raz, kiedy zniszczyli salę treningową. Jeśli to faktycznie któryś z nich, to cieszmy się, bo mogło być gorzej.

Heidegger odpowiedział dopiero po dłuższej pauzie.

- W każdym razie poszukam sprawcy. A ty - zwrócił się do kogoś - idź po sprzątaczki.

I winda znowu ruszyła.

Genesis pomału otworzył drzwi. Nie słyszał, ani tym bardziej nie widział nikogo, ale ostrożność nigdy nie zawadzi. Zwłaszcza teraz… Odetchnął z ulgą, po czym również udał się do windy. Czuł się tak strasznie osłabiony i oszołomiony, że musiał bardzo uważać, aby nie siąść na podłodze. Delikatnie oparł się więc plecami o ścianę, nie chcąc ryzykować kolejnej fali bólu. 31… 32… 33… szybciej! Liczył, że nikt nie wsiądzie do windy, bo w tak ciasnym pomieszczeniu za nic nie zdołałby ukryć swojego stanu i każdy by zauważył, że coś z nim nie tak. 44… 45… ale co ja teraz zrobię? Wciąż nie mam żadnego rozwiązania. Ani wyjaśnienia. To… to nie ma najmniejszego sensu. Jestem jednym z SOLDIER 1st Class, nie jakimś… jakimś monstrum. Szybciej… Może jeszcze się obudzę.

Po czasie, który wydawał mu się całą wiecznością, winda stanęła i Genesis niemal biegiem rzucił się w stronę swojego pokoju. Sephirotha i Angeala nie było na ich piętrze, ale nie potrafił określić, czy to dobrze, czy źle.

Wszedł do siebie, z ledwością pokonując przemożne pragnienie, jakim było wyjęcie Full-Cure i używanie go do skutku, nawet jeśli nic to nie dawało. Niedbale rzucił skrzynkę i płaszcz na fotel i zaraz stanął przed lustrem. To, co zobaczył, było przerażające.

Jedyną dobrą rzeczą był fakt, że blizny już nie było. Za to zamiast niej tuż pod jego lewą łopatką ziała dziura. Po prostu dziura w skórze. Miała niecałą stopę długości, a przy tym była wąska, o idealnie równych brzegach. Na oko nie wyglądała na zbyt głęboką. Sam środek nie był czerwony, jak się spodziewał, tylko czarny. Co to jest? Bogini, czyżby…? Za nic na świecie nie chciał go dotykać, ale musiał to sprawdzić. Bardzo ostrożnie dotknął go palcem. Nie wyczuł krwi, ciała, ale coś innego, miękkiego, jakby aksamitnego w dotyku.

Pióra.

Natychmiast odwrócił się od lustra. Miał wrażenie, że zwymiotuje, jeśli będzie dłużej na to patrzył. W panice podbiegł do dużej skrzyni na materie i zaczął szukać w nich czegoś, co mogłoby mu pomóc.

Rozległo się pukanie do drzwi. Genesis aż podskoczył.

- Hej, Gen! Jesteś tam?

Angeal.

Miał wielką ochotę udać, że go nie ma i poczekać, aż Angeal sobie pójdzie. Ale… założył czysty mundur i otworzył drzwi. Faktycznie, przed wejściem stał Angeal. Widocznie dopiero co wrócił z miasta, bo wciąż miał na plecach oba miecze. Genesis zdążył zauważyć jego zmartwioną minę, jakby czarnowłosy sądził, że nikt mu nie odpowie. Jednak po ujrzeniu przyjaciela twarz Angeala od razu się rozjaśniła.

- Szukaliśmy cię, bo doszły mnie słuchy, że nas szukałeś. Seph został jeszcze w Sektorze 5, ale pewnie niedługo skończy - powiedział na wstępie.

Genesis wyszedł z pokoju i zamknął drzwi. Lepiej, żeby Angeal nie zobaczył porozrzucanych materii… Zaraz, przecież miałem mu powiedzieć! Ciągle się wahał.

- Jak widzisz, jestem. Szukałem was, bo miałem do was jedną sprawę, ale to już nieaktualne. A jak tam sytuacja w mieście?

Czarnowłosy wzruszył ramionami.

- Nic szczególnego. Większością zajęli się już szeregowcy, czyli ogólnie nie było dla nas za wiele do roboty. Chociaż nie, w Sektorze 5 znaleźliśmy kilka bestii. Były dość słabe, więc pozwoliłem zająć się nimi Zacharemu.

- Był z wami? - Genesis udał zdziwienie.

- A no tak - westchnął - Niestety, doszedłem do wniosku, że szczeniak potrzebuje solidnego szkolenia. Żebyś widział, jak się popisywał… zero skupienia i powagi. Seph trochę się wkurzył, bo chłopak pozwolił uciec jednej bestii i sam musiał za nią pobiec. Po kazaniu Sepha wysłałem młodego, żeby cię poszukał, ale wrócił mówiąc, że nigdzie cię nie znalazł. Cały czas tylko mówił, że widział twoje wspaniałe materie w jednej z sal, ale do głowy mu nie przyszło, że powinien tam na ciebie zaczekać.

Angeal był wyraźnie wykończony pierwszym dniem z nowym podopiecznym.

- Nie martw się, na pewno sobie poradzisz.

- Mam nadzieję… dobrze, że jutro ruszamy do Banory, będę mógł spokojnie przemyśleć jego szkolenie.

Genesis wzdrygnął się. Na śmierć o tym zapomniałem!

- Wiesz, Angeal… nie mogę z tobą jechać.

Ten spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Słucham?

- Tak jak mówię, nie mogę jechać.

Myśl, Genesis, myśl!

Angeal podszedł do niego nieco bliżej.

- Dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blady. Czy to po tej misji? Może jednak powinieneś pójść się zbadać.

Nie, nie, powiem…

- Nie, po prostu… - pokręcił głową - Nie chciałem ci tego wcześniej mówić, ale odkryłem nowe zaklęcie i chcę… muszę je dobrze przećwiczyć. Może wykorzystam je walce z Sephirothem.

- Ale przecież wiesz... matka tak się ucieszyła, kiedy jej napisałem, że przyjeżdżamy. A nie możesz tam trenować? Chociażby na polu za wioską? Wiesz, tym od strony rzeki.

- Nie, naprawdę nie mogę, spróbuj zrozumieć.

Zrozumieć co? Że mam wielkie, bolące jak diabli skrzydło na plecach? Nie, raczej w plecach. Szlag by to…

Coś widocznie musiało odbić się na jego twarzy, bo Angeal chwycił go za ramię.

- Gen, o co chodzi?

- O nic! - prawie krzyknął, jednak zaraz się opanował - Angeal, proszę, jedź sam. Obiecuję, że następnym razem pojedziemy tam razem, w porządku?

- Genesis… - zaczął coś mówić, ale najwidoczniej zaniechał - No dobrze.

- Dziękuję, to dla mnie bardzo ważne. Wynagrodzę ci to, słowo.

Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo bym chciał jechać…

Angeal nic już nie odpowiedział. Jeszcze raz spojrzał na niego i wolnym krokiem odszedł w kierunku wind. Genesis patrzył za nim, dopóty ten nie odjechał. Zawiódł go. Wyszedł na kompletnego egoistę. Zignorował przyjaciela. A wcześniej jeszcze zrobił scenę przy śniadaniu. Miał najszczerszą ochotę przeklinać najgłośniej, jak tylko potrafił.

Nie pamiętał, kiedy wrócił do siebie. Pamiętał tylko, jak padł na łóżko i momentalnie zasnął.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział