Opowiadanie
Dajmitoproszę
Rozdział 4
Autor: | Alira14 |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Fikcja, Mroczne |
Uwagi: | Fusion, Yaoi/Shounen-Ai, Przemoc |
Dodany: | 2010-09-05 23:55:05 |
Aktualizowany: | 2012-08-26 16:29:05 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Piekło. Podobno jest w nas, chociaż Sharkie Gogan uważała, że w innych. A przynajmniej w tych, którzy nie odróżniają marynarki od żakietu. Z innych podań wynikało, że znajduje się pod ziemią, ale wtedy jedną z tortur byłoby pewnie przywalanie miotłą w sufit krainy i krzyczenie „Cicho tam na górze, diabły pracują!”. Sharkie weszła do środka jednego z wielu Urzędów Wojewódzkich jakie widziała w swym życiu. Ten wyglądał nawet znośnie, nie licząc spanikowanych ludzi, patrzących na siebie z obłędem w oczach. W całym budynku rozbiegały się płaczliwe szepty:
- Ach, zapłaciłem zły rodzaj opłaty za paszport, nie przyjmą mi wniosku...
- O nie, wypełniłem czerwony formularz B7, zamiast karmazynowego C6...
Kobieta - rekin patrzyła na to z pogardą. Nigdy nie musiała wypełniać PIT-u, płacić podatku ani innych tych papierkowych głupot. Miała ludzi, którzy byli jej winni nie tyle przysługę, co willę z basenem. Wizja załatwiania takich spraw za Sharkie Gogan w porównaniu do wyboru budulca do luksusowego domu, wydawała im się wybawieniem. Zignorowała stado ludzi stojących w kolejkach i podeszła do komputera wydającego numerki. Delikatnie uderzyła palcami w obudowę i na ekranie pojawiła się trzecia opcja wyboru - „Przechowalnia jesiotrów drugiej świeżości”. Maszyna wydrukowała bilecik. Numer jeden.
- A spróbowałbyś złomie coś innego - mruknęła kobieta-rekin pod nosem i poszła do swojego stanowiska.
Niedola-Zły Los miał za sobą kolejny miły dzień. A przynajmniej dla niego. Koledzy z działu mówili mu, że gnębienie psychicznie młodych chłopaków tak bardzo, że uciekali do klasztoru, w dzisiejszych czasach jest zbyt archaiczne, ale Niedola nie rezygnował ze swoich rozrywek z powodu takich głupot jak moda. Trzeba przyznać, że społeczeństwo zrobiło się głupsze. W takim na przykład siedemnastym wieku, szybko łapali, że jak chcą uniknąć jego towarzystwa to muszą uciekać za mury kościelne. Tym aktualnym musiał podpowiadać, ciągle wpadali w histerię, święcie przekonani, że jest jakimś „Fryderykiem Krugiem”, „Wysłańcem piekła z kostki kupionej przez internet” lub czymś dziwaczniejszym. Jednemu musiał tłumaczyć, że tak, to jego twarz, a nie żadna maska z ludzkiej skóry i nie zamierza go przeciąć piłą mechaniczną. Czasami się zastanawiał czy ci ludzie coś biorą, a jeśli tak, to czemu chamy się nie dzielą. Niestety z samego hobby wyżyć się nie da, więc pracował w obsłudze klientów piekielnych. Bardzo lubił tę robotę, tylko irytował go fakt, że skoro oficjalnie są przechowalnią prawie nieświeżych ryb, musiał ostentacyjnie trzymać minimum trzy dorodne okazy na swoim biurku. I zakaz noszenia zatyczek do nosa dla pracowników uważał za szczyt sadyzmu. Dlatego gdy uniósł głowę znad swojego biurka i zobaczył kpiące spojrzenie kobiety-rekin, jego pierwsza myśl była, że przez te przeklęte jesiotry w końcu oszalał. Nie dość, że w nocy śniły mu się stada ryb biegających z piłami mechanicznymi w płetwach, w czarno-czerwonych sweterkach, maskach hokejowych i z długimi czarnymi włosami, bełkoczące coś o śmierci w ciągu tygodnia, to teraz ma halucynacje na jawie! W milczeniu patrzył co urojenie zrobi. Miał cichą nadzieję, że nie będzie mu kazało oglądać żadnej idiotycznie skleconej kasety z wakacji. Halucynacja usiadła, cały czas się wiercąc, jak małe dziecko szukające idealnie wygodnego miejsca. Pokazała palcem na jedną z ryb leżących na podaniu o większą ilość pożywienia dla pracowników niższych kręgów piekielnych.
- Mogę?
- Ależ proszę bardzo, niech się...pani częstuje. - Niedola-Zły Los stwierdził, że to w sumie będzie dobry eksperyment. Czy urojenia mogą dotykać rzeczy materialne, czy jej ręka przejdzie przez jesiotra? Kobieta - rekin bez żadnych ceregieli wrzuciła sobie rybę do ust i po chwili wypluła ości. Była na tyle dobrze wychowana, że zrobiła to w chusteczkę. Niedola postanowił podejść do tego logicznie. Halucynacje nie mogą zostawiać po sobie pozostałości, a skoro nie mogą, ta istota jest elementem rzeczywistości. Coś w jego mózgu złośliwie szeptało, że przecież może być jeszcze tak, że cała jego praca to urojenie, a tak naprawdę siedzi w samych skarpetkach i bawi się kartonami. Na szczęście zdrowy rozsądek zajął się tą sprawą i właśnie dusił perfidną myśl. Zrelaksował się na tyle, na ile pozwalało siedzenie w jednym pomieszczeniu z drapieżną kobietą, łakomie patrzącą się na pozostałe jesiotry.
Na początku diabelski urzędnik zachowywał się dziwnie, ale po spożyciu posiłku przez Sharkie, natychmiast się uspokoił. Może bał się, że ryby to za mało luksusowe jedzenie dla prawdziwej damy. W myślach przeliczyła ile obecnie kosztuje kilogram jesiotra i stwierdziła, że jest zadowolona z takiego traktowania. Nawet się cieszyła, że nigdzie nie ma kawioru. Nie znosiła tego cholerstwa -najeść się tym nie dało i zawsze wpadało za dekolt. Trudno było nie zauważyć, że pracownik przechowalni w odróżnieniu od swoich kolegów nie posiadał ani rogów ani kopyt. Sharkie Gogan patrząc na niego wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przygląda się workowi po ziemniakach w kiepsko skrojonym garniturze.
- Czym mogę pani służyć?
- Potrzebuję przepustki do piekielnych kartotek, muszę sprawdzić dane pewnej semi-personifikacji.
- Czy jest pani pewna, że posiada wszystkie upoważ...Och!- Niedola zamilkł, na jego biurku pojawiły się drukowane litery. Krzyczały na niego jaskrawymi kolorami. Uśmiechnął się. Ach, więc to tak wygląda... Słyszał plotki, ale nie podejrzewał, że będzie dane mu kiedyś zobaczyć na własne oczy. - Zgaduję, że od tego zależy rozwój opowieści?
- Odgadł pan.
- To nie będę pani zatrzymywać. Oto przepustka, kartoteki znajdują się w okolicach siódmego kręgu, przejście znajduje się po prawej stronie od biura, nie sposób przeoczyć.
Gdy Sharkie Gogan już miała przejść na drugą stronę, podbiegł do niej zdyszany Niedola - Zły Los. W rękach trzymał dziwną małą paczuszkę.
- Na śmierć bym zapomniał, musi pani to wziąć inaczej te bestie się w życiu od pani nie odczepią. Radzę to rzucać na daleką odległość, w kwestii żywienia są jak kozy, jak będzie pani trzymać przy sobie, to jeszcze stratują. - Wepchnął jej opakowanie, drzwi się zamknęły. Sharkie zrobiła kilka kroków, czytając napis na torebeczce. Przystanęła ze skonsternowanym wyrazem twarzy.
- Pokarm dla koników morskich?! Po co mi pokarm dla koników morskich?!?
Przegrywa ten, komu bardziej zależy. Możemy udawać, że to kłamstwo, ale tak działa ten świat. Gdy przez ludzką głupotę zginęła moja matka, przestało mi na czymkolwiek zależeć. Nie obchodziło mnie co o mnie myślą, ich krzyki, ciągłe zadawanie pytań i potrząsanie mną. Nie chciałam ich słyszeć, tym bardziej na nich patrzeć. Czy ktoś wyciągnął do mnie dłoń? Nie pamiętam, przegrywa ten, komu bardziej zależy. Myślałam, że jestem zwycięzcą tej gry, do momentu aż tamten facet rzucił się na Homofobię...
Byli już w połowie drogi do wyjścia, gdy Homo poczuł mocny ból w ramieniu. Jak najszybciej odepchnął młodą za siebie, nie zdążył w pełni się odwrócić, kolejny atak, tym razem bliżej szyi... Złapał się za ramię, poczuł na palcach ciepłą ciecz, popatrzył na dłoń - krew... Kolejny atak, tym razem udało mu się złapać napastnika za nadgarstek. Cyrkiel... Czemu go nie dziwiło, że świr miał ich więcej? Wariat bełkotał coś o pedałach i fagasach, dzieciak coś krzyczał, ale Homofobia nie miał czasu na słuchanie. Wiedział, że jak nie załatwi tego szybko to przegra. Jedną sprawną ręką udało mu się jeżeli nie złamać, to na pewno zwichnąć tamtemu nadgarstek. Szaleniec krzyknął i złapał się za dłoń, cały czas bełkotał coś dziwnego, o miłości swojego życia. Normalny człowiek już dawno dałby sobie spokój, ale nie tamten. Z błyskiem w oczach rzucił się na podłogę by uchwycić cyrkiel. Homo nie był idiotą, nadepnął mu na zdrową rękę i kopnął w głowę. Poczuł, że strumyczek krwi z okolic szyi zrobił się jakby większy... Cholera, tamten nie mógł trafić w tętnicę inaczej nie mógłbym już ustać na nogach... Poczuł, że w każdej chwili może upaść, dzieciak pomógł mu się oprzeć... Łzy w oczach - płakała? Nieważne, trzeba stąd zniknąć, zanim świr wróci do siebie. Gdy młoda go prowadziła, odniósł wrażenie, że słyszy... Klaskanie? Szlag, szumienie w uszach to zły znak...
- Idioto, jak nie czujesz bólu to po co krzyczysz? - beznamiętnym głosem Johnny rzucił do swojej marionetki Wiedział, że tamten go nie słyszy. Z jakiegoś powodu, z niektórymi tak jest. Miał teorię, że to kwestia wyobraźni - ci z rozwiniętą byli łatwiejsi do kontroli. Oparł się o ścianę, wyjął z kieszeni butelkę ketchupu, oblał nim gumę do żucia i wrzucił sobie do ust.
- Za mało pomidorowa. - wlał sobie pomidorowy wyrób do gardła tak, jakby pił piwo.
Nowe zwierzątko przestało wyć z powodu uszkodzeń i w końcu się zorientowało, że tamta dwójka zniknęła.
-Pieprzony fagas!!!- krzyknął pupilek i z furii przeorał sobie policzek paznokciami sprawnej ręki. Johnny widział tę sztuczkę w wykonaniu innych zabawek już tak często, że mu się znudziła. W sumie walka spodobała mu się na tyle, że kilka razy nawet klasnął. Ciekawiło go co zrobią tamci. Homofobia był silny, ale nawet on daleko sam nie zajdzie, a młoda nie wyglądała na kogoś, kto potrafi na plecach ponieść 70 kilo żywej wagi. Schował ketchup, a właściwie schowała. Johnny'ego marionetka całkowicie ignorowała, ale głos Jenny brała za „głos swojej miłości”. Położyła mu dłoń na czole. Natychmiast się uspokoił.
- Mój biedaku, nie udało ci się mnie uratować, ale nie martw się. Zrobimy tak...
Przepraszam, przepraszam, nie zasłużyłem, ja naprawdę nie zasłużyłem na twoją miłość. Nie udało mi się ocalić cię przed tym potworem, nie udało. Widziałem w twych oczach, widziałem, pragnęłaś jego śmierci... Jakim byłem głupcem, że się nie przygotowałem! Nie zasługuję, nie zasługuję na twoje wybaczenie... Ach, ach twe szepty są słodsze niż zwykle... Potrzebuję cię, wiesz, że potrzebuję.
Nie umieraj, nie umieraj, nie umieraj, błagam cię, nie umieraj! Boże, nie pozwól mu umrzeć! Udało nam się wyjść, nikt na nas nie patrzył, nigdy nie patrzą gdy trzeba! Szedł jak najszybciej, starał się na mnie nie podpierać by mi pokazać, że nic mu nie jest, nawet próbował być złośliwy... I upadł obok przystanku autobusowego. Siedziała staruszka, zobaczyła, że Homo krwawi, ale czy zrobiła coś w tej sprawie? Oczywiście, że nie! Jak najszybciej zwiała, zadufana w sobie... O Boże, o Boże, o Boże, nie potrafię tego zatamować! Jakim cudem może lać się tyle krwi?!? Spokojnie, spokojnie, jeśli czegoś nie zrobię, on umrze... Zjadam jego ból, ale to nie wystarczy! Boże, wiem, że masz ciekawsze rzeczy do robienia niż słuchanie jednej gówniary, ale błagam, pomóż mi... Komórka, on ma w kieszeni komórkę!
We wszystkich poradnikach uczących tajemnej sztuki pisania, autorzy radzą, by przy tworzeniu kryminałów i historii z dreszczykiem wszystko zacząć niewinnie, by kilka stron później wprowadzić czytelnika w szok. Nie wiadomo, czy Alfred Hitchcock kiedykolwiek brał do ręki tego rodzaju książkę, ale prawdopodobnie Życie miało całą biblioteczkę pełną takich utworów. Wszystko zaczęło się niewinnie. Dzień jak co dzień w Galerii „Zielona świnka”. Świadkowie, a przynajmniej ci najmniej podeptani i połamani, zeznawali, że zanim doszło do tego małego pandemonium, mężczyzna, wyglądający na pracownika jakiejś dobrze prosperującej firmy, odebrał telefon komórkowy. Rzucił standardową formułkę powitalną i pod wpływem tego co usłyszał, wrzasnął „On... CO?!?”, po czym zaczął spychać ludzi na boki, nie patrząc, czy ma do czynienia z dzieckiem, czy z chorowitą staruszką. Wbiegł na schody ruchome i zrzucał z nich każdego, kto był zbyt głupi by nie odsunąć się odpowiednio szybko. Ochrona centrum handlowego miała pecha dopaść faceta, gdy ten otwierał już drzwi do samochodu. Jednego znokautował drzwiami z głośnym warknięciem „Won! Śpieszę się durnie!”, drugi wciąż kiedy miał opowiedzieć policji, co dokładnie się stało, zaczynał się nerwowo jąkać. Jakimś cudem szaleńcowi udało się autem zrobić dziurę w ścianie i uciec. Najdziwniejsze w całej sprawie było to, że nikt ze świadków nie potrafił sobie przypomnieć, jak ten mężczyzna tak dokładnie wyglądał... Co ciekawsze, wszystkie kamery w galerii i w okolicach zepsuły się na kilka minut tego zajścia. Tylko mały chłopiec, który przyszedł na zakupy z matką, bo ta „Obiecała mi samochodzik wrum wrum jak będę gsecny”, cały czas powtarzał, że dany osobnik wyglądał jak jego rudy kot „Łobuziak”. Z oczywistych powodów nikt tego nie zapisał w aktach.
Ironia był istotą, którą podejrzewało się o wszystko, ale nie o prawdziwe przywiązanie do kogoś. Wydawał się być zbyt cyniczny i złośliwy na takie duchowe sprawy jak miłość czy wierność. A przynajmniej tak twierdzili ludzie, którzy słabo go znali. Ci, co mieli z nim częściej do czynienia, tylko tajemniczo się uśmiechali sami do siebie i zmieniali temat rozmowy. Każdy pod wpływem zauroczenia myśli, że może przenosić góry, ale tylko ci naprawdę zakochani dla swojej połówki potrafią być niebezpieczni dla otoczenia. Jak Ironia, jadący dwieście kilometrów na godzinę, nie zwracający uwagę na takie drobiazgi jak przechodnie, czy gigantycznych rozmiarów billboard. Biedny billboard swoją drogą. Cały czas patrzył na zegarek, odnosił wrażenie, że wszystko idzie zbyt wolno. Ten gruchot się zdecydowanie ślimaczył. W uszach słyszał bicie swego serca, bał się, że nie zdąży. Z oddali usłyszał kolejny krzyk przechodnia, który swoją radość z ocalenia życia ogłaszał światu przy pomocy kuchennej łaciny. Irek nie miał głowy do takich głupot. Homofobia, ten skończony kretyn, znowu się gdzieś wykrwawia. A mówił mu, że powinien przestać chodzić na te mecze!!! Ironia, odkąd wyjechał z centrum, cały czas nieświadomie mamrotał do siebie jakieś słowa, mówił je tak cicho, że brzmiały niczym jakieś tajemne zaklęcie. Znalazł miejsce, o którym wspomniała mu „Perełka” i zaparkował z piskiem opon, po czym wyskoczył z samochodu i zaczął się rozglądać za swoim chłopakiem.
Kiedy ten kotowaty się rozłączył z głośnym wrzaskiem, byłam pewna, że to koniec. Zdążyłam mu podać adres, ale nie powiedział mi co mam robić. Przed zakończeniem „rozmowy” zdążył tylko syknąć: „Karetka nie!”, co chyba miało być skróconą wersją: „Jak wiesz Homofobia i ja nie jesteśmy całkiem ludźmi, więc nie dzwoń po pogotowie, bo i tak to nic nie da”. Chciałam zdjąć koszulkę i obwiązać nią ranę Homo, ale zrobił taką minę jakby miał umrzeć od samego widoku mojego brzucha. Niestety, to chyba udowadnia, że on naprawdę nie lubi kobiet. A przynajmniej tych nieletnich. Położyłam jego głowę na swoich kolanach, aby się nie zakrztusił swoim językiem czy coś. Wciąż jadłam jego ból, już mi było wręcz niedobrze z tego przejedzenia, ale wiedziałam, że jak przestanę, to będzie tylko gorzej. Uciskałam na jego szyi coś, co miałam nadzieję odpowiada za krwawienie, przeklinałam w duchu, że nie chodziłam przez kilka miesięcy do szkoły, taka biologia by się naprawdę teraz przydała... Oraz modliłam się o cud. Mój cud pojawił się po pięciu minutach, rozczochrany i z obłędem w oczach. Przez chwilę zastanawiałam się, czy już jednak bezpieczniej nie byłoby zadzwonić po policję (lub chociaż hycla...), kiedy zauważyłam, że w ręce trzyma apteczkę pierwszej pomocy. Cały czas powtarzał coś do siebie, jakby mantrę. Dopiero gdy podszedł i zaczął bandażować Homofobię (widać, że miał wprawę), usłyszałam, co dokładnie mówił. Gdyby nie okoliczności, pewnie wybuchnęłabym śmiechem, bo moja rozmowa z nim wyglądała tak:
- Kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota, debil... Mam nadzieję, że nie dzwoniłaś po karetkę? Kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota, debil...
- Nie, przecież mi zabroniłeś.
- Kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota, debil... Dobrze, już i tak pewnie mają traumę po tym ostatnim razie, jak zwłoki z głową odwróconą w stronę pleców wstały i sobie poszły... Kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota, debil...
- „Wstały i sobie poszły”?!? Znaczy... On nie umrze?!?
- Kretyn, idiota, debil, kretyn, idiota... Nie, diabli złego nie biorą, tylko nie będzie mógł się ruszać przez 2-3 dni, bo będzie niedokrwiony. Słyszysz głąbie?!? Znowu będziesz na diecie pomidorowej! Ja już odmawiam obierania ich dla ciebie! Kretyn, idiota, debil!!! Młoda, siedzisz z przodu, głąb będzie musiał leżeć. Kretyn, po prostu kretyn, idiota i debil!
To nie prawda, że są na Ziemi rzeczy, o których nawet filozofom się nie śniło. Po prostu aby doprowadzić mózg do pewnych wizji trzeba trochę poimprowizować. Zjeść na kolację ociupinkę sera pleśniowego, niebieski sok owocowy, resztkę pasztetu z lodówki, to coś co w dotyku było jak włochaty pomidor... Możliwości są nieograniczone. Sharkie Gogan podejrzewała jednak, że wielu filozofów wolałoby już śnić o elektrycznych owcach. Zamknęła oczy. Otworzyła. Znowu zamknęła. Znowu otworzyła. TO wciąż sobie biegało radośnie wokół niej, próbując... pyszczkami? Ryjkami? Trąbkami? Tak czy siak, próbując wyrwać jej z rąk tę małą paczuszkę. Kobieta-rekin kłapnęła zębami w stronę jednego stworzenia, reszta odsunęła się na bezpieczną odległość. Z tymi plastikowymi widłami trzymanymi w ogonkach i z gumowymi rogami przymocowanymi do główek wyglądały... uroczo. Nie była tylko pewna czy aby na pewno powinny być wielkości przeciętnego owczarka. Odwróciła się w stronę ściany.
- Naprawdę? Koniki morskie? Ze wszystkich istot jakie mogłaś wymyślić by pracowały w Piekle, ty wpadłaś na koniki morskie?
Natychmiast na ścianie pojawiły się litery, błyskające oburzonymi światłami.
- ...trauma z powodu czegoś takiego, naprawdę? Czemu mnie to nie dziwi... Ej, zostaw moją sukienkę, ty mały draniu! - konik morski odskoczył, pozostałe zaczęły złowrogo chichotać między sobą, wciąż biegając dookoła kobiety-rekina. Ta, cały czas machając ręką, jakby odganiała od siebie komary, próbowała iść dalej w stronę biblioteki. Gdyby nie informacja wywieszona przy pierwszym kręgu piekielnym, że za uszkodzenie „piekielnego pracownika” grozi kara robót porządkowych na rzecz Piekła, już dawno zrobiła by sobie lunch z owoców morza.
„TO NIE TY CZYTAŁAŚ ARTYKUŁ „SYMBOLIKA ZWIERZĘCA W MODERNIŹMIE”! ONE SĄ ZŁE, PO PROSTU ZŁE!”
Pomimo tego, że Sharkie rzuciła żarcie dla koników morskich jak najdalej od siebie, te cholery wciąż za nią szły. Z radością złapałaby któregoś i odgryzła główkę, ale jakoś wizja odpracowania dwunastu godzin sprzątania w niższych kręgach odstraszała kobietę-rekina od tego. Już automatycznie, bez udziału świadomości, machała rękami na te małe bestie. Wstrętne, wkurzające, hałaśliwe małe bestie. Wpatrywały się w nią tymi swoimi paciorkowatymi ślepiami i piszczały o czymś między sobą. Mogłaby przysiąc, że ją obgadują. Jeszcze te ściany... Istota, która wpadła na pomysł, by wnętrze Piekła przypominało korytarz szpitalny, powinna przez wieczność mieć ręce ścierane tarką do sera. Zardzewiałą tarką do sera. Wszystko było białe, prawie białe lub prawdopodobnie kiedyś białe i mocno śmierdziało chlorem. Sharkie czuła, że kręci ją w nosie. Powstrzymywała się od żądzy mordu świadomością, że jeszcze pięć metrów i dojdzie do tej przeklętej kartoteki i będzie miała te potworki z głowy. Kiedy minęła siódmy krąg, ujrzała zapieczętowane drzwi i napis:
„Z powodu kolejnego podtopienia sektora pracowniczego biblioteka danych została przeniesiona do nowo wybudowanego ósmego kręgu. Przepraszamy.”
Sharkie zaczęła masować palcami skronie. Migrena się zbliżała, a wszystko robiło się czerwone... Przeklęte tabletki przeciwbólowe, nigdy ich nie ma gdy są potrze... Jeden z tych przeklętych koników morskich znowu widłami podniósł jej sukienkę do góry. Czerwona mgiełka zapomnienia po raz kolejny przejęła kontrolę nad wszystkim.
Kiedy w wieku pięciu lat jesteś świadkiem jak twój ojciec troskliwie wyjmuje matce spomiędzy zębów kawałki zjedzonych porcelanowych piesków i próbuje skleić je z powrotem, szybko uczysz się wszystko przyjmować ze spokojem. Dlatego Sharkie nie mogła zdecydować co ją bardziej szokuje - fakt, że ktoś był na tyle silny, by ją powstrzymać przed przerobieniem koników morskich na bardziej orientalne sushi, czy sam fakt, że jest czymś zdziwiona. Co ciekawe potworki nie zwiały kiedy się na nie rzuciła, o nie. Zwiały dopiero gdy pan anonim złapał ją od tyłu za nadgarstki tak mocno, że nie mogła się uwolnić. Diabelskie owoce morza wydały z siebie tylko przerażony pisk i zwiały, porzucając swój ekwipunek, prawdopodobnie kupiony na przecenie po Halloween . Nieznajomy poklepał ją po głowie. Zapamiętała sobie, że później musi odgryźć mu głowę. Po chwili usłyszała ironicznie brzmiący głos:
- Uspokoiłaś się, rybko? Mam cię puścić czy jeszcze musisz ochłonąć?
Rybka... Na głowie się nie skończy. Dała znak, że ochłonęła, poczuła jak uścisk się rozluźnia. Odwróciła się twarzą w twarz do obcego mężczyzny, uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż zwykle. Zdecydowanie na głowie się nie skończy.
Absolutnie genialne! ^^ Wciągające, interesujące, świetny pomysł, fabuła... Bardzo oryginalne i... czekam na kolejne części ;)