Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Inuki - sklep z mangą i anime

Opowiadanie

Antologia Opowiadań OMIKAMI - recenzja

Autor:Yumi
Korekta:IKa
Kategorie:Książka, Recenzja
Dodany:2012-03-31 21:11:37
Aktualizowany:2012-03-31 21:48:37

Dodaj do: Wykop Wykop.pl


Ilustracja do artykułu

Tytuł: Antologia Opowiadań OMIKAMI

Redaktor wydania: Beata Bamber

Korekta: Magdalena Milczarek, Monika Piotrowska, Wojciech Abram

Projekt okładki: Anna Andrzejewska

Skład komputerowy: Anna Andrzejewska

Format: 14 cm x 20,5 cm

Liczba stron: 280

Rok wydania: 2012

Wydawca: Wydawnictwo OMIKAMI


***


Katarzyna „Ariel” Moch - Bracia Pachnący Jaśminem

Danuta „Kaamos” Miklaszewska - Chryzantema

Marta Wiąz - Dziennik Konrada

Joanna „Blackie” Kowalska - Gambler

Katarzyna „Eo” Lisowska - Lalkarz

Silencio - Luscinius

Alicja Skruch - Najgorszy człowiek na świecie

Bożena Białkowska - Rozpadający się mur


***


Antologia Opowiadań OMIKAMI jest pierwszą pozycją nowopowstałego wydawnictwa rzeczywiście skupiającą się na tym, czym ma się ono zajmować. Widać, że założycielki palą się wręcz do roboty i w oczekiwaniu na odpowiedź strony japońskiej w sprawie wydania mang, serwują nam zbiór opowiadań polskich fanek nurtu yaoi. Na całość składa się osiem opowiadań w różnoraki sposób poruszających wspólny temat miłości męsko-męskiej. Wypadają one raz lepiej, raz gorzej, w ogólnym rozrachunku jest nieźle, a na pewno ciekawie.

Opowiadania zamieszczono według tytułów w porządku alfabetycznym i tak też postanowiłam je omówić. Pierwsze strony zajmują Bracia Pachnący Jaśminem autorstwa Katarzyny Moch, alias Ariel, znanej już pewnie niektórym z Czytelni Tanuki. Nie, nie jest to opowiadanie o braciach w dosłownym tego słowa znaczeniu, a o zakonie noszącym tytułową nazwę. Pewnego pięknego wiosennego popołudnia przybywa do niego nowy członek - zaledwie osiemnastoletni Jaśmin, nazwany właśnie na cześć zakonu, jako wyraz wdzięczności za otrzymane przez jego rodzinę błogosławieństwa. Chłopiec jest piękny jak z obrazka i pochodzi z najbogatszego rodu w okolicy, dlatego część zakonników przeczuwa kłopoty, których taki „rozpieszczony paniczyk” mógłby przysporzyć. Daniel, jako jeden z niewielu mnichów, podchodzi do chłopaka z większą sympatią, pamiętając, jak się czuł, gdy 15 lat wcześniej w podobnym wieku sam zasilił szeregi klasztoru. Okazuje się, że Daniel i Jaśmin zostają współlokatorami. Niedługo potem jeden z mnichów ostrzega nowoprzybyłego - sugeruje, że chłopak powinien mieć się na baczności, gdyż przeszłość Daniela jest „podejrzana”. Może i jest w tym trochę racji, bo Daniel od momentu przybycia Jaśmina zaczyna się zachowywać dziwnie… Bracia Pachnący Jaśminem są z całą pewnością najbardziej optymistycznym ze wszystkich zamieszonych w Antologii opowiadań. Są też tym, co zazwyczaj kojarzy się ze słowem yaoi (no, może bardziej z shounen-ai) - historia urocza, zabawna i polana słuszną ilością lukru, ale przynajmniej moim zdaniem nieprzesłodzona. Być może nie każdemu się spodoba, ale jestem pewna, że znajdą się osoby, którym charakterystyczny styl autorki bardzo przypadnie do gustu, głównie z tego powodu, że potrafi ona w sposób zabawny i przekonujący opisać emocje. Całość jest może trochę wyidealizowana, ale z drugiej strony, czy nie warto czasem przeczytać czegoś oderwanego od szarej rzeczywistości czekającej za oknem? Morał z tego opowiadania jest prosty - miłość jest miłością zawsze i bez względu na okoliczności. A o tym niestety nadal pamięta niewiele osób.

Jeśli miałabym każdemu opowiadaniu z tego zbioru przypisać kolor, Chryzantemie przypadłby biały. Biel śniegu pokrywającego świat, białe gronostaje, biel niezapisanej jeszcze kartki mającej rozpocząć nowy rozdział w życiu pewnego Chińczyka o białej karnacji, wreszcie tytułowy kwiat, który, choć występuje oczywiście w wielu odmianach kolorystycznych, tutaj wydaje się przybrany bielą. W tym opowiadaniu przenosimy się do świata przyszłości, w którym na skutek ogromnego kryzysu gospodarczego Stany Zjednoczone i państwa Europy straciły na znaczeniu. Teraz ich głównym problemem są długi zaciągnięte u Chin, które dzięki temu stały się jedną z dwóch światowych potęg. Drugą z nich jest Rosja, która uniknęła losu państw zachodnich dzięki inwestycjom gazowym. Przyczyniło się to do rozwoju mocarstwa, ale też i umocnienia jego władzy, co z kolei zaowocowało przywróceniem caratu. Bezpośrednim skutkiem zmiany ustroju rosyjskiego stał się powrót władzy cesarskiej w Chinach, które na przestrzeni lat zaczęły rywalizować z Rosją, choć oficjalnie oba państwa utrzymują przyjazne stosunki. Głównym bohaterem Chryzantemy jest młody cesarz Shen Li z dynastii Xing, którego poznajemy na krótko przed zakończeniem kolejnego długiego roku. Ponieważ tradycja chińska nakazuje przed nadejściem Nowego Roku uporządkować i zamknąć wszystkie niezakończone sprawy, cesarz również postanawia podjąć się tego trudnego zadania. Spaceruje więc po Zakazanym Mieście powoli pokrywającym się śniegiem, który przywołuje tyle wspomnień… Pozwala się im porwać, a my cofamy się razem z nim do czasów, gdy jeszcze był księciem i jedynym następcą tronu. Został wtedy wysłany do Rosji, by podtrzymać dobre stosunki między mocarstwami, szlifować język oraz zdobyć wiedzę na temat polityki i zarządzania państwem. Uczy się rzecz jasna od samego cara, Dmitrija, który okazuje się osobą zgoła inną, niż Lin sobie wyobrażał… A spodziewał się najgorszego. Chryzantema jest opowiadaniem napisanym bardzo sprawnie zwłaszcza jeśli idzie o przedstawienie świata. Nie ma dłużyzn, przeżycia i monologi wewnętrzne bohaterów zajmują tyle miejsca, ile potrzeba i nie nudzą. Ciekawie została tutaj ukazana kwestia różnic kulturowych - czuje się, że Kaamos wie, o czym pisze. Całość przesycona jest melancholią i stara się utrzymywać poważniejszy klimat, nie męcząc ani nie dramatyzując. Jest też jedynym opowiadaniem, które rzeczywiście mogłoby w pełni zasługiwać na plakietkę yaoi (nie shounen-ai), co zapewne uraduje część fanek.

Autorka Dziennika Konrada, Marta Wiąz, postawiła na prostotę. Główny bohater, Konrad jest nastolatkiem zarozumiałym i skupionym na sobie. Prowadzi dziennik, w którym wypisuje wszystkie swoje codzienne przemyślenia, obserwacje i żale. Kiedy jego rodzice się rozwodzą i z tego powodu sprzedają dom, dziennik przez przypadek zostaje w dawnym pokoju chłopaka - schowany, co prawda, pod luźną deską podłogi, ale zawsze może zostać odkryty, a to byłby dla dumy Konrada. Ktoś miałby czytać jego i tylko jego zapiski? W dodatku ten sam ktoś, kto odebrał mu ukochany dom? Główny bohater postanawia więc odbić dziennik, przygotowuje się do całej operacji starannie i… ponosi klęskę. Nie przewidział, że w pozornie pustym domu został jeszcze jeden lokator. Na skutek niefortunnego dla Konrada splotu okoliczności, zostaje on zmuszony do spędzenia nocy (bez skojarzeń proszę, mówimy o grzecznej rozmowie i kulturalnym oglądaniu filmu) razem z rówieśnikiem imieniem Olaf, który wydaje się jego małomównym i spokojnym przeciwieństwem. Zachowuje się on w sposób zupełnie dla głównego bohatera niezrozumiały, choć może w pewien sposób intrygujący. Jak już mówiłam, autorka postawiła na prostotę - historia jest zupełnie zwyczajna, ale ma w sobie sporo uroku i humoru, które stanowią jej główne atuty. Również bohaterowie zostali sensownie zarysowani - wyidealizowani nie są, to raczej osoby, do których zwyczajnie czuje się sympatię (nawet do egocentrycznego Konrada) i które potrafią w jakiś sposób zainteresować czytelnika. Dziennik Konrada teoretycznie nie powinien, ale zapada w pamięć na dłużej: to po prostu dobrze napisana obyczajówka.

Akcja Gamblera osadzona została na północno-wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, w okolicach Bostonu. Niccolo le Duc jest rozsądnym dzieciakiem z bogatej rodziny - robi to, czego się od niego oczekuje i nie wychyla się przed szereg, dzięki czemu prowadzi spokojny żywot pozbawiony może emocjonujących przeżyć, ale również problemów, i wszystko wskazuje na to, że w przyszłości przejmie od ojca kierownictwo nad dobrze prosperującą firmą. Pewnego dnia, podczas jednego z licznych spotkań towarzysko-biznesowych swojej matki w kasynie, zauważa młodego mężczyznę o awangardowym wyglądzie (dwukolorowe włosy i makijaż naśladujący maskę Pierrota raczej trudno przeoczyć) i pod wpływem impulsu podąża za nim, gdy ten opuszcza lokal. Niccolo sam nie wie, czego oczekuje, ale dostaje więcej, niż by się spodziewał. Nieznajomy przedstawia się jako Harley Quinn i niedługo później odjeżdża siną w dal, pozostawiając nieco zdezorientowanego chłopaka ze swoim numerem telefonu zapisanym na jakiejś starej podkładce do kufla. Jakiś czas później Nicco spotyka się z Harleyem po raz kolejny i przekonuje się, że ten tajemniczy facet jest jeszcze bardziej niezwykły, niż sugeruje jego wygląd. Gambler to bez wątpienia opowiadanie bardzo dobrze napisane: każde słowo wydaje się przemyślane, a całość doprawiona została cytatami z kultowych poniekąd piosenek i książek, które powszechnie uznawane są za te nieco „ambitniejsze”. Te elementy zostały dodane z wyczuciem - nie na siłę, by wyglądały mądrze - i stanowią integralną część tekstu. Choć pojawia się tu wątek fantastyczny, tak naprawdę chodzi tylko o bohaterów, ich wspólnie spędzony czas, rozmowy i relacje, nakreślone w sposób bardzo ciepły i interesujący. Nicco myśli, pod powłoką rozsądnego i grzecznego chłopaczka kryje się bystry umysł, który w jakiś sposób przyciągnął Harleya. Dostrzega on w nim to, z czego chłopak sam nie do końca zdaje sobie sprawę i delikatnie stara się go nakierować na właściwą drogę - taką, którą naprawdę podążać chce młody le Duc, nie tą, którą wybrał dla niego ojciec. Sam Quinn jest oczywiście postacią niezwykłą i intrygującą od początku do końca: wygląd to w jego przypadku jedynie podkreślenie osobowości.

Lalkarz jest jedynym ze zbioru opowiadaniem czystej wody fantasy. W pewnym szlacheckim domu na świat przychodzi czwarty z kolei dziedzic. Ani ojciec, ani żaden z pozostałych braci nie dostrzega w noworodku powodu do radości, a przeciwnie: źródło problemów. Chłopiec jest bowiem Marionetką - istotą pod wieloma względami idealną, ale całkowicie podporządkowaną Lalkarzom, straszliwym niebieskoskórym istotom bezlitośnie odbierającym rodzinom dzieci, które uważają za swoją własność. Taki potomek to hańba dla rodu, dlatego głowa rodziny DeRauta postanawia w jakiś sposób pozbyć się niewygodnego dla swoich interesów dziecka. Ostatecznie zostaje on wysłany, wraz z przeszło dwadzieścia lat starszym bratem, do jednej z rezydencji na wschodzie w nadziei, że to pozwoli uniknąć konfrontacji z Lalkarzami. Co dziwne, metoda okazuje się skuteczna. Do czasu, a dokładniej, na osiemnaście lat. Powiem wprost: Lalkarz jest opowiadaniem szalenie niedopracowanym. Bardzo źle się stało, że akurat ono zostało wyróżnione przez wydawnictwo - czytelnik rozpoczynając lekturę, oczekuje czegoś wyjątkowego, niesamowitego i naprawdę dobrego. A dostaje... no cóż. Rozczarowanie jest tym większe. Chociaż naprawdę się starałam, nie byłam w stanie zrozumieć motywów kierujących bohaterami ani samego świata przedstawionego. By upewnić się, że nie wynika to z pobieżnego przeczytania tekstu, opowiadanie przeczytałam trzykrotnie. Niestety, nie pomogło. Skoro Kukła jest dla rodziny hańbą, jak Antero DeRauta chce poprzez jej spodziewane zdolności zyskać łaski u króla? Znamiona Marionetek są widoczne na pierwszy rzut oka. Skoro teoretycznie zdawał sobie sprawę z potęgi Lalkarzy, dlaczego ryzykował życiem swoim i wszystkich dookoła, zachowując przy życiu najmłodszego syna i ukrywając go (co sprowadzało się do wysłania go do innej posiadłości rodu DeRauta, metoda godna prawdziwego ninja) przed Lalkarzami? I wreszcie, dlaczego tak potężnym podobno istotom osiemnaście lat zajęło wytropienie Kukły?! Chyba brak odpowiedzi na to pytanie jest najbardziej dobijający. Ale popatrzmy dalej. Po co Lalkarzom Marionetki, czemu uważają je za tak cenne? Jak żyją, czy tworzą w jakiś sposób zhierarchizowane społeczeństwo? Jakim cudem po osiemnastu latach życia w samotności za jedynego towarzysza mając nieznoszącego go brata, Hira wyrósł na zupełnie normalnego chłopaka? I gdzie dzieje się cała opowieść? Padają jakieś nazwy, otrzymujemy też jakieś szczątkowe wyjaśnienia odnośnie posiadłości rodziny DeRauta, ale brakuje w tym wszystkim spójności, ciągłości, dopełnienia. Albo wyjaśnia się wszystko rzeczowo, rysując obraz świata i sytuacji, tak jak to uczyniła Kaamos w Chryzantemie, albo zupełnie zaniedbuje się tło tworząc wrażenie pewnej baśniowości i przewagi tego, co się wydarzyło, nad tym, gdzie to miało miejsce - co bardzo umiejętnie zrobiła autorka Lusciniusa. Temu opowiadaniu zdecydowanie przydałoby się kilka stron więcej na wyjaśnienia tego typu. Tempo wydarzeń również jest zbyt szybkie, zwłaszcza pod koniec. Wierzę, że przynajmniej część odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania autorka zna - ale to niestety nie wystarczy, nikt w jej myślach czytać nie będzie, sztuką jest właśnie przenieść je na papier. Jestem jednak w stanie zrozumieć zachwyty nad Lalkarzem - pomysł wyjściowy, który zdradza dopiero epilog, jest materiałem na świetną historię, być może nawet znacznej długości: byłam pod sporym wrażeniem, gdy przeczytałam ostatnie strony. Zmieniły i uratowały one przynajmniej częściowo sytuację, która w pewnym momencie stała się na tyle kuriozalna, że zastanawiałam się, co ja, u licha, czytam i dlaczego. Wielka szkoda, że ogromny potencjał został zmarnowany - więcej pracy i przemyślenia treści, a powstałoby coś dobrego. Mam nieodparte wrażenie, że przynajmniej część ludzi zachwycająca się Lalkarzem widzi to, czym opowiadanie mogło być, miast tego, czym jest naprawdę. Mam nadzieję, że błędy wynikają z niedoświadczenia, a nie braku umiejętności i kiedyś w przyszłości Eo napisze coś, co przeczytam z przyjemnością.

Luscinius, podobnie jak Dziennik Konrada, stawia na prostotę, choć nieco inaczej. W prosty sposób opowiada o rzeczach ważnych - znaczeniu i istnieniu (bądź nie) słów, uczuć, relacji międzyludzkich, wróżek… Nie podaje gotowych twierdzeń, a raczej zbiór myśli i rozważań, to też ważne, w formie nienachalnej. O czym ja właściwie mówię? Widzisz, Czytelniku, to nie jest opowiadanie, które łatwo streścić. Ale czego się nie robi dla dobra recenzji, więc… Jest pewien zamek, a w nim sypialnia, jest uważający się za starego człowieka król i pewien impulsywny służący w kwiecie wieku. Tak się jakoś przydarzyło, że król stworzył ze służącym związek, choć sam tego określenia nie lubi. Jak to się stało? Nie wiem, ale domyślić się nie jest trudno (jako że autorka najwyraźniej lubi proste rozwiązania), a nawet jeśli nie, nie ma to większego znaczenia. Król nie lubi być nazywany królem, bo na imię mu Ismael - służący zaś nie lubi, gdy ktoś zwraca się do niego „Słowiku”, choć właśnie tak tłumaczy się jego imię: Luscinius. Pewnego ranka Luscinius zadaje Isamelowi niewinne z pozoru pytanie: „Czy byłeś kiedyś zakochany?”. W ten sposób rozpoczyna rozmowę, która przerodzi się w dyskusję, a nawet sprzeczkę. I ot, wszystko. Mało? O wiele więcej, niż można oczekiwać po tym mało interesującym opisie. W ciągu jednego krótkiego poranka Ismael, nie do końca chyba świadomie, zmienia poglądy na niektóre sprawy - wszystko za sprawą mniej doświadczonego życiowo, pozornie nie dorównującego mu mądrością i impulsywnego partnera. Relacje tej dwójki zachwycają naturalnością nie tylko w warstwie dialogów - ważne są szczegóły w zachowaniu i gesty. Nudne? Ależ skąd, szalenie zajmujące! Jeśli nie oczekuje się akcji oczywiście. Opowiadanie typowo kobiece, bo w całości skupione na psychice i przeżyciach bohaterów, i robiące to naprawdę dobrze. Nawet nie przyszło mi do głowy zastanowić się, gdzie osadzona została akcje, na jakich zasadach działa ten świat i tym podobne - to po prostu nie jest istotne.

Najgorszy człowiek na świecie jest zdecydowanie zbyt krótki, by go streszczać - całość zajmuje jedynie dwie strony. Opisano na nich historię miłości, która rozwijała się w ciągu kilku lat. Autorka przedstawiła ją w sposób ciekawy i dość nietypowy - rzeczywiście trzeba umieć pisać, by zmieścić tyle treści w tak niewielkiej ilości tekstu, choć wydaje mi się, że opowiadanie mogłoby sporo zyskać, gdyby rozbudować je i poprowadzić narrację w sposób „normalniejszy”. Ale może się mylę, może na tej długości i skrótowości polega cały jego urok? Niemniej jest to na pewno rzecz ciekawa i godna uwagi nie mniejszej niż pozostałe opowiadania zamieszczone w Antologii.

I tak oto dotarliśmy do ostatniego opowiadania zatytułowanego Rozpadający się mur. Głównym bohaterem jest Hizashi Monoko, dwudziestokilkuletni mężczyzna, który na skutek wypadku stracił nogi. Po tym wydarzeniu stara się żyć samodzielnie, ale jednocześnie odcina się od reszty świata, nie licząc może najbliższej rodziny - bardzo bliska jest mu zwłaszcza młodsza siostra, Yuhi. Pewnego dnia Hizashi poznaje Kasumiego Horuko, z którym dość szybko zaczyna łączyć go coś w rodzaju przyjaźni, a z czasem i coś więcej. (Recenzentka bierze głęboki wdech.) Jakby to powiedzieć… Rozpadający się mur jest kiepski. Tematyka niby ciekawa i teoretycznie nieodbiegająca od reszty opowiadań w większości skupionych na stronie emocjonalnej, ale czegoś zabrakło. A może przeciwnie, przedobrzono? Na pewno niepotrzebnie akcję osadzono w Japonii - odnoszę wrażenie, że jednak sporo rzeczy się nie zgadza, od czasu do czasu coś zgrzyta nawet mnie, osobie niekoniecznie dobrze znającej tamtejszą obyczajowość. Przewodnicząca klasy uciekająca z lekcji? Brak rytuału wymiany wizytówek podczas przedstawienia się sobie? Od samego początku znajomości duża bezpośredniość Kasumiego w stosunku do Hizashiego, któremu nieszczególnie to przeszkadza? Tym bardziej, że miejsce akcji tak naprawdę niewielkie ma tu znaczenie - autorka niepotrzebnie utrudniła sobie zadanie. Poza tym opowiadanie jest jednak zbyt przedramatyzowane, a przez to, zamiast zainteresować sytuacją bohaterów, nuży. Nie chciałabym jednak zniechęcać autorki, bo widać w niej potencjał literacki - podobnie jak Eo, autorka Lalkarza, musi go w sobie wyrobić i trochę bardziej przemyśleć sprawę, nim zabierze się do pisania.

O ile opowiadania przedstawiają się przyzwoicie, wydanie rozczarowuje: ma bowiem kilka niewybaczalnych grzechów oraz kilka lżejszych, na które ostatecznie można przymknąć oko. Po pierwsze okładka, która sama w sobie jest bardzo ładna, ale niestety zrobiona została z dziwnego, matowego materiału, na którym przy każdym dotknięciu zostają bardzo brzydkie ślady - tym bardziej, że dominuje na niej kolor czarny. Mam również nieodparte wrażenie, że wydawnictwo oszczędzało na papierze - opowiadania zostały poupychane jedno za drugim, bez strony przerwy, w całej książce nie ma ani jednej pustej kartki. Wygląda to paskudnie. To, moi drodzy, były grzechy lekkie, teraz pora na ciężkie. Rzeczą, która rzuci się w oczy chyba każdemu, kto czytuje książki, są błędy typograficzne pojawiające się właściwie na każdej stronie. O co chodzi? To proste - istnieją dwa podobne do siebie znaki: dywiz (łącznik), oraz pauza (myślnik). W dialogach, ogólnie w języku literackim, podczas konstruowania zdań złożonych, w których myślnik zastępuję przecinek (jak choćby w tej recenzji, żeby daleko nie szukać), stosuje się to drugie. Natomiast w Antologii Opowiadań OMIKAMI z zupełnie niezrozumiałych powodów wszędzie zastosowano dywizy, nigdzie nie znajdziemy ani jednej pauzy. I to nie tak, że ja sobie coś wymyśliłam i się czepiam - to jest błąd. Taki sam jak ortograficzny czy interpunkcyjny. I wygląda bardzo nieciekawie. Co więcej, ktoś musiał zadać sobie sporo trudu, ponieważ większość edytorów tekstu (w tym popularny Word) automatycznie poprawia występujący na klawiaturze łącznik na pauzę. Ostatni, największy zarzut, jaki mam co do wydania: kto, na litość boską, robił korektę? Bardzo przepraszam, ale w pewnym momencie doszłam do wniosku, że to była co najwyżej „korekta”, a trzy nazwiska tak dla niepoznaki wymieniono w stopce redakcyjnej. Przypuszczam, że każda z tych osób dostała do poprawki dwa, trzy opowiadania - błąd. Powinny być one sprawdzane jedno po drugim przez kilka osób, wtedy zawsze zmniejsza się ryzyko błędu. Ale pal licho, gdyby to były pojedyncze literówki (które owszem, zdarzały się): nie, to jest cała masa błędów interpunkcyjnych oraz dwa ortograficzne (str. 127. - „nie prawda” oraz str. 208.: „rządza” - niestety, jest też rzeka o takiej nieortograficznej nazwie. Dlatego autokorekta Worda nie zaznaczyła tego jako błąd, ups.). Chwilami miałam wrażenie, że „korektę” zrobił jakiś program z automatu wstawiający przecinki po określonych słowach - przynajmniej wyjaśniałoby to kwiatki w stylu „nawet, jeżeli”, „mimo, że”. Niestety, moja teoria legła w gruzach, kiedy natknęłam się na brak przecinka przed podstawowymi słówkami np.: „jak”, „gdyby”, „chociaż”, tudzież wstawienie go przed „albo”, gdy w zdaniu ten wyraz wstąpił tylko raz. A już imiesłowowe równoważniki zdań to dla „korekty” zupełna abstrakcja i istna loteria. Żeby być uczciwą - nie wszędzie sytuacja przedstawia się tak tragicznie, Dziennik Konrada czy Gamblera dało się czytać bez zgrzytania zębami, choć nigdzie idealnie nie było. Prawdopodobnie zawiniła tu jedna osoba - przez nią ucierpiał wizerunek pozostałych korektorów, a przede wszystkim wydawnictwa. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości OMIKAMI będzie ostrożniej dobierać ludzi i uczyć się na własnych błędach, bo zapału i chęci do pracy z pewnością im nie brakuje.

Czy żałuję czasu poświęconego na przeczytanie Antologii Opowiadań OMIKAMI? W żadnym razie. Choć zbiór ma swoje wzloty i upadki, na jakość poszczególnych historii nie ma co narzekać - znakomita większość z nich przedstawia się interesująco i potrafi w sposób bardzo miły zapełnić czas. Tak więc, drogie miłośniczki yaoi, idźcie i kupujcie, bo warto przekonać się, co też w głowach Wam podobnych powstać może. Jeśli tylko jesteście w stanie przeboleć jakość wydania…


Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze
  • saraba : 2012-07-17 01:11:16

    Nie czytałam Lalkarza, ale jestem pod ogromnym wrażeniem innych opowiadań Eovin. Jeśli autorka recenzji chce przeczytać coś dobrego i przekonać się o tym, iż Eo nie znalazła się w antologii zupełnie przypadkiem, proponuję przeczytać opowiadania z jej bloga. Autorka wykreowała własny świat, a opowiadania toczą się w nim na różnych płaszczyznach czasowych, co stanowi bardzo ciekawe rozwiązanie. ;)

  • Ysengrinn : 2012-04-26 21:22:01

    "ktoś" napisał(a):
    Biel, która w Chinach jest kolorem żałoby

    Być może zgwałcę komuś dzieciństwo, ale nie jest. To zresztą popularny mit wynikły z błędnego tłumaczenia - w kontekście stroju żałobnego słowo "biały" znaczy po prostu niefarbowany, czyli w naturalnym kolorze tkaniny. Czyli od zazwyczaj płowy bądź burobrązowy.

  • S. : 2012-04-05 18:58:36

    Oj tam oj tam. Chociaż moim zdaniem powinno się szukać w tekstach plusów i minusów ;D

  • anulka406 : 2012-04-04 22:00:40
    RE:

    anulka406 napisał(a):
    Niesprawiedliwa? Przecież to subiektywna opinia! Widać recenzentka odebrała niektóre opowiadania inaczej. Tak samo z "Gamblerem" - zarzucasz recenzentce, że nie wspomniała o tym, że jest kulawo napisany, ale może Ona tak nie uważa? : ).

    Przepraszam, zapomniałam zrobić odpowiedzi do Ateny ^-^ Ale jest to do Jej komentarza.

  • anulka406 : 2012-04-04 21:59:51

    Niesprawiedliwa? Przecież to subiektywna opinia! Widać recenzentka odebrała niektóre opowiadania inaczej. Tak samo z "Gamblerem" - zarzucasz recenzentce, że nie wspomniała o tym, że jest kulawo napisany, ale może Ona tak nie uważa? : ).

  • Skomentuj
  • Pokaż wszystkie komentarze