Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Studio JG

Opowiadanie

Wammy's House

Koniec słońca

Autor:Yumi Mizuno
Korekta:Dida
Serie:Death Note
Gatunki:Akcja, Dramat, Kryminał, Mroczne, Obyczajowy
Uwagi:Przemoc, Erotyka, Wulgaryzmy
Dodany:2010-08-04 23:32:25
Aktualizowany:2010-12-18 13:05:25


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Całe to zamieszanie z M doprowadzało mnie do szału. Bezskutecznie wertowałem księgi w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania, które nasuwały mi się w głowie. Bakterie, wirusy, nowotwory. Żadne opisane zjawiska nie pasowały do tego co się działo z tym malcem. Już mniejsza o to, że młody umysł cierpiał, na wszystkie świętości to było dziecko! Opadłem bezwładnie na kolana.

- Zero, ty durniu, po coś się w to pakował - mówiłem do siebie. - To wszystko był pomysł Watariego, „znaleźć człowieka idealnego”. Wszystko to jego wina - mamrotałem w amoku i strachu. Co mnie dziwi bardzo, nie o dobro dziecka teraz łkałem, co o swoje własne.

Co się stanie jak umrze? Jak zareagują inne dzieci?

Nie mogę przecież podejść powiedzmy do P czy K, którzy siedzą w biologii i powiedzieć: „Cześć, wasz brat choruje, nie wiem na co, pomóżcie mi”. Wygłupiłbym się znowu, stracił autorytet. Plotki by się rozniosły po sierocińcu, straszliwe młode geniusze by się sprzymierzyły przeciw mnie, uznając moją osobę za słabą. Może nawet zdecydowałyby się mnie zabić? Nie! Myślałem karygodnie, czy tak zachowuje się dyrektor? Dość! Chwiejnie podniosłem się z ziemi, poprawiłem okulary i odgarnąłem włosy na plecy.

- Weź się w garść idioto - rzekłem do swojego odbicia w lustrze i popatrzyłem na bałagan, jaki przyszło mi wywołać, przez ostatni kwadrans. Cały pokój wprost zasypany był papierami, wyrwanymi kartkami, strzępami dokumentów. Amy jak nic będzie wściekła.

Uśmiechnąłem się gorzko i wyszedłem z gabinetu zamykając za sobą drzwi. Korytarz wydawał mi się pusty tego poranka. Przystanąłem i przyglądałem się z okna jak to Watari, zadowolony i dumny dziadek, odwozi wnuczkę, swoją pospolitą małolatę do przedszkola, pełnego takich samych normalnych ludzi jak ona, co to w wielu pięciu lat liżą liczydło zamiast obliczać na nim skomplikowane równania matematyczne! Czy też nie są w stanie wymówić nazwy „mikroskop”, a co dopiero porównywać na nim komórki swojego ciała.

Co jeszcze przerażało mnie w tych małych potworach?

To że potrafiły być takie ludzkie, tak niewinne, to były w końcu dzieci. W odróżnieniu od innych, które prędzej by zachlastały siebie, a wcześniej pół osiedla by do szkoły nie iść, tak te... Dzień bez doświadczenia to dzień stracony. W depresję popadają kiedy dochodzi do nich świadomość, że im więcej wiedzą, tym mniej jest do poznania i pocieszanie ich stwierdzeniem: „Im więcej odpowiedzi znasz, tym więcej pytań zadajesz” jest żmudne i bezcelowe, bo na 90% pytań nowo powstałych znają już odpowiedź.

Westchnąłem ponownie i zacząłem przechodzić przez korytarz, na razie był pusty. Bardzo dobrze, że nikogo nie było, nie wiem czy dałbym radę znieść ich wszystkich. Popadałem w paranoję i strach przeraźliwy zawładnął moim sercem. Wszyscy spali. Prawie.

B zawsze patrzył czy auto wyjedzie o właściwej porze, by zaraz potem biec do świetlicy i oglądać TV na żywo, bardzo nudny program „W drodze do miasta” jak gdyby chciał mieć wgląd w każdą sekundę życia małej Kiki. Nie ukrywał się też z faktem, iż to on wyczekuje przybycia jej najbardziej, po czym jako pierwszy ją wita.

Prychnąłem pod nosem podirytowany, szczerze, nie zauważyłem nawet Amy, która przechodziła obok mnie, by do jadalni się skierować. Ona przestrzegała swojego ścisłego planu dnia i choćby jeden szczegół co niszczyłby jej harmonogram, jako wroga traktowała. Lepiej więc też było, co bym jej w drogę nie wchodził.

Postanowiłem iść do izolatki w której trzymaliśmy M. Białe ściany jak i biała podłoga. Puste pomieszczenie, oświetlone dygoczącymi lampami, przerażało mnie, dorosłego, a pomyśleć, że dziecko musi tutaj spędzać dni całe. W jednym z pomieszczeń leżał ów poszkodowany, przypięty do łóżka skórzanymi pasami, kajdanki policyjne miał na nadgarstkach, zmęczone błękitne oczy nabiegłe krwią i ta ślina jak gdyby wścieklizny biedak się nabawił, spływała po jego policzku. Kiedy wszedłem delikatnie odwrócił się w moją stronę, nic z twarzy jego wyczytać nie mogłem. Żadnej radości, złości, smutku czy strachu. Marionetka pusta.

- Witaj M - powiedziałem niepewnie. Na szczęście Watari był przewidujący, to też męczyć się o ubranie nie musiałem, chłopiec siedział w przeźroczystym pudełku które miało chronić nas przed zarażeniem się. - Pojadę do Królowej poinformować ją o całej sytuacji. Ona zdecyduje o twoim losie. - Słowa te z trudnością przechodziły mi przez myśl, co dopiero o wymówieniu ich na głos.

- Ja zginę - powiedział siedmioletni chłopiec. - Prędzej czy później, zginę. - Kiedy mówił, widziałem jak mu zęby gniją i wnioskowałem po wyrazie jego twarzy, że każda sylaba sprawia mu ból.

Nie mogłem dłużej patrzeć na jego męczarnie, niemal wybiegłem z sierocińca i wsiadłem do auta. Oparłszy głowę o kierownicę począłem rozmyślać. Nad tym jak ową sytuację w słowa ubrać, jak przedstawić to wszystko Królowej. Ręce mi się trzęsły, nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Podświadomie znałem werdykt, wyrok, jaki jest nieunikniony dla malca. Odpaliłem auto i ruszyłem w stronę letniej rezydencji, w której przebywała jej ekscelencja Elżbieta.

Zajęło mi to dwie godziny. Z dostaniem się do środka nie miałem problemów, wszyscy gwardziści mnie znali, jako iż królową radowało moje towarzystwo. Przyjęła mnie w wielkiej pozłacanej sali, tonącej w szmaragdowych odcieniach. Poza wierną strażą rodem ze starych historycznych filmów, stał obok niej jej doradca.

- Witaj Zatsirro - powiedziała mi po imieniu, uśmiechając się sympatycznie.

Ukłoniłem się, nie odważywszy podnieść głowy klęczałem tak w ciszy. Czułem na sobie spojrzenie wszystkich zebranych, podczas kiedy w mojej duszy całe ciało wzdrygało się przed powiedzeniem pani mojej o zaistniałej sytuacji.

- Czcigodna Królowo Anglii, Elżbieto II, przybywam ze złymi nowinami... - zacząłem powoli, spokojnie, mimo wszystko głos mi drżał. - M, jeden z sierot z mojego Domu, jest chory. Wirusa nie rozpoznano, i malec cierpi - przerwałem, tyle wystarczyło. Królowa domyśliła się o co chodzi. Ponowna cisza, wyczekiwanie, oczekiwanie topora żniwnego. Pierwszy odezwał się doradca królowej:

- Masz czterdzieści osiem godzin na odkrycie co, albo wyleczenie chłopca. Po tym czasie jak małemu się nie polepszy, wiesz co masz zrobić.

Tak, taka odpowiedź była wręcz oczywista w naszej sytuacji, więc po co tutaj przybyłem? Miałem nadzieję, taką głupotę, taką małą nadzieję, że wyrok zapadnie inny, że monarchini nasza będzie chociaż odrobinę zainteresowana tym, co się dzieje w sierocińcu, że pożałuje młodego ciała i młodego umysłu... Że... Bez słowa wstałem i wyszedłem z pomieszczenia, czując na sobie wzrok zebranych.

Wsiadając do auta sięgnąłem po komórkę i wykręciłem numer do Watariego.

- Halo? - zaczął starzec. Była 10:00, zatem wnioskując po planie zajęć wszystkich, to teraz mieli okres ćwiczeń w sali gimnastycznej

- Tak jak się spodziewaliśmy - powiedziałem do słuchawki, starając się ukryć rozżalenie i zdenerwowanie zaistniałą sytuacją

- Rozumiem, i mamy jeszcze jeden problem.

Zmarszczyłem brwi

- Kolejne zachorowało?

- Nie, jeszcze aż tak źle to nie jest. Przyjedziesz to zobaczysz. - Po tych słowach wyłączył się bez słów pożegnania.

Jak na złość wszystko co złe akurat teraz musiało się na moją głowę zwalić. Dodałem gazu i już na 11:48 byłem w sierocińcu. Pierwsze swoje kroki skierowałem do świetlicy, pełnej witraży w oknach, gdzie to jak przypuszczałem będzie Watari. Nie myliłem się. Siedział na drewnianym krześle tuż przy oknie podczas kiedy dwudziestu czterech jego podopiecznych swawoliło dookoła. Podszedłem do niego zgrabnie balansując między porozrzucanymi zabawkami i zajętych nauką dziećmi.

- Zatem? - zacząłem.

- S... podejdź tutaj do nas - powiedział surowo. Zauważyłem małą dziewczynka, włosy jej rude były, a i oczy ogniste. Bez wątpienia była to ta hakerka o jakiej wspominał mi kiedyś Watari. Popatrzyłem na niego pytająco. - S... powiedz nam co można zrobić z Game Boyem? - Dziwne wydało mi się to pytanie.

Dziewczyna długo nie odpowiadała, patrzyła nerwowo na boki, głównie wzrok swój zatrzymywała na bliźniętach L i B, którzy to skinieniem głowy pozwolili jej mówić. Dziewczyna wzięła głęboki oddech.

- Jak ma się odpowiednie kable można podglądać to co widzą kamery. Czasem za przewód mogą służyć odpowiednio ze sobą połączone kable od lamp, albo zwyczajne druciki od mechanicznych zabawek.

- Jaki to ma związek z problemem? - zapytałem.

- Mała zobaczyła, co się dzieje z M. Teraz wszystkie dzieci wiedzą - powiedział głośno. I nim się spostrzegłem czterdzieści osiem ocząt wpatrywało się we mnie. Dreszcz przeszył moje ciało. Wiedzieli, dowiedzieli się choć... Zacisnąłem pięści i przygryzłem wargę. Byłem zły na siebie, głównie na siebie.

Teraz dało się to dostrzec, Watari był jednym z nich, to ja byłem wrogiem. Nawet Amy wpatrywała się we mnie niezadowolona, stojąc w progu. Straszliwe uczucie, mimo to wszyscy milczeli, czekali, nie wiem na co.

Pierwszy odezwał się L:

- Watari powiedział nam co chce zrobić Królowa. - Siedział pod ścianą, kolana mając pod brodą. Obok niego w podobnej pozycji lecz mniej wyćwiczonej siedział B. Po tym można było ich rozróżnić, a także po wyrazie twarzy. Buzia L’a nic nie mówiła, B natomiast pokazywał skrajną ignorancję i zdenerwowanie.

- Nie pozwolimy jej zabić M - Powiedziała S, podnosząc głowę wyżej.

- Jesteśmy rodziną - odpowiedziała grupka, siedząca najdalej od nas.

To było już przesądzone, one nie były w stanie nic zrobić. Nie odpowiedziałem, milczałem, czekając aż te małe potwory rzucą mi się na gardło. Zamiast tego jednak zrobiły coś co zbiło mnie z tropu.

Mała S przywarła do mojej nogi, tuląc mnie w całych swoich sił. W jej ślady poszła V i K. Zrozumiałem, błagały mnie, uznały moją wyższość!

- Zrobimy co w naszej mocy - szepnąłem.

- Dla niego już jest za późno - odezwał się z tyłu P. - Zniszczenia w organizmie są za potężne. Można go ocalić, ale będzie rośliną. Nie przejmuj się, powiedziałem mu już to.

W tym momencie odezwał się alarm. Cała sala pokryta została czerwonym promieniem. Wiedziałem co to znaczy, szybko wyswobodziwszy się wraz z Amy i Watarim pobiegliśmy do izolatki, to co tam zobaczyliśmy zabrało nam dech w piersiach. Mały udusił się sam poduszką. Za późno było, by go ratować. Pokojówka opadła na ziemię ze łzami w oczach, Watari odwrócił się plecami, a ja stałem, stałem osłupiały.

Czym była ta choroba? Nie wiemy, bowiem najmniejsze ślady o jakiejkolwiek bakterii czy wirusie zniknęły, jak gdyby wyparowały po śmierci chłopca. Nie wiemy też gdzie to złapał i dlaczego tylko on. K podejrzewała, że jest to ugruntowane na podłożu genetycznym, ja jednak w to nie wierze.

- Dnia 20 września roku 1986 roku Maxymilian Mourn, ostatni z Mourn’ów, zginął w wyniku nieznanego ludzkości szczepu bakterii - oznajmiłem na jego pogrzebie wszystkim naszym wychowankom i zgromadzonym reporterom. Łzy lały się soczyście. Na końcu całej ceremonii tylko L podszedł do mnie, patrzył na palący się stos, Królowa bowiem postanowiła zostać przezorną.

- On nie zginął, on został zamordowany, prawdopodobieństwo 67%. - Po tych słowach odszedł ode mnie, nie dając mi szansy na żadne pytanie.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.