Opowiadanie
Brave: Lady Genevieve
Rozdział V
Autor: | Setsuna |
---|---|
Korekta: | Teukros |
Serie: | Warhammer Fantasy |
Gatunki: | Akcja, Dramat, Fantasy, Przygodowe, Romans |
Uwagi: | Przemoc |
Dodany: | 2008-03-17 14:07:08 |
Aktualizowany: | 2008-03-23 00:41:46 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Hrabia jak to hrabia. Z wyraźną wyższością patrzył na nas, prostych żołnierzy, choć w czasie bitwy prawdopodobnie patrzył na wszystko siedząc w otoczeniu cesarskiego sztabu. Ruszyliśmy od razu. Hrabia Otto wybrał sobie miejsce obok mnie, gdyż wydawało mu się widać, że jako pułkownik uważam się za lepszego od reszty moich ludzi. Mylił się i dość szybko dałem mu to do zrozumienia. Kiedy zbliżył się zmierzch, wydałem rozkaz przygotowania obozu. Rozstawiłem warty, i wskazałem miejsca, w których mają stać namioty. Poseł był zaskoczony, że nie miałem osobnego namiotu.
- Zamierza pan spać w jednym namiocie z nimi? - wskazał palcem żołnierzy.
- To moi ludzie, panie hrabio.
- Ale pan jest ich dowódcą.
- Dopiero od dzisiejszego popołudnia. Czy to panu przeszkadza?
Żachnął się i spojrzał na mnie dziwnie.
- Jak pan tam chce. Ja mam jednak osobny namiot i potrzebuję dwóch ludzi by stali na warcie.
- Zrobi się - odpowiedziałem i oddaliłem się.
Podróż była długa. Lato kończyło się i powoli nadchodziła jesień. Choć nie otrzymywaliśmy żadnych informacji o przebiegu działań, to wiedzieliśmy, że nie jest dobrze. Hrabia wyraźnie izolował się od innych. Miejsce koło mnie zajęła zaś Genevieve. Jechaliśmy całymi dniami rozmawiając, żartując i śmiejąc się. Zastanawiałem się jeszcze niekiedy, czy naprawdę wybaczyła mi, to co kiedyś jej zrobiłem. Ale chyba jednak tak. Teraz byliśmy razem i byliśmy dwojgiem najszczęśliwszych ludzi pod słońcem. Przez pierwsze dni szlak podróży wiódł traktem. Dopiero po trzech dniach zostaliśmy zmuszeni do drogi przez Las Cieni. Zaczynała się najniebezpieczniejsza część podróży. Bo choć nasza liczba wydawała się zapewniać nam bezpieczeństwo, to wjeżdżaliśmy na tereny, na których nikt nie mógł czuć się pewnie. Pod koniec pierwszego dnia podróży przez las nagle przygalopował wysłany na rekonesans żołnierz, który zameldował mi o nadchodzących skavenach. Było ich około pięćdziesięciu i byli dwie mile stąd. Zaraz pomyślałem o wiosce, którą minęliśmy wczoraj, tuż na skraju lasu.
- Przygotować się do walki - krzyknąłem do tyłu.
Po chwili był koło mnie hrabia.
- Co się dzieje?
- Nadciąga tu oddział szczuroludzi. Idą chyba na wioskę, którą minęliśmy wczoraj. Z tego co wiem, to jest ich o połowę mniej niż nas, więc powinniśmy sobie dość łatwo poradzić.
- Musimy z nimi walczyć? Przecież możemy zawrócić i zakręcić milę stąd.
- Chce pan, bym zostawił tamtych ludzi?
- Nasza misja jest ważniejsza, niż życie kilku wieśniaków. Poza tym nie zauważyłem, by pańscy ludzie mieli do nich jakiś sentyment. No może z wyjątkiem ich dziewek.
- Nie należy pan do ludzi spostrzegawczych, panie hrabio - odpowiedziałem i zwróciłem się do żołnierzy:
- Gotowi?
- Tak jest - odpowiedzieli chórem.
Leśny trakt był w miarę szeroki. Kiedy więc zerwaliśmy się do galopu, obok siebie mogło jechać kilku ludzi. Skaveny mogły usłyszeć stukot kopyt, ale było już za późno. Kiedy ich dopadliśmy, zdążyły tylko ustawić szyk bojowy.
Wdarliśmy się w nich jak nóż w ciepłe masło. Moi ludzie pamiętali klęskę na kislevskich nizinach i teraz pałali żądzą odwetu. Szyk skavenów rozpadł się szybko. Szczuroludzie próbowali stawiać opór, ale nasze miecze ścinały ich jak kosy żyto, zaś kopyta końskie tratowały na miazgę. Ich szerokie ostrza, dobre w walce z piechotą, były zbyt ciężkie by mogli nimi efektownie fechtować i zasłaniać się. Genevieve była cały czas u mego boku. Wspólnie walczyliśmy na czele, wbijając się głęboko w szyk nieprzyjaciół, niosąc im śmierć. Cały oddział walczył jak jedna maszyna śmierci, zaś skaveni, nawet gdyby chcieli stawić zorganizowany opór, to nie byli w stanie tego uczynić z powodu naszej determinacji. Słychać było tylko wrzaski i piski szczuroludzi oraz rżenie koni. Kilku skavenów uszło żywcem, lecz reszta gęsto zaścieliła swymi trupami leśną drogę.
- Straty?
- Jeden zabity, kilku lżej rannych. Dwa konie zabite - zameldował po chwili jeden z żołnierzy.
- Hrabia Otto?
- Bezpieczny.
- Dobrze. Jedziemy dalej, ale wzmóc czujność. Te dranie mogą się jeszcze pojawić.
Rozbiliśmy obóz kilka mil dalej, na sporej polanie. Warty były podwojone, wszyscy zaś zachowywali maksymalną czujność. Kiedy już rozstawiłem wszystkich strażników, usiadłem przy ognisku obok Gen.
- Jesteś chyba szczęśliwa, kochanie - spytałem - Mamy wszystko, czego można zapragnąć.
- Tak - odwróciła się do mnie - Czuje się dziwnie. To mi się wydaje niemal snem. Choć wiesz, wciąż się boję, że zobaczysz znowu to... Że zobaczysz to i mnie znienawidzisz.
- Nigdy, Genevieve. Byłem głupi, że nie dostrzegłem od razu prawdziwej miłości. Dwa długie lata czekałem na ponowne spotkanie. Rodzina namawiała mnie, bym znalazł sobie jakąś dziewczynę, i choć widziałem wiele pięknych dam, to ich piękność bladła w porównaniu z twoim wizerunkiem, który nosiłem w duszy. Cieszę się, że bogowie dali mi drugą szansę.
Roześmiała się tym swoim radosnym, dziecięcym śmiechem.
- Wiesz, ja przez te dwa lata starałam się o tobie zapomnieć. Szukałam kogoś, kogo mogłabym obdarzyć uczuciami, ale bałam się, by ktoś ujrzał znowu moje ramię. Bałam się ludzi. Potem wstąpiłam do armii. Tamci mnie przyjęli. Byli niemal jak rodzina. Ale ja i tak wiedziałam, że czekam na miłość. A tą miłością byłeś ciągle ty.
Objęliśmy się i przy trzaskającym radośnie płomieniu ogniska złożyliśmy na swych ustach długi, namiętny pocałunek.
- Panie pułkowniku!
Ku mnie biegł jeden z wartowników.
- Co jest? - spytałem zły, że przerywa się w takim momencie, podnosząc się z ziemi.
- Ktoś tu idzie, nie wiem czy to ludzie czy skaveny, ale...
- Alarm!
Każdy chwycił broń jaką tylko miał pod ręką. Uformowaliśmy szyk wokół namiotu hrabiego. Wtedy na polanę wyskoczyła grupa wysokich postaci. W ich dłoniach widziałem długie ostrza. Sięgnąłem po miecz, to samo uczynili strażnicy i Genevieve.
- Stać - krzyknąłem zarówno do swoich jak i do intruzów - Kim jesteście?!
- Wstrzymajcie się - usłyszałem melodyjny, bliski śpiewu ale i stanowczy głos - Jesteśmy leśnymi elfami, a to nasz teren.
Nadbiegła reszta moich ludzi. Przybył też i hrabia Otto. Podbiegł zaraz do mnie i spytał, co się dzieje.
- To elfy - odpowiedziałem - Chyba weszliśmy na ich terytorium.
Wyszedłem naprzeciw elfom. Ich dowódca uczynił to samo. W świetle ogniska ujrzałem charakterystyczne, elfie rysy twarzy, wysokie i ostro zakończone uszy oraz długie, opadające na ramiona włosy. W dłoni trzymał wciąż obnażony, długi, cienki miecz.
- Jedziemy do Bretonii - zacząłem - Nie mamy wobec was złych zamiarów.
Elf zastanawiał się nad czymś. W każdym razie tak wyglądała jego twarz, po której krążyły blaski z płonącego ogniska.
- My ścigamy grupę szczuroludzi, którzy wtargnęli na nasze ziemie - odpowiedział.
- Znajdziecie ich kilka mil stąd na drodze. Może jeszcze coś z nich zostało - powiadomiłem elfa - Natknęliśmy się na nich dziś po południu.
Elf uśmiechnął się wyraźnie.
- Zabiliście wszystkich?
- Nie mogę gwarantować, że jeden lub dwóch nie uciekło.
Tamten odwrócił się do swoich i wypowiedział kilka słów w ich języku. Nie znałem eltharinu, ale radość w słowach elfa była aż nazbyt wyczuwalna.
- Skoro tak, to jesteście przyjaciółmi - zwrócił się do mnie - A my mamy wobec was dług.
Skinął ręką na swoich i z lasu wyszło kilkunastu elfów. Podeszli doń, a on wskazał im miejsce przy ogniskach. Usiadłem obok niego. Elfy rozsiadły się razem z moimi ludźmi i rozpoczęła się biesiada w porze, o której raczej się biesiad nie urządza.
- Tropiliśmy tę bandę od wczoraj - mówił elf - Te mutanty napadły na naszą wioskę i zabiły kilku naszych. Cieszę się, że wybiliście to plugastwo.
Opowiedziałem mu o kampanii kislevskiej.
- Smutna historia - powiedział, kiedy skończyłem - Spieszycie więc do Bretonii?
- Chyba wiem, jak mogę wam pomóc. Dam wam przewodnika, który pokaże wam takie ścieżki, że za trzy dni opuścicie te lasy.
- Trzy dni? - byłem zaskoczony. Liczyłem się z tygodniem drogi.
- Doprowadzi was aż w okolice miasta Middenheim.
- Będziemy dozgonnie wdzięczni, panie...
- Nazywam się Erbrathel.
- Dietrich Bamberfeld.
Przez sporą część nocy trwała jeszcze zabawa. Jak się okazało nasi goście należeli do Tancerzy Wojny, elity pośród elfich, i nie tylko elfich, wojowników. Ugościliśmy ich, dzieląc się zarówno strawą jak i opowieściami. I choć nie wszystkie elfy dobrze znały nasz język, to śmiało mogę napisać, że wtedy wszyscy rozumieli się świetnie.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.