Opowiadanie
sin (grzech)
rozdział 6
Autor: | feroluce |
---|---|
Korekta: | Teukros |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Fikcja, Romans, Science-Fiction |
Uwagi: | Erotyka |
Dodany: | 2008-05-14 14:42:30 |
Aktualizowany: | 2008-05-14 14:42:30 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
19. Nic więcej już mi nie powiedział.
Jeśli miałam zrobić to, co mi zlecił, potrzebowałam więcej informacji. Nie mogłam jednak liczyć na kolejny nagły przypływ szczerości u pana Sina, stanowił więc zbyt niepewne źródło wiedzy. Innych Atelicze bałam się pytać, zresztą, przy moich ograniczeniach w komunikowaniu nie sądziłam, by któryś zgodził się na tak bliski kontakt.
Zostawała więc tylko ta Zewnętrzna.
- Pani...
Zatrzymała się i zaskoczona obróciła w moją stronę. Otrzepałam ziemię z kolan i ukłoniłam grzecznie.
- Pani, chciałabym z tobą porozmawiać, jeśli się zgodzisz.
Odpowiedziała ukłonem.
- Ty, pani, jesteś tą drugą ogrodniczką, którą wtedy zaatakowano, czyż nie? Masz doskonałą rękę, ogród jest wspaniały.
- To nie moja zasługa, tylko Maleiki. Nie jestem ogrodnikiem, pani, tylko pokojówką pana Sina, w ogrodzie pracuję jedynie okazyjnie.
Uśmiechnęła się.
- Pokojówką Sina? Nie podejrzewałam, że ma jakąś. Atelicze są bardzo skryci, jeśli chodzi o ich strefy prywatne. Ale wybacz mi, pani, niegrzeczność, nie przedstawiłam się. Jestem Sesilije Taleth’et’maat ebu Laine, współpracuję z Sinem.
- Jestem Lorrelaine, pani. Współpracujecie?
Chyba zrozumiała zdziwione spojrzenie, jakim obdarzyłam obrożę. Musnęła palcami maskę osłaniającą dolną część jej twarzy. Srebrzyste pręty wiły się w symbole nieznanego mi klanu, elegancko łącząc się z ozdobnym kołnierzem na szyi.
- Ach, to... Posiadam Zewnętrzne obywatelstwo, chociaż urodziłam się na Ziemi. Jestem zawodowym konsultantem wydelegowanym z ramienia koncernu Maxwar do współpracy z lokalnymi prawnikami reprezentującymi na tej planecie interesy Zewnętrznych, w tym i mojej rodzimej firmy. Po wydarzeniach zeszłego roku zrobiło się nieco zbyt niebezpiecznie dla samotnej Suni, nawet chronionej Zewnętrznym prawem. Mai R’ell’y, który jest prawnikiem Zewnętrznych na Ziemi, objął mnie swoim patronatem i to jego oznaczenia noszę. Dzięki temu tutejsi Atelicze nie reagują na mój widok nerwowo. Ale przecież nie o to chciałaś mnie zapytać, pani.
Wskazałam ustronny kąt w ogrodzie.
- Usiądźmy, pani.
Skubnęłam nerwowo brzeg bluzy, przeklinając w myślach, że kierowana impulsem zdecydowałam się na tę rozmowę akurat teraz, kiedy byłam rozczochrana oraz w upapranej ziemią i trawą roboczej tunice. Czułam się przez to przy niej jeszcze bardziej nijaka.
Sesilije była naprawdę piękna, ze swoją egzotycznie ciemną karnacją i niewiarygodnie, jak na Suni, ciemnymi włosami i oczami. Biła od niej pewność siebie, słyszalna w głosie, widoczna w ruchach ciała... Zapewne mówiła prawdę, kiedy twierdziła, że urodziła się na Ziemi, ale, na Ewolucję, nie była już jedną z Wewnętrznych.
- Co chciałabyś wiedzieć, pani?
- Pan Sin zlecił mi przedstawienie pozostałym Suni w posiadłości jego obecnej sytuacji i ewentualnego zagrożenia z niej wynikającego...
- ...Ale nie wyjaśnił ci, pani, o co tak naprawdę tutaj chodzi. Typowe. Każdy znany mi prawnik zachowuje się identycznie, to chyba specyfika ich zawodu. Oni komunikują się niemal zawsze tylko telempatycznie, zwykle przelewając wszystkie informacje hurtem z jednego umysłu do drugiego, wywołuje to u osoby nie przyzwyczajonej do tak intensywnego kontaktu całkowite zagubienie, o koszmarnym bólu głowy nawet nie wspominając. Alternatywnie: kompletnie niczego nie zdradzają, milcząc jak grobowce. Zapewniam cię, pani, powinnaś być wdzięczna Sinowi, że wybrał tę drugą opcję. Ja po pierwszym takim „seansie” dochodziłam do siebie przez trzy dni, a pamiętaj, pani, iż jako konsultant byłam w tym kierunku szkolona. Odpowiadając jednak na twoje pytanie, pani... Sin się żeni.
- To wiem.
Podniosła łuk brwiowy w niemym pytaniu.
- Podsłuchałam waszą rozmowę, pani. To dlatego zostałam wyznaczona do tego zadania, ponieważ już posiadam pewną wiedzę.
- To pewnie zauważyłaś też, pani, że Sin raczej nie pali się do tego związku. Dowiedziałam się trochę o tej Ish O’brie’n. Jedyna córka brata głowy rodu, rodzynek wśród sześciu braci, wychowana tak, że nawet ptasiego mleka jej nie brakowało. Krótko mówiąc to rozpuszczony bachor, traktujący wszystkich samców jak zabawki. Trzy razy próbowano ją komuś oddać, jednak kandydaci ginęli w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach. W końcu było ich za dużo, by można było dalej tuszować ich zniknięcia. Klanowi zaczęło na poważnie grozić, że rody przeprowadzą śledztwo, co się właściwie stało z ich członkami, tym bardziej, że jednym z zaginionych był kandydat na głowę rodu. A wtedy główka ich ulubienicy niechybnie by poleciała. By temu zapobiec urządzono cały ten cyrk z otwartymi targami. Niby dlatego, że panna czuje się winna sprowadzenia nieszczęścia na swoich dotychczasowych zalotników i zgadza się na to w ramach pokuty. Gówno prawda. Ta zboczona suka znalazła sobie po prostu nową zabawę. Może zabijać, i to całkiem legalnie, wystarczy jej podpuszczać jednego kandydata przeciw drugiemu i patrzeć, jak się dla niej wzajemnie wykańczają. To zupełnie otwarte targi, więc i kandydatów bardzo wielu, chyba coś koło setki, jest komu zapewnić jej dużo krwawej rozrywki. Wisiałoby mi, że kilku Atelicze będzie mniej, gdyby nie fakt, że klan M’allo’y pcha też w to Sina.
- Tego właśnie nie rozumiem. Na Ewolucję, po co?
- Sin jest trzecim synem głowy rodu M’allo’y, więc jego wyjściowa pozycja w klanie jest dość wysoka, tym bardziej, że po wstrząsie, jaki przetoczył się przez planetę rok temu, sytuacja polityczna w rodzie uległa przetasowaniu. Sin zawsze stał z boku, więc kryzys jego samego niemalże nie dotknął. Ale podejrzewam, że dla części klanu największe znaczenie ma fakt, iż on zawsze miał dobre kontakty z Zewnętrznymi. Sądzą, że wsadzenie go na stołek głowy rodu znacząco poprawi ich wizerunek i tym samym pozycję w kontaktach z Zewnętrzem. Niegłupi pomysł, moim zdaniem. Tyle, że Sin za żadne skarby światów nie chce zostać głową rodu. Ma do tego uraz psychiczny. Biorąc pod uwagę, jakim dwulicowym skurwysynem był jego ojciec, wcale mnie to nie dziwi. A czemu zgłosili go do tych targów? Bo w rozgrywce o stołek głowy rodu posiadanie żony stanowi poważny argument. Kandydat żonaty zawsze zwycięży w walce z bezżennym. A już gdyby Sin wygrał ją w otwartych targach, udowadniając tym samym, że jest najsilniejszym fizycznie i metapsychicznie samcem...
- Rozumiem.
Zwyczajowo Atelicze tytuł głowy rodu dziedziczyli w linii prostej, jednak w rzeczywistości było to stanowisko wybierane elekcyjnie przez radę składającą się z przedstawicieli wszystkich gałęzi klanu. Zdarzało się, że otrzymywały je osoby nie będące bezpośrednio wyznaczonymi dziedzicami byłej głowy rodu, a nawet, że następował przewrót i tytuł trafiał do rąk innego Atelicze jeszcze przed śmiercią lub dobrowolną abdykacją poprzednika. Nasuwał się więc oczywisty wniosek, że część klanu postanowiła obalić aktualną głowę rodu a na jego następcę upatrzyła sobie pana Sina.
- Sin być może i zgodziłby się, by go wyswatano, ale od pierwszego wejrzenia zapałał instynktowną niechęcią do pani Ish. Chyba zajrzał do jej umysłu i zobaczył w nim trochę za dużo. Oczywiście, on nigdy nie znał i nadal nie zna pojęcia „dyplomacja” i panna odkryła, że mu się nie podoba. Jak możesz się domyślić, pani, podziałało to na nią jak płachta na byka. Dlatego jego życie, a przy okazji i wasze, jest teraz zagrożone. Nieopatrznie uraził jej dumę, a tego mu nie wybaczy.
20. Sin z rosnąca irytacją rozglądał się po salonie domu rodu O’brie’n. Dostał osobiste zaproszenie, co znaczyło, że czas względnego spokoju już się skończył. I tak zadziwiające było, że tamten idiota, który go zaatakował, na coś się przydał i kupił mu aż tyle czasu. Jednak bezpośrednie zaproszenie od pani Ish nie było czymś, co mógł zlekceważyć. Po prawdzie niczym się ono nie różniło od uprzejmie sformułowanego rozkazu.
W końcu raczyła się zjawić. Ukłonił się grzecznie samicy wyznaczonej, by zostać jego żoną. Jego lub któregoś z pozostałych kandydatów startujących do jej ręki.
- Witaj, panie. Dziękuję, że przyjąłeś zaproszenie.
Sin odruchowo się spiął. Podeszła za blisko.
Instynkt prawnika wył w nim na alarm. Gdyby nie była samicą, już dawno kwalifikowałaby się do śledztwa i przenicowania. Pod zewnętrzną warstwą myśli jej umysł kojarzył mu się z kloaką. Dobrze się chroniła, ale przy pierwszym spotkaniu przypadkowo prześlizgnął się przez jej osłony i to, na co natrafił, dotąd wywoływało w nim dreszcz obrzydzenia.
- Witaj, pani. Czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt?
Gładkie, puste słówka.
Sin domyślał się, czemu ta suka go wezwała. Wystraszył pozostałych kandydatów. Żaden nie chciał zadzierać z samcem, który potrafił na tak niewiarygodną odległość przełamać obronę innego i wysmażyć mu mózg, więc po tamtym ataku sprzed tygodnia nikt więcej nie odważył się go napaść. Ish uznała, że musi interweniować, gdyż groziło jej, iż jej najbardziej znienawidzonemu zalotnikowi uda się przeżyć za długo.
Wzywając go, spotykając się z nim sam na sam, pokazywała pozostałym kandydatom, że go wyróżnia, przez co wystawiała na cel.
Lekki oficjalny posiłek przebiegł w chłodnej atmosferze.
- Panie, chciałabym się nieco ochłodzić na świeżym powietrzu...
Nie zostawiła Sinowi wyboru. Nie zamierzała jeszcze wypuścić go ze swych szponów. Cóż mógł zrobić?
- Pozwolisz, pani, że będę ci towarzyszył na spacerze?
Powoli przemierzali idealnie równe, niczym spod linijki, alejki, układające się w misterny wzór.
Ish spod przymkniętych powiek obserwowała swego towarzysza. Wysoki, szczupły, zbudowany mocniej niż przeciętny Atelicze samiec; granatowa suknia ciasno opinała szerokie ramiona i podkreślała piękną muskulaturę. Miał nietypowy kolor włosów, kasztanowo rudy warkocz sięgał mu niemal do kolan. Na przystojnej twarzy o regularnych rysach uwagę przyciągały oczy w kształcie migdałów o pięknym, niebieskozielonym kolorze, kojarzącym się Ish ze spokojną wodą. One chyba stanowiły jego największy atut.
Grzeczny, ale chłodny. Niewiele mówił. Umysł otoczył tak silnymi tarczami, że Ish, uważająca się dotąd za silną telempatkę, nie mogła wyczuć nawet jego emocji, o wyłapaniu jakiejkolwiek myśli nie wspominając.
Jednak nie dało się ukryć, że nie był zachwycony faktem, iż musi tu z nią przebywać. Coś w jego postawie, gestach, krótkich, zwięzłych odpowiedziach mówiło jej, że wolałby być gdziekolwiek indziej, byle nie tu z nią.
Doprowadzało ją to do furii. Jak on śmie tak ją ignorować!
A jednak musiała przyznać, że rudowłosy prawnik ją pociągał. Idealny samiec...
Było w nim coś nieodparcie fascynującego. Może fakt, że był taki niechętny? Na tle tych wszystkich samców, którzy nadskakiwali jej, odkąd pamiętała, stanowił egzotyczne zjawisko. Może przyciągał ją zgodnie z zasadą, że najbardziej pożąda się tego, co zakazane?
Niby przypadkiem pogłaskała go po ramieniu, aż do okrytej czarną rękawiczką dłoni...
Spojrzał na nią zdumiony i cofnął rękę. To już nie był uprzejmy dystans, to było ewidentne odrzucenie.
W Ish zawrzało. Zignorował tak dosłowne zaproszenie. Upokorzył ją. Nikt nie będzie tak jej traktował!
Sin wyraźnie wyczuł zmianę nastroju u towarzyszącej mu samicy. Zareagował instynktownie, cofając się przed jej dotykiem. Jego ciało samo uznało, że nie chce mieć z nią nic wspólnego, zanim umysł zarejestrował jego reakcję. Całkowite odrzucenie. Nic dziwnego, że poczuła się obrażona. Pomyślał, że teraz już jest martwy. Ona mu tego nie daruje.
Dla dobra swoich Suni, dla dobra Lorrelaine, musi spróbować ją przebłagać.
Zatrzymał się i całkiem świadomie pogłaskał Ish po policzku.
Zdrętwiała, zdumiona, lecz nie cofnęła się przed niespodziewaną pieszczotą, chociaż taki gest można było poczytać już za bezczelność.
- Wybacz mi, pani, jeśli cię czymś uraziłem. Albo byłem zbyt bezpośredni.
Popatrzyła mu w oczy. Akwamarynowe tęczówki nie wyrażały niczego, niczym nie promieniował. Jakby stała obok Suni. Ish niechętnie podziwiała jego tarcze, przy nim czuła się odsłonięta niczym jakiś Meta lub Człowiek.
- Jesteś niezwykłą osobą, panie. Nigdy dotąd nie spotkałam nikogo podobnego do ciebie. Twoja reakcja, przy naszym pierwszym spotkaniu była jednak dosyć obraźliwa...
Mimo, że tego nie chciała, zabrzmiało to niespodziewanie żałośnie…
Co się z nią dzieje?! Powinna go nienawidzić, albo przynajmniej traktować z pogardliwą wyższością, tymczasem wyglądało to tak, jakby to ona zabiegała o jego względy!
Pochylił grzecznie głowę.
- Proszę, wybacz mi, pani. Moje zachowanie wtedy rzeczywiście miałaś prawo odebrać jako obraźliwe. Popełniłem wyjątkowy nietakt naruszając twoją strefę prywatną, nie miałem do tego żadnego prawa. Tak samo jak nie miałem prawa wydawać na tej podstawie osądu, ani tym bardziej dzielić się nim z tobą, pani. Zachowałem się niegrzecznie i niegodnie. Nie mam nic na swoją obronę. Przepraszam, pani. Szczerze żałuję swego zachowania.
Sin czuł, że balansuje na cienkiej linie. Mai zawsze był od niego lepszym dyplomatą, on sam nigdy nie miał do tego predyspozycji. Teraz jednak musiał się wykazać daleko posuniętą delikatnością. Jeśli powie za mało, Ish mu nie przebaczy, bo wykazał niewystarczającą skruchę. Jeśli zaś za dużo, uzna, iż kpi sobie z jej uczuć i tylko pogorszy swoją sytuację. Jego towarzyszka jednak wydawała się być zadowolona z tego, co usłyszała. Teraz zachowywał się tak, jak jej zdaniem samiec powinien.
Tak, teraz sytuacja wróciła do normy. To ona jest górą.
Uśmiechnęła się z wyższością.
- Wybaczam ci, panie. Jestem dziś w łaskawym nastroju.
Teraz to ona wyciągnęła dłoń i przesunęła ją po jego policzku, muskając lekko wargi…
Nie drgnął. Akwamarynowe oczy pozostały chłodne i przejrzyste niczym błękitno zielony lód.
21. Powrót do domu pana Sina oznajmił głośny trzask. Podejrzewam, że trzeba być telekinetą, by zdołać trzasnąć zamykającymi się zwykle bezszelestnie automatycznymi drzwiami, jednak jemu ta sztuczka wychodziła całkiem nieźle.
Już od progu powitał mnie jego ostry ton.
- Lorrelaine!
Był podrażniony jak kot. Nic dziwnego. Pani Ish znowu go zaprosiła.
Każda kolejna wizyta była dłuższa od poprzedniej. Wracał z nich za każdym razem mocniej rozdrażniony.
Dziś jednak było inaczej. W jego zachowaniu było coś niepokojąco nietypowego.
Pan Sin ściągnął suknię przez głowę i rzucił ją w moim kierunku.
- Oddaj to do czyszczenia!
Brunatnych plam na materiale nie dało się pomylić z niczym innym.
Szata była przesiąknięta krwią.
Szeroka, już zabliźniona szrama na jego lewym barku świadczyła, że to, przynajmniej w części, jego własna krew.
Teraz wiedziałam, co mi nie pasowało w jego zachowaniu. To nie było typowe dla niego rozdrażnienie spowodowane koniecznością odgrywania komedii przed panią Ish.
To była ledwie tłumiona agresja.
Pan Sin znowu został zmuszony do walki z kimś. I, sądząc po śladach, była to walka na śmierć i życie.
Tamten telempatyczny pojedynek rzeczywiście posłużył za niezły straszak. Pana Sina ani nas nikt nie atakował przez pełne dwa tygodnie.
Jednak najwyraźniej okres spokoju już się skończył…
Dreszcz przeszedł mi po karku.
Czym prędzej wrzuciłam poplamioną suknię do prania. Byle dalej od tego, co ją pokrywało. I tego, co to oznaczało.
- Lorrelaine!
Stanęłam nad krawędzią wanny. Dziś nie było miejsca na drażnienie się. Odwróciłam wzrok, byle nie patrzeć w dół, na niego. Boleśnie doskonale pamiętałam jego dotyk…
Nie dotknął mnie od czasu tamtego brutalnie przerwanego pocałunku, poza momentami, gdy chciał ze mną porozmawiać, jednak kontakt ten pozostawał kompletnie bezosobowy. Jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Miałam niejasne wrażenie, że pan Sin odczuwa na mój widok wyrzuty sumienia i dlatego świadomie ochłodził nasze wzajemnie stosunki.
- Siadaj.
To był rozkaz, nie zaproszenie.
Jego oczy nadal były bardziej zielone niż błękitne.
Odetchnął głęboko i potarł zranione ramię.
- Pewnie się zastanawiasz, co się właściwie stało.
Skinęłam głową. Zrobię, co tylko zdołam, by go uspokoić. Znałam już pana Sina na tyle dobrze, że wiedziałam, iż teraz najbardziej potrzebuje możliwości wyrzucenia z siebie frustracji.
Wybuchnął.
- Przecież wiedział, że nie ma szans! Nawet jeśli jakimś cudem wygrałby, ona i tak by go odrzuciła! Mimo to mnie zaatakował!
Spuścił ramiona w jakiś bezradny sposób, jakby poczucie winy nagle go przygniotło.
- Ewolucjo. Czuję się jak morderca. Zabiłem tego biednego dzieciaka. Nie miał ze mną najmniejszych szans. Czemu się nie poddał?!
Współczułam mu. Widać było, że nie chciał tego. Może pan Sin był zabójcą, wojownikiem, ale nie był mordercą.
Wyciągnęłam dłoń i delikatnie dotknęłam jego ramienia. Przekazałam, że jestem tu. Z nim.
Poczułam, jak tężeją mu mięśnie.
„Lepiej puść mnie, Lorrelaine.”
Wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Przez telempatycze łącze odebrałam jego niemal rozpaczliwą potrzebę odczuwania czyjejś obecności.
„Nie puszczę cię, panie. Musisz sam mnie odepchnąć.”
Coś się w nim nagle zmieniło.
„Nie wiesz, co ryzykujesz.”
Złapał mnie za nadgarstek i pociągnął na siebie. Wpadłam do wody, opierając się o jego pierś.
Zdrętwiałam zaskoczona.
Chwycił mnie za włosy, unieruchamiając polem, kiedy spróbowałam się mu wyrwać. Popatrzył mi w oczy. Jego tęczówki już nie były zielone z gniewu. Pociemniały od czegoś innego, nabierając barwy zamrożonego morza.
Odbijało się w nich szaleństwo. Naga żądza.
Gwałtownie pocałował, przelewając we mnie szerokim strumieniem swoją energię. Zakręciło mi się w głowie. Instynktownie odpowiedziałam tym samym…
I wtedy rozpętało się piekło. Jakby w tym momencie puściły w nim wszystkie hamulce.
Ubranie poszło w strzępy rozszarpane polem telekinetycznym. Pod policzkiem poczułam chłód posadzki, nagle leżałam na brzuchu, przewieszona przez krawędź wanny…
Nieeeee!!!
Chciałam go, ale nie tak! Nie w ten sposób!!
Nie może mi tego zrobić!!!
Zaczęłam się szarpać. Byle uciec!
Przycisnął mnie do podłogi, wtulając się w moje plecy i pośladki, odcinając drogę ucieczki…
„Cii… Spokojnie…”
Spokojnie!?
Jakby przecząc swojemu zachowaniu delikatnie, pieszczotliwie skubnął mnie wargami w zgięcie szyi…
Zesztywniałam w panice, bliska obłędu z przerażenia...
Przypomniałam sobie swoje naruszenie. Każdy jego koszmarny fragment… Horror wykorzystania...
Gwałt na ciele i duszy.
Nie, błagam!...Tylko nie TO!!!
W tym momencie zalała mnie telempatyczna fala jego pożądania wypierając każdą logiczną myśl, każde uczucie, nie zostawiając miejsca na nic innego… Nie było już strachu, nie było upokorzenia, nie było wolnej woli… Fala zmyła „mnie”, zmieniła w pozbawioną myśli, rozpaloną samicę…
Zwierzę.
Przestałam być…
Przestałam istnieć…
Pozostał tylko instynkt, naga żądza… jego… moja…
Aż do końca…
22. Sin odetchnął, czując, że wraca do samego siebie. Umysły rozplotły się już, fala rozkoszy nadeszła i odpłynęła, zostawiając za sobą jedynie otępiającą bezwładność w całym ciele.
Uwolnił Lorrelaine od swego ciężaru i opadł w wodę. Samiczka zsunęła się za nim, bezwładna jak szmaciana lalka, nadal częściowo przewieszona przez krawędź wanny, tak, że jej twarz i ramiona wciąż leżały na posadzce.
Sumienie już zaczynało dawać o sobie znać. Sin świetnie zdawał sobie sprawę, że niedługo rozszczeka się na całego.
Wiedział, jak bardzo Lorrelaine nienawidziła Atelicze, którzy ją naruszyli.
Mimo to zmusił ją, by przyjęła go w siebie, tak jak zmusił, by sprawiło jej to przyjemność.
Niczym się to nie różniło od zwykłego gwałtu. Może tym, że naruszało też psychiczną integralność jej umysłu.
Delikatnie dotknął ramienia samiczki. To wywołało jej reakcję. Szarpnęła się, jakby ją oparzył i popatrzyła na niego wzrokiem zaszczutego zwierzęcia.
Sumienie rozwyło się. Sin poczuł na nie gniew. Czemu nie odzywało się wcześniej, zanim żądza przemieszana z frustracją i ledwie tłumioną agresją nie odebrały mu rozumu?!
Nie cofnął dłoni.
„Lorrelaine…”
Zebrała całą godność, na jaką ją było jeszcze stać. Sin wręcz fizycznie odczuł, jak zamyka się w sobie.
„Panie, proszę, pozwól mi odejść.”
Sin wiedział, że jeśli teraz pozwoli jej na to, już nigdy nie odzyska jej zaufania.
Cofnął dłoń.
Wyprany z uczuć umysł, zupełnie puste oczy Lorrelaine, kiedy podnosiła się z wody, sztywna niczym marionetka.
- Weź jedną z moich sukni, nie chodź nago po korytarzach.
Szum materiału. Po chwili jedyną pamiątką po jej obecności był tylko słabnący zapach seksu wciąż unoszący się w powietrzu i skrawki materiału leżące wokół wanny.
Sin zanurzył się w wodzie. Opadł na dno, by uciec od tego zapachu. Woni skóry Lorrelaine, zapachu żądzy….
Uciec od winy.
Seks powinien nieść przyjemność i uczucie bliskości, nie rozpacz i poczucie winy.
Wbrew obiegowej opinii panującej wśród pozostałych ras, Atelicze są zdolni do nawiązywania przelotnych kontaktów erotycznych bez konieczności wiązania więzi, choć robią to niezbyt często i rzadko kiedy kieruje nimi po prostu chęć zażycia przyjemności. Seks z Atelicze, który nie jest zaangażowany w związek uczuciowo jest niebezpieczny dla każdego, kto jest słabszym telempatą od niego. W bezpośrednim kontakcie osoba taka staje się kompletnie bezbronna, zdana na łaskę partnera. Atelicze wcale nie muszą żerować na energii innych. Równie dobrze mogą to robić na ich uczuciach, niczym telempatyczne wampiry, kształtując je według własnych chęci i potrzeb, zupełnie nie przejmując się tym, czy umysł ich partnera to wytrzyma.
Wśród Zewnętrznych krążą opowieści o Atelicze, którzy, straciwszy panowanie nad instynktem, doprowadzili swoje kochanki do poziomu świadomości natki marchewki.
Lorrelaine nawet nie zdawała sobie sprawy, jak blisko tej granicy się znalazła. Sin stracił kontrolę nad swoim instynktem. Od niemowlęcia przyucza się Atelicze do panowania nad sobą, jednak to nadal były istoty ludzkie, których zdolności do samokontroli, chociaż najpotężniejsze wśród wszystkich ras, to przecież miały swoje granice. A kiedy je przekraczali, kończyło się to zwykle gwałtowną erupcją emocji, niszczącą wszystko i wszystkich dookoła.
Sin osiągnął tę granicę. To, że jego wybuch nie zniszczył Lorrelaine całkowicie, zawdzięczała tylko temu, że darzył ją jakimś mniej lub bardziej świadomym uczuciem. Była jego przyjacielem.
Określenie „była” wydawało chyba w obecnej sytuacji najbardziej trafnym. Ona mu tego nie wybaczy.
Nie wybaczy, że wyciągnął na wierzch jej najgorsze koszmary i zmusił, by przeszła je jeszcze raz.
Nie wybaczy, że zmusił, by sprawiło jej to przyjemność.
Zaczęło mu brakować powietrza. Woda zawirowała i rozsunęła się, umożliwiając mu zaczerpnięcie oddechu.
Mimo wszystko nie chciał, nie mógł tego tak zostawić. Musiał spróbować.
Chociaż spróbować wszystko naprawić.
Gdyż w innym wypadku oznaczałoby to, że jego „mrok” ostatecznie w nim zwyciężył.
23. Dygotałam jak dotknięta febrą.
Nie wiem, jak dotarłam do swojego pokoju. Nie wiem, kiedy usiadłam na łóżku i jak długo tkwiłam bez ruchu.
Narastał we mnie gniew.
Czemu ja?!
Już wolałabym, by na mnie żerował. Ból można znieść. To tylko fizyczne odczucie.
Ale to, co mi zrobił…
Otępienie minęło.
Zdarłam z siebie jego suknię, ciskając nią z furią o drzwi, żałując, że nie mogę zrobić tego samego z jego głową.
Sukinsyn!!! Przecież wiedział, co do niego czułam! Zrobiłabym dla niego wszystko… Nie musiał mnie zmuszać, oddałabym mu się dobrowolnie. Byłam gotowa to wtedy zrobić, przecież wiedział!
Czemu więc wszystko zniszczył?!
Po policzku przesunęła się pierwsza łza…
Suni bardzo rzadko płaczą. Traktuje się nas jak przedmioty, to zabija zdolność odczuwania. Tak lepiej, bezpieczniej. Nie czuć, nie myśleć. Nie pozwolić się zniszczyć do końca. Płakać przez Atelicze to przyznać do tego, że któremuś z tych sukinsynów udało się do ciebie dotrzeć. A to już była klęska zagrażająca samemu statusowi twojego umysłu.
Tama pękła i rozryczałam się. Płakałam nad swoimi podeptanymi uczuciami, swoją krzywdą.
Nad swoją głupotą, bo ja wciąż go jednak, mimo tego, co mi zrobił… wciąż…
Czemu nie mogę go tak po prostu znienawidzić?! Przecież znam to uczucie. Każdy najdrobniejszy jego odcień. Mój poprzedni właściciel mnie go nauczył. Więc czemu nie mogę zmusić się, by przelać je na niego?!
W końcu wyczerpanie wzięło górę i zasnęłam kamiennym snem bez marzeń. Opadłam w ciemność na granicy z omdleniem…
Gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam go nad sobą.
Uznałam, że jeszcze śpię. Skąd by się tu wziął?
Nigdy nie przekraczał strefy, którą wyznaczył dla swoich Suni. Traktował nas w pewien sposób jak służbę, miałyśmy, co się u innych właścicieli nie zdarzało, wydzieloną część domu, gdzie znajdowały się nasze prywatne, o ile Suni może użyć takiego pojęcia, pokoje. Przestrzegał swojej obietnicy i nie pojawiał się tam bez zapowiedzi i konkretnego powodu, a już na pewno nie nachodził nas po kwaterach.
Mój sen przykucnął przy łóżku tuż koło mojej głowy i przyglądał mi się milczeniu. Schludny zwykle warkocz rozluźnił się i wymknęło się z niego kilka kosmyków, wijących się charakterystyczny dla Atelicze sposób. Kasztanowe pasma pociemniały od wilgoci.
Ogromne akwamarynowe oczy otoczone nieprawdopodobnie długimi ciemnymi rzęsami patrzyły na mnie ze smutkiem i żalem.
I czymś jeszcze…?
To musiał być sen. Cholera, czy nawet tu musi mnie dręczyć?! Przecież w rzeczywistości nigdy by tak na mnie nie spojrzał!...
Zjawa wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła mojego policzka.
Psychiczna sonda musnęła moje myśli. To nie był, nie mógł być sen! Nie potrafiłabym wyśnić czegoś tak nienaturalnego dla Suni, jak kontakt telempatyczny.
„Co ty tu robisz?!”
Uśmiechnął się przelotnie.
„Nareszcie. W końcu bez tego pokornego <<panie>>.”
Zdrętwiałam. Szok minął. Powrócił gniew.
„Czego chcesz?”
Ton moich myśli był lodowaty. Nawet nie siliłam się na grzeczność. Ryzykowałam jego gniew, ale i tak nic gorszego nad to, co mi zrobił, zdziałać już nie zdoła. Było mi wszystko jedno, chciałam tylko się go pozbyć!
Spuścił wzrok. Nie cofnął dotykającej mnie dłoni chyba tylko dlatego, żeby nie zerwać kontaktu.
W takiej chwili jak ta nienawidziłam swego ograniczenia, zmuszającego mnie do pozwolenia mu się dotykać.
„Ja… Przyszedłem błagać cię o wybaczenie.”
Zatkało mnie. Pomrugałam oczami ze zdumienia. Gdyby to nie był kontakt telempatyczny, uznałabym, że się przesłyszałam.
„Czemu? Z jakiego niby powodu mam to zrobić?!”
Wyczułam jego zmieszanie.
„Nie chciałem cię skrzywdzić. Nie wiem… Nie rozumiem, co mnie opętało. Jakby jakieś dzikie zwierzę wylazło ze mnie, gotowe gryźć i zabijać…”
Wyraźnie czułam jego frustrację. Mówił szczerą prawdę. Rzeczywiście siebie nie rozumiał.
Strach zaczął we mnie powoli dominować nad gniewem.
Wyczuł to.
„Nie bój się, Lorrelaine, teraz cię nie skrzywdzę. Ale masz rację. Istnieje ryzyko, że znowu się to ze mną stanie. Mam w sobie mrok. Gniew. Agresję. Szaleństwo, nad którym nie panuję. Już nie mogę zrzucić winy na uzależnienie od energii, powiedzieć, że przedawkowałem i puściły mi hamulce. Któregoś pięknego dnia tama pęknie i stracę kontrolę. A wtedy nie skończy się na szalejących wyrzutach sumienia. Ktoś będzie musiał mnie zabić, bo zakwalifikuję się do grupy niepoczytalnych psychicznie.”
To była chłodna konkluzja, brzmiąca niemal jak uzasadnienie wyroku.
Zaskoczył mnie. Czułam tylko gniew i żal za to, co mi zrobił i doprawdy nie zastanawiałam się, co to może oznaczać dla niego.
O ile, oczywiście, mogło cokolwiek znaczyć.
A jednak tak było, choć coś zupełnie innego, niż mogłam przewidzieć.
Dla Atelicze stwierdzenie niepoczytalności psychicznej było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Było to okrutne, lecz konieczne, przy skali możliwości metapsychicznych tej rasy, prawo. Została ona przez Ewolucję obdarzona szerokim garniturem zdolności, z których większość była groźna dla otoczenia, z telempatią, telekinezą i kontrolą żywiołów na czele. A jedyne, co je ograniczało to wola właściciela. Niestabilny psychicznie Atelicze nie mógł więc pozostać przy życiu, gdyż stanowił śmiertelne zagrożenie dla wszystkiego dookoła.
Chyba nikt lepiej od niego tego nie wiedział, w końcu był prawnikiem, stwierdzanie takiego stanu należało do jego obowiązków.
A teraz na chłodno mi skonstatował, że sam kiedyś podzieli los tych, których skazywał.
Nagle padł na kolana, przyciskając twarz do prześcieradła tuż koło mojej głowy. Zacisnął dłoń na materiale aż pobielały mu kostki. Poczułam, że druga dłoń wpija mi się w ramię w konwulsyjnym skurczu. Otworzył przede mną swój umysł na oścież.
„Proszę, Lorrelaine, przelej na mnie swój gniew. Swój ból. Swój żal. Strach. Zmuś mnie, abym je z tobą podzielił. Bym je poczuł. Zapamiętał. Spraw, by stały się barierą, która, gdy ponownie ogarnie mnie szaleństwo, zatrzyma je, tak, bym nie zdołał znowu kogoś skrzywdzić!”
Nie potrafiłam znieść rozpaczy w jego myślach.
Jakże mogłam mu odmówić?
W końcu błagał mnie, bym pomogła mu uratować swoją duszę.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.