Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Rewolucjonista

Rozdział 1

Autor:Ayanami
Korekta:Dida
Serie:One Piece
Gatunki:Dramat, Przygodowe
Dodany:2011-01-17 16:32:19
Aktualizowany:2011-01-17 16:32:19


Następny rozdział

Zabrania się kopiowania treści tego opowiadania.


„Dzieci wciąż się rodzą, nawet w państwie takim tak to."

Monkey D. Dragon

Może kiedyś, dawno temu, na odległych wodach leżała wsypa, w erze, w której przemoc nie istniała, tak jak i nie istniały wojny. Niestety te czasy, o ile w rzeczywistości istniały, przeminęły dawno temu. Nie ma już ludzi, ani wśród młodych, ani wśród tych starszych, którzy znaliby pojęcie pokoju. Światem rządzi korupcja, a kolejne wojny zbierają zbyt wielkie żniwa. Nie ma już miejsca na sprawiedliwość. Ale wciąż jest maleńkie miejsce, na promyczek nadziei.

„Obiecuje ci, że pewnego dnia wszyscy będą patrzeć, jak świat się zmienia.”

Monkey D. Dragon


Rok Morski 1525, East Blue

Terminal płonął. Ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko, pochłaniając kolejne drzewa i prowizoryczne domy. Drewno i słoma zamieniały się w popiół, przy akompaniamencie krzyków tych, którzy nie zdołali umknąć przed rozszalałym żywiołem.

Wielka żelazna brama, stanowiąca jedyne wejście do królestwa Goa, odgrodzonego od Terminalu wysokim murem, była teraz zamknięta tak szczelnie, że nawet pięćdziesięciu rosłych mężczyzn nie byłoby w stanie jej otworzyć, przy użyciu całej swej fizycznej siły. A nawet gdyby im się jakimś cudem udało, po drugiej stronie stali uzbrojeni żołnierze, gotowi zabić własnoręcznie każdego, kto przekroczy progi królestwa. Bowiem ani dla Króla, ani dla szlachty osoby żyjące w Terminalu, nie były już ludźmi. Może nie były nimi od samego początku. Były zwykłymi śmieciami, a śmieci należy się pozbywać.

Szlachetnie urodzeni ludzie wychodzili na ulicę, głodni sensacji. Przyglądali się, jak nad wysokim murem wiją się języki ognia, rozświetlając nocne niebo. Nie byli przestraszeni, nie żałowali również tych, których ogień właśnie trawił. Jedynie patrzyli. Na ich twarzach malowały się zadowolone uśmiechy, jakby nie dostrzegali całego okrucieństwa, którego byli w rzeczywistości świadkami. Nie myśleli o tym, że gdzieś nieopodal umierają ludzie, bo ci ludzie nie urodzili się z czystą krwią. Nie zasługiwali więc na miano człowieka.

- Dobrze, że wreszcie wszystkie szumowiny znikną z naszego królestwa - powiedział któryś z wąsatych mężczyzn, ubrany w starannie wyczyszczony i wyprasowany frak. - Cieszę się, że król wreszcie podjął odpowiednie działania, by wyplenić to piekielne nasienie.

- Zgadzam się - odezwała się wysoka, szczupła kobieta z rudymi włosami zapiętymi w ciasny kok. - W końcu nasze dzieci będą mogły dorastać w odpowiednich warunkach.

W całym zamieszaniu nikt nie dostrzegł, że pośród wesoło gawędzących mieszkańców królestwa, stał pewien chłopiec. Przysłuchiwał się otaczającym go dorosłym z widoczną odrazą. On również był jednym z nich; szlachetnie urodzonym. I wstydził się tego tak bardzo, że gdyby przy życiu nie trzymała go pewna obietnica, którą złożył braciom, pewnie zapragnąłby umrzeć, w nadziei, że jego śmierć zdoła zmyć z niego tę plamę; plamę jego pochodzenia.

Wymknął się i podążając jedną z bocznych uliczek, kierował się w stronę bramy, by wydostać się z terytorium, będącego pod władzą Króla. Wiedział, że na jego drodze stanie armia żołnierzy; wiedział, że sam nie otworzy bramy; wiedział, że gdy go złapią, już nie uda mu się uciec, a jednak szedł dalej. Bo wiedział także, że każda minuta zwłoki może okazać się tragiczna w skutkach.

„Muszę dostać się do Terminalu”, pomyślał rozpaczliwie, „muszę ich uratować!”.

I kiedy chwilę później, wykryty przez strażników starał się uciec i został postrzelony w prawy bark, zaczął dopuszczać do siebie myśl, że może już za późno, że może nie ma już kogo ratować. Ale trwało to tylko chwilę, bo został rozproszony przez pojawienie się pewnego człowieka.

Nie wątpliwie był to mężczyzna; ubrany w długi, czarny płaszcz, z szerokim kapturem zakrywającym większą część twarzy. Na tej odsłoniętej części widniał zaś tatuaż; czarne, potężne wzory, nie stanowiące żadnej spójnej całości, ale nadające owemu mężczyźnie iście przerażający wygląd. Szedł dumnym, pewnym krokiem, a w jego gestach brak było niepewności i strachu, nie brakowało zaś czegoś, co chłopiec z łatwością rozpoznał. Ten człowiek, kimkolwiek był, był taki sam jak on. Posiadał inną krew. Krew, której mógłby się wyprzeć, ale której by nie ukrył. Ten mężczyzna miał w sobie tyle gracji, ile ludzie urodzeni w królewskim rodzie; i tyle odwagi, ile nie widział jeszcze u żadnego pirata. Ale jeśli nie był ani członkiem królewskiej rodziny, ani piratem, to kim?

- Czy wszystko w porządku? - zapytał tajemniczy osobnik, pomagając mu podnieść się z ziemi. Jego głos był gruby i szorstki, ale nie wiedzieć czemu budził zaufanie.

Teraz, kiedy mężczyzna podszedł bliżej, chłopiec mógł ujrzeć jego oczy; czarne jak najciemniejsza noc, i tak znajome, że mógłby przysiąc, że gdzieś już je widział. Ale był przecież pewny, że spotkali się po raz pierwszy.

- Tymi, którzy rozkazali podpalić Terminal była królewska rodzina i rada szlachciców - wydusił z siebie dziesięciolatek, plując krwią. Chciał powiedzieć to teraz, akurat jemu, i nie potrafił powiedzieć dlaczego. Słowa płynęły same. - Chcą pozbyć się wszystkich niepotrzebnych śmieci. Ci ludzie... ludzie z tego królestwa, są jeszcze bardziej zepsuci, niż ci, których nazywają śmieciami! - krzyknął, przełykając łzy. - Wstydzę się tego, że urodziłem się szlachcicem!

Mężczyzna przez krótki moment wydawał się zszokowany, ale szybko przybrał maskę chłodu i powagi.

- Ten świat jest pełen takich państw, pogrążonych w korupcji i znieczulicy. Dlatego jestem tym, kim jestem. By walczyć o wolność i sprawiedliwość. Jestem Rewolucjonistą - przemówił raz jeszcze, kładąc dłoń na głowie chłopca. - Wciąż jesteś dzieckiem, ale wiem, że potrafisz to zrozumieć. Możesz dołączyć do mnie, jeśli chcesz zmienić ten świat.

Chłopiec był wpatrzony w mężczyznę jak w obrazek. Usłyszał w końcu słowa, które miał nadzieje usłyszeć, odkąd uświadomił sobie, jak bardzo zepsute jest środowisko, w którym przyszło mu się narodzić. Chciał to zmienić. Chciał zmienić świat, a przynajmniej się do tego przyczynić. To była jego szansa; pierwsza i ostatnia. Szansa na to, by zamiast uciekać od przeszłości, stawić jej czoło.

Nagle pomyślał o swoich braciach, wciąż uwięzionych w płonącej klatce. Nie mógł ich opuścić. Nie chciał tego. Nie teraz, nie tak. Ale w pewnym momencie, gdy wraz z tajemniczym mężczyzną przekroczył bramę, mignął mu obraz jego braci. Byli wciąż w jednym kawałku. Starszy pochylał się nad młodszym, opatrując mu poparzenie na ramieniu. Był przy tej czynności bardzo delikatny, a na jego twarzy malowała się szczera troska.

- Dobrze, dołączę do ciebie, sir - podjął decyzje.

„Nie muszę się już martwic o mojego młodszego braciszka”, pomyślał z pewnym rozczuleniem, ale i dumą, „jest w dobrych rękach”.

I gdy tylko był całkowicie pewien, że jego braciom nie zagraża już śmierć, wsiadł na statek należący do armii rewolucjonistów, nie oglądając się więcej za siebie.

- Pewnego dnia znów się spotkamy, Luffy, Ace - szepnął cicho, a jego słowa poniósł chłodny wiatr.

Następny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż komentarze do całego cyklu

Brak komentarzy.