Opowiadanie
Czarny Pan
Inny niż Wszyscy
Autor: | Roy de Lamort |
---|---|
Serie: | Harry Potter |
Gatunki: | Fantasy, Mroczne |
Uwagi: | Utwór niedokończony |
Dodany: | 2007-12-25 12:39:55 |
Aktualizowany: | 2008-02-21 21:25:36 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Każdy wielki złoczyńca musi od czegoś zacząć, co niektórzy jednak rozpoczynają swą "karierę" naprawdę wcześnie.
Tom Marvolo Riddle nie był pierwszym, ani ostatnim dzieckiem, jakie od małego wychowywało się w sierocińcu, po latach nadal prowadzonym przez Adrianę Cole. Na pierwszy rzut oka niczym się też nie wyróżniał - ot, kolejny chłopiec, którego ponure okoliczności, zmusiły do spędzenia dzieciństwa w tym miejscu. Spełniło się ostatnie życzenie jego umierającej matki. Kimkolwiek był jego ojciec, wyglądało na to, że rysy odziedziczył po nim. Był wysoki jak na swój wiek, miał pociągłą, nieco bladą twarz, która za dziesięć, piętnaście lat mogła stać się niezwykle przystojna, a w oczach wyraźnie było widać zalążek niezwykłej inteligencji i bystrości. Nosił się też zupełnie inaczej niż dzieci z sierocińca - zawsze wyprostowany, zdecydowanym i pewnym krokiem poruszał się po budynku, obrzucając innych co i rusz przenikliwym spojrzeniem. Za tą, ujmującą dla ludzi z zewnątrz powierzchownością i wysoką inteligencją, kryło się jednak coś więcej - gwałtowna i zarazem tajemnicza oraz skryta osobowość, która z biegiem lat coraz bardziej się ujawniała.
Tom Riddle już od małego był postrzegany przez panią Cole i najpierw jedną, a potem drugą jej pomocnicę jako dziecko cokolwiek dziwne. Jako niemowlak nigdy nie płakał, a o swoich potrzebach dawał znać przeciągłym krzykiem, zaskakująco głośnym i niskim jak na niemowlę. Nie dopuszczał też do siebie nikogo na dłużej, niż było to naprawdę konieczne. Sypiał też niepokojąco mało, niemal zawsze był całkowicie przytomny, i śledził wzrokiem wchodzących do pokoju, w którym się znajdował, co wszyscy, którzy mieli okazję się z nim zetknąć, określali jako deprymujące. Choć sami często wstydzili się do tego przyznać (bo w końcu kim byli, żeby bać się niemowlaka?), w spojrzeniu Toma było coś niepokojącego.
Było to jednak niczym w porównaniu z incydentami, które miały miejsce, gdy Riddle trochę podrósł. Wtedy to Adriana Cole zaczęła z wytęsknieniem oczekiwać dnia, gdy Tom Riddle wreszcie opuści jej sierociniec.
- Dzieci, wstawać! - rozległ się donośny głos Adriany Cole. - Jedziemy dzisiaj nad morze, pamiętacie? Billy, zostaw już królika, ubierz się i zejdź na dół. Emily, lalką pobawisz się później - rzucała, przechodząc obok poszczególnych pokojów. - Ben, co się stało? - zapytała szybko chłopca, którego nogi wystawały spod łóżka. - Czego tam szukasz?
- Psze pani, moje organki zginęły - wymamrotał spod łóżka cztero- czy pięcioletni chłopiec. Sądząc po tonie głosu, był czymś bardzo zaaferowany.
Pani Cole weszła do pokoju.
- Jesteś pewny, że ich tu nie ma? - zapytała, powątpiewającym tonem. Już nieraz dzieciaki gubiły różne rzeczy, które potem z zaskoczeniem odkrywały w kieszeni lub szufladzie.
- Tak! Nigdzie ich nie ma! - odpowiedział nadąsanym tonem Ben.
- Ben, poszukasz ich później... - powiedziała pani Cole zrezygnowanym tonem. - Na pewno gdzieś je zapodziałeś. A teraz ubieraj się, dzisiaj jedziemy nad morze, pamiętasz?
Mały Ben coś odkrzyknął, ale pani Cole nic nie usłyszała, bo mknęła już po korytarzu, budząc inne dzieci.
Mały Tom Riddle siedział na łóżku, podziwiając swoją nową zdobycz. Co prawda organki były miejscami pobrudzone i lekko zardzewiałe, a on sam nie umiał na nich grać, jednak nie było to ważne. Najistotniejszy był sam fakt Zdobycia. Nie był to pierwszy (ani ostatni, tego był pewny) łup w jego karierze. Obok niego spoczywało małe pudełko, w którym znajdowały się dwa trofea, które odebrał wcześniej innym dzieciom: mały naparstek i jojo. Ktoś, nie znający małego Toma, mógłby pomyśleć, że chłopiec ma po prostu naturę drobnego złodziejaszka i rozrabiaki, ot, ukraść to czy tamto, gdy nikt nie patrzy, a potem patrzeć, jak ludzie miotają się w poszukiwaniu zguby, jednak Riddle był inny. Nie gromadził byle czego, o nie... Każdy z tych przedmiotów miał szczególne znaczenie, przynajmniej w tym małym świecie ponurego londyńskiego sierocińca. Jojo było pierwszą tego typu zabawką, jaka pojawiła się w tym budynku, a jej właściciel był na krótko otoczony wianuszkiem innych dzieci, które nie mogły doczekać się, aż pozwoli się im pobawić. Ten stan rzeczy nie trwał zbyt długo, bo w najbliższe święta każde dziecko dostało własne jojo. Jednak to pierwsze zostało już naznaczone krótkotrwałym, ale jednak faktycznym uwielbieniem wielu, jak na sierociniec, osób... A tak to przynajmniej postrzegał Tom. Pięcioletni Riddle nie mógł sobie odmówić posiadania takiej mini-legendy. Bo w końcu komu należała się bardziej niż jemu? Może temu Billy'emu, który poza swoim królikiem świata nie widział? Albo tej głupiej, ciągle bawiącej się lalkami Emily? O nie, wszystko, co najlepsze, było przeznaczone właśnie dla Toma Riddle'a.
Z naparstkiem wiązała się inna historia. Swego czasu był własnością pani Cole, która z kolei trzymała go przy swoim łóżku. Jeśli wierzyć urywkom rozmów, podsłuchanym swego czasu przez Riddle'a, była to pamiątka po jej zmarłej matce, z którą pani Cole nigdy się nie rozstawała od czasu jej śmierci. I tu Tom nie mógł się powstrzymać. On nie miał żadnej pamiątki po swych rodzicach, wiec dlaczego ta stara kocica miałaby być lepsza od niego? Poza tym Adriana Cole była Władczynią. Pozbawienie jej najlepiej strzeżonej, a zarazem najcenniejszej pamiątki stanowiłoby najlepszy możliwy akt buntu i wykazania własnej wyższości, a tego Riddle nie mógł sobie odmówić.
Organki z kolei były jedynym, co ocalało z pożaru, który strawił dom Bena i z którego chłopiec jako jedyny uszedł z życiem. Dla Riddle'a był to symbol przetrwania za wszelką cenę - idealny dodatek do jego kolekcji.
Oczywiście ani pani Cole, ani chłopczyk, któremu skradł jojo, nigdy nie dowiedzieli się, kto jest sprawcą kradzieży... A z organkami miało być podobnie - tego Tom był pewny. Co prawda, właściciele utraconych przedmiotów boleli nad swoją stratą (a już osobliwie pani Cole, która kilkakrotnie przetrząsnęła cały sierociniec w poszukiwaniu swego skarbu), jednak nigdy udało się im powiązać ich zniknięcia z Tomem. Nie było to dla niego zaskoczeniem - zawsze potrafił dobrze skrywać swoje emocje i uczucia, a w sierocińcu, mimo bardzo młodego wieku, znał już każdy kąt, wiedział więc o wielu potencjalnych kryjówkach, o których często nie miała pojęcia nawet pani Cole. Tam też trzymał swoje trofea, niedostępne dla nikogo poza nim. Z niewiadomych, nawet dla niego powodów, był mistrzem przemykania po sierocińcu i pozostawania niezauważonym, więc z potajemnym odwiedzaniem swych zdobyczy, nie miał żadnych problemów. Poruszał się też wręcz nienaturalnie cicho, jeśli nie chciał być usłyszany - jakby niósł go niewyczuwalny dla nikogo innego wiatr.
Spojrzał jeszcze raz na organki, po czym umieścił je starannie w pudełku, które z kolei dokładnie zamknął. Zastanowił się, która z jego kryjówek najlepiej się nada na umieszczenie jego skarbów na czas wycieczki... Ta mała wnęka za kaloryferem na dole, dziś nie jest zbyt dobrym pomysłem, za dużo dzieci się tam kręci... Za to... Tak, to był dobry pomysł. Pod jej nieobecność nikt tam nie zaglądał, a sam Tom miał wprawę w otwieraniu zamkniętych drzwi, przy pomocy skradzionej swego czasu spinki do włosów. Ze złośliwym uśmiechem Riddle zsunął się z łóżka, chwycił w ręce pudełko, po czym pomknął w stronę gabinetu pani Cole. Za jednym zamachem zakpi sobie z niej i zapewni swoim skarbom bezpieczne schronienie, do czasu powrotu z wycieczki, ukrywając je niemal pod jej nosem. A sama wycieczka... Tom już rok temu, podczas poprzedniej wizyty w małej, nadmorskiej miejscowości dokładnie ją zaplanował. Czeka ich wspaniała zabawa... A przynajmniej, jego czeka.
Większość dzieci z niecierpliwością wyczekiwała wycieczki nad morze, nawet mimo tego, że nie jeździli nigdy w szczególnie atrakcyjne na taką okazję miejsce. Małe miasteczko, które leżało nieopodal wybrzeża, od dawna było znane jako jedno z najuboższych w całym kraju, a morze w tym miejscu było zawsze niespokojne i burzliwe. Spacer po plaży również był nieosiągalnym marzeniem - linia brzegowa składała się głównie ze stromych klifów, o których ostre jak brzytwa skały rozbijały się wielkie bałwany.
Mimo to, było to jedyne miejsce, gdzie pani Cole mogła zabrać swych podopiecznych - sierociniec był ubogi, a owe miasteczko słynęło z niskich cen, od zakwaterowania poprzez wyżywienie aż do jakże nielicznych atrakcji, jakie oferowała okolica. Było również zdecydowanie bardziej atrakcyjną alternatywą od kolejnego, nudnego dnia spędzonego w Londynie.
Mały Tom Riddle zeskoczył z ulgą z bryczki, na której dzieci ze swymi opiekunkami pokonały ostatni etap drogi do wioski. Ze wszystkich etapów nielicznych wycieczek, organizowanych przez panią Cole, najbardziej nienawidził dojazdów przy pomocy ciasnych, wiejskich bryczek lub w zatłoczonych przedziałach kolejowych... Ten tłok, ścisk, gwar sprawiały, że wtapiał się w tłum, stawał się kolejną, bezimienną twarzą wśród dziesiątek identycznie ubranych dzieci. Był wtedy jednym z nich. Niczym się nie różnił. To go deprymowało i najchętniej jak najszybciej wycofałby się z grupy, usiadł gdzieś z boku. Jednak na to nie mógł sobie pozwolić. Adriana Cole była osobą o wyjątkowo dobrej pamięci i bystrym wzroku, i natychmiast dostrzegała brak jednego z dzieci podczas porannego posiłku, czy spaceru. Wszyscy maruderzy czy ?uciekinierzy? nie mieli wielkiej szansy umknąć jej uwadze. Tom siedział więc, udając równie rozluźnionego i zadowolonego z wycieczki jak reszta podopiecznych sierocińca, od czasu do czasu wzdychając tylko z irytacji i spoglądając pogardliwie na swych kolegów i koleżanki. Jego myśli krążyły głównie wokół swoich własnych planów wycieczki...
Rok temu, podczas jednego z noclegów udało mu się wymknąć z zajazdu i na własną rękę zbadać okolicę. Sama wioska nie była szczególnie ciekawa i poza podsłuchaniem kilku prywatnych rozmów Riddle nie zrobił tam niczego godnego uwagi, ale podczas spaceru nabrzeżem poślizgnął się i... Była to jedna z tych rzeczy, których sam Tom do dziś nie zrozumiał. W końcu, jak mały chłopiec mógłby wyjść bez szwanku, z upadku z wysokości dziesięciu metrów na twardą skałę? Nawet się nie zadrasnął. Sam nie wiedział, kiedy stał znowu na ziemi, tyle, że dziesięć metrów niżej. Naprzeciwko niego ziało z kolei wejście do czegoś, co wyglądało na wielką jaskinię. Tom z wrodzonej podejrzliwości nie wszedł za daleko, starając się mieć wejście do jaskini w zasięgu wzroku, jednak to, co zobaczył, już mu wystarczyło. Zawsze lubił dominować i budzić strach, ale ze względu na młody wiek, udawało mu się to na razie tylko z najmłodszymi dziećmi z sierocińca... Teraz jednak miał w zasięgu ręki to, czego potrzebował, by zastraszyć nawet tego chojraka Billy'ego Stubs'a. Co prawda już jutro wracali do Londynu, jednak pani Cole wspominała, że wrócą tu w przyszłym roku. Wracając, Tom już opracowywał plan własnej wycieczki, który miał z okrutną satysfakcją szlifować przez następny rok, w wolnych chwilach, wywołując zamieszanie w sierocińcu. Powrót do miasteczka nie sprawił mu kłopotu. Z zaskoczeniem dla samego siebie stwierdził, że jest w stanie bez żadnych problemów wspinać się po niemal pionowej ścianie i ani się obejrzał, a był z powrotem ponad wejściem do jaskini, obok ścieżki, prowadzącej do wioski. Jak najszybciej wrócił do zajazdu, i wślizgnął się do swojego pokoju. Nikomu potem nie wspominał o swojej przygodzie, rzecz jasna - to, co wydarzyło się tamtej nocy (a już szczególnie tajemnicze ocalenie przed upadkiem, a potem szybki powrót na górę) musiało pozostać jego sekretem. Co do jaskini... Pani Cole również nie mogła się o niej dowiedzieć, za to kilka innych osób, w stosownym czasie, jak najbardziej.
W wolnych chwilach rozmyślał jednak nad swymi tajemniczymi zdolnościami i zastanawiał się, czy są one ograniczone tylko do wspinaczki. Co prawda w sierocińcu nie spotkało go nic tak spektakularnego, jak upadek z wysokości, z którego wyszedłby bez szwanku, ale odkrył za to inne talenty, które okazały się być w środowisku sierocińca niezwykle przydatne - niezwykłe umiejętności wtapiania się w otoczenie, pozostawania w ukryciu, a także pewien poziom kontroli nad zwierzętami. Zawsze lubił wspominać dzień, gdy w jakiś sposób udało mu się zmusić królika Billy'ego Sttubs'a do ugryzienia swego pana. Po tym incydencie chłopcu pozostała paskudna blizna na ręce. Nie osłabiło to co prawda jego przywiązania do królika, jednak sam fakt, ze udało mu się podburzyć zwierzaka przeciw swemu panu, dla Riddle'a był niezwykle zabawny. W pewnym momencie Tom odkrył też inną zdolność, która szczególnie mu przypadła do gustu - potrafił przemieszczać przedmioty po prostu patrząc na nie. I wszystko wskazywało, że nie ma ograniczeń w ich wadze. I tak, gdy nikt nie patrzył, Tom zabawiał się, zmuszając do latania najpierw długopisy, a w końcu komodę, która stała koło jego łóżka. Kilka razy zabawił się też kosztem pani Cole, która nie była w stanie otworzyć drzwi do sierocińca, i spędziła godzinę na siarczystym mrozie, klnąc na czym świat stoi, zanim Tomowi znudziła się ta zabawa. Pani Cole co prawda wezwała potem ślusarza, jednak ten nie znalazł żadnych nieprawidłowości, ot, zwykłe, stare drzwi, których jedyną usterką był fakt, że okropnie skrzypiały. Te incydenty były bardzo w stylu Toma, który właśnie tak lubił działać - w ukryciu, albo przez innych.
Teraz, dokładnie po roku, znowu znalazł się w owej ubogiej wiosce. Mimo, że nie znosił tego miejsca, tym razem ledwo dawał radę ukryć przed panią Cole i innymi dziećmi złośliwy entuzjazm, jaki przepełniał go już od kilku dni. Swoje ofiary upatrzył sobie już jakiś czas temu; Billy Stubs, który cieszył się opinią odważnego i śmiałego oraz Amy Benson, która z kolei znana była z bardzo wrażliwego usposobienia. Oboje byli przy tym wyjątkowo łatwowierni. Idealna para, pomyślał Riddle. Najpierw nacieszy się widokiem przerażonej Emily, żeby potem delektować się stopniowym łamaniem psychiki Billy?ego. A może będzie inaczej? Może to Billy będzie dodawał Amy otuchy, a w końcu oboje naraz wpadną w panikę? A co, jeśli to chojrak Billy pierwszy się spietra? Takie myśli zawsze poprawiały Riddle'owi humor, a teraz, kiedy i tak był bardzo zadowolony, wprawiały w stan niemal euforii. Kto pierwszy nie wytrzyma, Amy czy Billy...
- Dzieci, zbiórka! - rozległ się głos pani Cole - Najpierw idziemy do zajazdu, rozpakowujemy się, jemy obiad, a potem spacer wybrzeżem!
Tom ledwo powstrzymał się od westchnięcia z irytacji i teraz tylko patrzył na panią Cole z mieszaniną pogardy i rozbawienia. Rozpakują się? A niby z czego? Własność każdego dziecka mieściła się z łatwością w małych plecakach, jakie mieli wszyscy członkowie wycieczki... Żeby się tylko nie przedźwigali, nie ma co. A obiad... Pewnie znowu podadzą im jakieś okropne ryby, po których część dzieci się pochoruje, a część dostanie bólu brzucha.
Mimo to był gotów znieść te drobne niedogodności. Nie po to czekał rok, żeby ominęła go cała ta zabawa. W końcu ewentualny ból minie, a wspomnienia najlepszej wycieczki jego życia zostaną mu na zawsze. Na zawsze. Na zawsze. Na zawsze...
Tom dopiero po chwili przyłapał się na tym, że raz po raz powtarza w głowie te dwa słowa. Koncepcja Nieprzemijania nagle po raz kolejny wydała mu się niezwykle interesująca. Było to jakby antidotum. na upodobanie tych otaczających go dzieciaków. do wszystkich ulotnych przyjemności, do tego, co prędzej czy później zniknie... Na przykład upodobanie Billy?ego do jego królika; przecież to zwierzę i tak nie pożyje dłużej niż następnych kilka lat. Jak on mógł być na tyle głupi, żeby tak się do niego przywiązywać?
Nikt z otaczających go dzieci, nie zdawał się podzielać tych, co najmniej dziwnych jak na dziewięciolatka rozważań, dziwnych, jeśli nie niepokojących. Tom Riddle pozostawał jedyną osobą, która nie śmiała się i nie rozmawiała po drodze do zajazdu. Już nie po raz pierwszy Tom czuł się wyobcowany, już nie po raz pierwszy czuł się inny, nie po raz pierwszy gardził szeregami identycznych, niczym nie wyróżniających się dzieciaków... Ale tym razem uczucie to powróciło do niego ze szczególną mocą.
Czarny Pan
Na początek chciałbym podziękowac za komentarze - postaram się stanąc na wysokości zadania z wyjaśnieniem, co zrobiło z Riddle\'a Voldemorta, choc zarazem nie zamierzam robic z niego typowego, skrzywdzonego dziecka, ale sięgnąc nieco głębiej.
Zamierzam skupic się też nie tylko na postaci Lorda, ale i na kwestiach, które Rowling w swojej prozie poruszała, ale nie rozwinęła (Slytherin, Niewymowni, dementorzy i ich pochodzenie,itp), tak, że wszystko, co może wydawac się niespójne lub dziwne, nabierze sensu.
Póki co w kolejce do publikacji jest kolejnych pięc rozdziałów, więc prolog miał prawo nikogo nie zachwycic. Zapraszam do lektury kolejnych rozdziałów w miarę ich ukazywania - może bardziej przypadną Wam do gustu.
Do Morfa_GM
Rzeczywiście, nie rozumiemy się. Ja nadal nie rozumiem, czego innego oczekujesz. Już w prologu zostało powiedziane, że imiona Tom dostał po ojcu i dziadku (trochę większe pole do popisu zostało z nazwiskiem, ale nie sądzę, by było to jakoś szczególnie wykorzystane), a matka umarła tuż po tym, jak zdążyła go nazwać - na razie wszystko zgodnie z wyjaśnieniami JKR. Jeśli dalej pójdzie tym tropem - na co wygląda - to jaki inny powód mógłby mieć Tom do stania się Voldemortem? Cała jego rodzina była mocno stuknięta, a przynajmniej miała silnie zachwiane poczucie moralności, megalomania była tam równie dziedziczna, jak mówienie językiem węży (po linii matki; po ojcu też było raczej trudno odziedziczyć jakieś zalety). Gdyby z takim pochodzeniem i dalszymi losami Tom stał się chodzącą dobrocią, to dopiero byłoby przegięcie...
Czy JKR poszła po najmniejszej linii oporu... Może i tak. Jednocześnie jednak jej wyjaśnienie trzyma się kupy i niesie pewien - również sztampowy - morał: uważajcie, co robicie swoim dzieciom, bo może się to na was zemścić. Podobnie jest zresztą z Severusem: kliknij: ukryte głównie to stosunek jego mugolskiego ojca do niego i, zapewne, jego matki spowodował nienawiść Snape'a do Mugoli. Choć niekoniecznie do wszystkich ;-). Tak to wygląda u JKR: albo poczucie wyższości (twierdzenia Slitherina o przewadze czystej krwi, pogarda do Mugoli z uwagi na ich słabość), albo złość na Mugoli za wyrządzone krzywdy, a często jedno i drugie, stanowiło o nienawiści do ludzi niemagicznych. Nie żądam więcej, dla mnie jest to logiczne i najzupełniej wystarczające. Czego więcej chcieć, zbiorowej psychozy po zażyciu jakiegoś eliksiru? Magicznych pasożytów mózgu? Lobotomii przeprowadzanej natychmiast po urodzeniu? Potajemnej indokrynacji od młodych lat? Obozu treningowego dla przyszłych tępicieli Mugoli, szlam i charłaków? To wszystko już było, to wszystko jest sztampowe. I w większości głupsze od wyjścia JKR.
Voldemort niewiele się różnił od innych zwolenników eksterminacji 'niższej rasy', tyle, że był silny magicznie, miał odpowiednie pochodzenie (było, nie było, jego daleki, sławny praszczur sam się wsławił swoim stosunkiem do Mugoli) i nieprzeciętną charyzmę (a tu się Hitler też kłania). Chyba że, Twoim zdaniem, z uwagi na bycie czarodziejem (ale również człowiekiem, zauważmy, więc cechy ma ludzkie... powiedzmy :-P) powinien mieć jakieś inne, wydumane powody dla stania się tym, kim się stał.
Ale OK, częściowo Cię chyba rozumiem: chciałbyś czegoś zupełnie innego, Voldemorta z innymi pobudkami, niż książkowe... Dobra, da się zrobić :-D. Tylko IMO powinno się zupełnie inaczej zacząć. Wziąć samo założenie 'zły Voldemort, zły - ciekawe, dlaczego', zupełnie pominąć jego przeszłość i pobudki by JKR, zamieszać, potrząsnąć i zobaczyć, co wyjdzie. Taaak... Da się zrobić..., ale już chyba nie w tym tekście.
Wywołany do tablicy...
Naprawdę. Naprawdę nie rozumiemy się. Kanoniczne wyjaśnienie - jakie tu podsuwasz - znam i uważam za trywialne, sztampowe oraz zwyczajnie nudne: pani Rowling mogła lepiej się postarać. Gdyby pisała tak o Hitlerze, jak robiła to w przypadku Voldemorta, to zamiast bać się nadpobudliwego nazisty z wąsikiem i śmieszną grzywką, byłoby mi go zwyczajnie żal, bo to przecież biedny chłopiec, trudne dzieciństwo, niedoceniony artysta itd.
Dlatego oczekuję od Roy de Lamort czegoś lepszego, niekanonicznego, co pobudzi moją wyobraźnię i podsunie bardziej mroczne wizje niż te, które znalazłem w książkach. Jeśli tak się nie stanie: trudno. Ale wolno mi mieć nadzieję, prawda? W końcu to fanfik, gdzie wszystko jest możliwe, a historia może zostać opowiedziana raz jeszcze, od początku i zupełnie inaczej.
Sama nie wiem...
Naprawdę? Ja tę odpowiedź tam dostałam. Tom Riddle nienawidził Mugoli, ponieważ jego mugolski ojciec opuścił matkę (na marginesie: niegodną bycia potomkiem Slytherina, bo słabą) i jego. Czarodziei raczej też nie miał za co kochać. Pozbawione miłości, a jednocześnie mające przewagę nad innymi ludźmi, dziecko wyrosło na to, na co wyrosło: na mężczyznę wykorzystującego swą potężną moc i inne osoby dla własnych celów. W jego zachowaniu nie widzę dokładnie niczego dziwnego ani potrzebującego wyjaśnień. Co, oczywiście, nie oznacza, że opisanie jego historii jest kompletnie zbędne - fanfic można przecież napisać o wszystkim.
Zastrzeżenia mam, acz zupełnie inne, niż Morf_GM (co powiedziały policji? urodziła dziecko i umarła - to przecież widać). Zastanawiam się raczej, dlaczego grypę z zimy 1926 roku (to jest rok urodzenia Riddle'a według Wikipedii - nie wątpię, że wzięty z jakiejś publikacji oficjalnej, podobnie, jak data 31.12) bohaterka nazywa 'najgorszą od lat epidemią'; zapomniała już o hiszpance sprzed 7-8 lat, która zdzisiątkowała populację również w Wielkiej Brytanii? Ponadto mam duże wątpliwości, czy biedny sierociniec w 1926 roku mógł sobie pozwolić na centralne ogrzewanie... Warsztat literacki jest do dopracowania: zdarzają się niepotrzebne powtórzenia, niezgrabne zestawienia, niektóre fragmenty są też dość sprzeczne, przynajmniej jak na mój gust (niezgrabna, wycieńczona kobieta przemykała?; wiatr wiał przechodniom w oczy, ale brama na podwórze sierocińca pozostawała lekko uchylona? i oślepiona śniegiem, mocno osłabiona kobieta zauważyła to z końca ulicy?).
Przepraszam, zapomniałam dodać, że opis gehenny Meropy był, moim zdaniem, przedramatyzowany. To się tułała pod oknami, niezauważona przez szczęśliwców grzejących się w mieszkaniach, to pełzała (przegięcie - na takim brzuchu?! niechby chociaż na czworakach...), to wlokła skulona (przy czym autor mógłby się zdecydować, czy sierociniec stał na drugim końcu ulicy, czy po jej drugiej stronie, bo to pewna różnica jest) - za dużo tego, jak na mój gust. Jednocześnie nie wołała o pomoc, nie zaczepiała innych przechodniów, tylko lazła, Bóg wie gdzie. Dziwne trochę.
Tradycyjnie nie daję oceny, bo może kolejna część będzie lepsza. Co prawda nie jest źle, ale mogłoby być sporo lepiej.
Scalono.
Moderacja
...
Powtórzenia - już w pierwszym zdaniu dwukrotnie używasz słowa "śnieg", dalej to też się zdarza. Początek dość typowy, napisany nie najgorzej, zobaczymy, jak to się rozwinie.