Opowiadanie
Kroblam
Rozdział 1
Autor: | Pazuzu |
---|---|
Serie: | Harry Potter |
Gatunki: | Fikcja, Przygodowe |
Uwagi: | Utwór niedokończony, Przemoc |
Dodany: | 2013-09-08 13:14:58 |
Aktualizowany: | 2013-09-08 13:15:58 |
Następny rozdział
Jaskinia była imponująca: owalna, wysoka na ponad sto metrów, o idealnie gładkich, starannie wykończonych ścianach. Wzdłuż nich ciągnęły się rzędy ukośnie ustawionych trybun. Sklepienie ginęło w chmurach. Oczywiście nie były naturalne, choć jak najbardziej prawdziwe.
Tego dnia, pomimo iż na zewnątrz był piękny, wrześniowy poranek, w jaskini dął lodowaty, przenikliwy wiatr, a przez magiczne niebo gnały szare, ciężkie chmury. W tych mało przyjemnych warunkach grupa mniej więcej trzydziestu uczniów, w wieku od wczesnolicealnego po studencki, biegała dokoła boiska. Zgięci w pół walczyli z zimnem i śliską mokrą trawą, poganiani ostrym wrzaskiem trenera.
Kobieta, która właśnie weszła przez wysokie drzwi, rozejrzała się dokoła, ciężko westchnęła i szczelniej owinęła się jasnoszarą peleryną. Uwielbiała podziemny stadion do quddicha, majstersztyk magii i pomysłowości, ale wolałaby, by pogoda nie była zależna od widzimisię jednej osoby. Zwłaszcza, że ta miała najwyraźniej parszywy nastrój. Jak zwykle zresztą…
Przeskakując po dwa stopnie, zbiegła na dół i bez wysiłku przesadziła bandę oddzielającą murawę od widowni. Zaklęła, gdy wylądowała wprost w lodowatej kałuży. Wytrząsając wodę z butów podeszła do stojącego pośrodku boiska mężczyzny. Wyglądał, jakby trafił tu wprost spod mugolskiej budki z piwem - był niski, żylasty i koszmarnie brzydki. Miał małe, kaprawe oczka, ginące pod zrośniętymi brwiami, czerwoną, dziobowatą twarz ze złamanym w dwóch miejscach nosem i blizną na skroni. Do tego brakowało mu kawałka palca wskazującego na lewej dłoni, a prawa była z zniekształcona - jakby ktoś połamał mu kości i zapomniał złożyć przed zrośnięciem. Na pierwszy rzut oka, nikt by nie powiedział, że jest żywą legendą quddicha i swego czasu był jednym z najlepszych szukających świata.
- Co jest, bando omdlewających wodnic?! - bez wysiłku przekrzykiwał wiatr. - No ruszać się! Szybciej! Macie jeszcze dwanaście okrążeń, i pięć minut! Nie wyrobicie się, to karna dwudziestka! No dalej, co się wleczesz Korczak? Gazu, bo spotka cię nieszczęście… No, Wasilewska, przebieraj tymi nóżętami… No, przebieraj… W końcu nie masz ich dla ozdoby! I co szczerzysz zęby Adamczuk?! Ty też masz nogi więc machaj nimi. O, witaj Anno - uśmiechnął się w stronę nowoprzybyłej.
Podeszła do niego, mijając grupę nieszczęśników. Ku jej zdziwieniu, nie wyglądali aż tak tragicznie, jak się spodziewała. Dwóch, czy trzech było prawie czystych. Trener wspiął się na palce i cmoknął ją w policzek.
- Jak się masz, Wroński?
- A jak mam się mać? Ta banda idiotów do grobu mnie wpędzi. Widzisz jak się ruszają? Jak muchy w smole. Te, Ariel, bądź tak łaskawa i przyspiesz! Ruszże się kobieto! Możecie plotkować w szatni! To się tyczy też ciebie, Kowalska!
Płowowłosa, smukła dziewczyna roześmiała się perliście i przyspieszyła. Józef potrząsnął przecząco głową.
- Co ja z nimi… - westchnął ciężko. - Zero zaangażowania, czy starania. Banda rozmemłanych charłaków. A potem dziwią się, że nam dupy łoją równo. Najgorsza jest ta pół rusałka. Szukający, pożal się Boże. Gdyby choć połowę tego, co przed lustrem… Korczak! Do krwi bazyliszka! Bo dostaniesz dwieście pompek! Biegaj!
- To drużyna quddicha, tak? - spytała się nagle czarownica.
- Jasne. A czego się spodziewałaś?
- To czemu oni biegają? Nie powinni latać?
W odpowiedzi najpierw zamrugał parę razy powiekami, jakby nie był pewien czy aby na pewno dobrze zrozumiał pytanie, a potem z jękiem uniósł dłonie nad głowę.
- Kobiety! A wydawało mi się, że choć ty jedna myślisz. Zawiodłem się na tobie, Anno. Oj jak srodze zawiodłem. Przecież to bardziej niż oczywiste. Czym się wygrywa mecze? - spytał nagle.
- Umiejętnością lotu?
- I?
- Zgraniem drużyny?
- I?
- Techniką gry?
- I?
- Szczęściem?
- Oraz?
- Przekupieniem sędziego? - spytała zdesperowana.
Józef Wroński zaczął się śmiać. Klepnął ją w plecy, niemal obalając na ziemię.
- Prawidłowe myślenie - stwierdził. - Jesteś pewna, że nie grałaś w jakiejś drużynie?
- Jestem.
- Wiedziałem, bo nie podałaś najważniejszego: kondycji, moja kochana, kondycji. I tą kondycję my tu sobie wyrabiamy - z uśmiechem zwrócił się w stronę biegających zawodników, którzy aktualnie z szybkiego biegu przeszli do ledwie truchtu i zataczali coraz to mniejsze kółeczka. - ADAMCZUK! KORCZAK! IWANOWICZ! WIDZIAŁEM! Dwadzieścia dodatkowych okrążeń! WSZYSCY!!! I PO OBWODZIE!!!
Jego ryk sprawił, że kilku najbliższy zawodników podskoczyło. I momentalnie przyspieszyli, od razu zmierzając w stronę najbliższej bandy. Mżawka niemal na tych miast zmieniła się w ulewę, a lodowaty wiatr przybrał na sile. Anna jeszcze szczelniej owinęła się peleryną. Jeden trener wyglądał jakby pogoda się go nie imała.
- Nie przesadzasz? - musiała niemal krzyczeć mu do ucha. Przez brzydką twarz mężczyzny przemknął szeroki, niewątpliwie złośliwy uśmiech. - Ty zdecydowanie masz ciągoty sadystyczne.
- Myślisz? - spytał niewinnie, przekrzykując ryk wiatru.
- Wiem.
- A właśnie, jakaż to klęska sprawiła, iż mogę gościć największą przeciwniczkę quddicha na moim skromnym boisku?
- Chciałam porozmawiać.
- Przecież rozmawiamy - zauważył.
- Józef, czy ktoś ci kiedyś powiedział, że jesteś koszmarem? - spytała.
Uśmiech Wrońskiego mówił wszystko. Już miała coś powiedzieć, gdy to usłyszała: wysoki, jękliwy dźwięk, bardzo trudny do pomylenia i łatwy do przeoczenia. Odruchowo się skuliła. Dwa tłuczki nadleciały nie wiadomo skąd i przemknęły tuż koło jej głowy. Poleciały w stronę biegnącej grupki zawodników.
- Oszalałeś?
Błyskawicznie wyszarpnęła różdżkę. Jednak nie zdążyła rzucić żadnej klątwy. Trener chwycił ją za dłoń, bez trudu zmuszając, by skierowała ją ku ziemi.
- Czekaj. I patrz.
Więc patrzyła. Oba tłuczki znikły, jak się pojawiły. Nerwowo omiotła wzrokiem jaskinię, ale nic nie zauważyła. Piłki jakby rozpłynęły się w powietrzu. Jakby nigdy nie istniały. Ale na pewno je widziała! Wyczuła zagrożenie! I wiedziała, że jeszcze nie minęło. W końcu jej instynkt samozachowawczy był jednym z najlepszych, jakie można sobie wyobrazić. I do tego solidnie podbudowała go doświadczeniem. A trener, jakby nigdy nic, włożył dłonie pod pachy przytupując w miejscu. Nie mogąc wypatrzyć tłuczków zaczęła obserwować studentów. Bez najmniejszego szmeru pokonywali kolejne metry, walcząc z deszczem i wiatrem.
Nagle cała grupa pacnęła na ziemię. Dwa ciemne, niewyraźne kształty przemknęły nad ich głowami, sekundę później znikając w chmurach. Zawodnicy na akord poderwali się i ruszyli dalej.
- Na brodę…
- Widzisz? - Wroński uśmiechnął się z tryumfem - Szybcy są, prawda? A teraz pomyśl, jak śmigają na miotłach.
- Często stosujesz taką metodę?
- Tylko jak mnie zirytują.
Anna pokręciła przecząco głową. Wszyscy w szkole wiedzieli, że gdy w grę wchodził quddich, Wroński stawał się bardziej niż drażliwy. Z resztą, poza grą też łatwo się denerwował. Nawet chodziły zakłady, kto jest bardziej nerwowy - on czy nowa dyrektor.
Kontem oka zauważyła, że trenujący po raz kolejny zaliczyli ziemię. Tym razem zerwali się jeszcze szybciej. Klepnęła mężczyznę w ramię.
- Nie chcę cię irytować, bo jeszcze mnie tłuczkiem potraktujesz - w odpowiedzi wyszczerzył zęby; brakowało mu górnej dwójki i kawałka trójki. - Poczekam przy wyjściu, aż skończysz.
- Dobra - nagle zerknął na nią z ukosa. - To aż tak poważne? Nie, nie będę cię trzymał na zimnie. Opowiesz mi potem w biurze.
- Dzięki - mruknęła.
Gabinet Wrońskiego mieścił się w jednym z długich, niskich budynków wchodzących w skład murów Dolnego Zamku. Z jednej strony sąsiadował z wiecznie cuchnącym gdaniskiem, z drugiej zaś z niewysoką wieżą, mieszczącą wejście do akademika i łazienki. Jak na gabinet profesora Kroblamu była to bardzo kiepska lokalizacja. Ale widok z okna był miły: łagodne rozlewisko Wisły, krzaki malowniczo przycupnięte na drugim brzegu, kilku mugoli nielegalnie łowiących ryby, małolat sikający pod wierzbą, krowa pasąca się na państwowych gruntach…
Samo pomieszczenie zajmowało całą szerokość strychu. Było więc duże, niskie, prostokątne i sprawiało wrażenie straszliwie zużytego. Gołe, ciemne belki odcinały się od brudnobiałego sufitu, podłogę pokrywał stary, przedarty dywan a w oknach wisiały zażółcone firanki. Wszystkie meble nosiły ślady długotrwałego i intensywnego wykorzystywania. Tylko zajmujące jedną ze ścian pamiątki z wieloletniej kariery sportowej, a zwłaszcza puchary i medale, wyglądały na regularnie czyszczone.
- Kawy, herbaty? - zaproponował gospodarz.
- Masz coś mocniejszego?
- Bimber… od kumpla. Z Wojsławic. Ale to ma z 70 procent najmniej - zaniepokoił się. W odpowiedzi lekko wyszczerzyła zęby.
- Myślisz, że nie dam rady?
- Wiesz, - zaczął, schylając się do szafki w biurku i grzebiąc w niej zawzięcie, - od dnia, w którym wygrałaś konkurs na to kto najszybciej wypije surowe żółtko przestałem mieć wątpliwości, że jesteś zdolna do wszystkiego.
- Prawie wszystkiego.
- Nie, bo „prawie” przestałem mieć, gdy spróbowałaś eliksiru Liljany, pamiętasz? Tego na porost włosów.
- To nie była odwaga, mój drogi, tylko nieświadomość - uściśliła, zajmując miejsce na wysłużonej, obitej szarym pluszem wersalce - a raczej nie znajomość.
Zdjętą wcześniej pelerynę starannie złożyła i przewiesiła przez oparcie. Możliwie daleko od pary zużytych skarpetek malowniczo leżących na poręczy. Wroński wygramolił się w końcu zza biurka.
- Czego? Specyficznych gustów naszej koleżanki?
- Nie, języka polskiego. Nie zrozumiałam, gdy mnie ostrzegali, że do smaku dodała szafran, ocet, cynamon, pieprz, pokrzywę, sól, miód i goździki - lekko zacięła się na ostatnim słowie.
- I to po łyżce na kociołek - zawtórował jej śmiechem.
Na niskim stoliku postawił dwie, lekko wyszczerbione szklanki i butelkę „ocetówkę” z przejrzyście brązową zawartością. Nalał po trzy czwarte, a potem usiadł na fotelu.
- Stare, dobre dzieje. Więc, co jest na tyle ważnego, że chciałaś ze mną rozmawiać i na tyle nieprzyjemnego, że potrzebujesz do tego wódy? - spytał.
Momentalnie spoważniała. Od czego miała zacząć? Jeszcze godzinę, dwie temu była pewna i wiedziała dokładnie co i jak ma powiedzieć. Wszystko powtarzała sobie po setki razy, całą przemowę. A teraz? Jak miała zacząć, by go nie urazić? Jak wytłumaczyć, by wszystko właściwie zrozumiał? By się nie wściekał i nie wyrzucił jej z pokoju zanim nie skończy? Westchnęła lekko.
- Wroński, za kim byłeś trzynaście lat temu?
- Co za pytanie?
- Zwykłe. Kogo popierałeś kiedy… Sam… Voldemort działał?
Ku jej zaskoczeniu nie wzdrygnął się nawet.
- Voldemort? Po której stronie stałem? - powtórzył zamyślony. - Słuchaj, Anno, musisz coś wiedzieć. Tu nie było tak jak w Anglii. Polska miała wtedy własne kłopoty. Obrywało się mugolom, obrywało i nam. Jasne, zwolennicy Voldemorta też się pojawiali, ale byli, no, dużo mniej kłopotliwi niż gliny. Nic z tego, co robili nie było nam obce. Chyba sama pamiętasz, jak to było gdy do nas trafiłaś…
- Pamiętam. Ale chodzi mi o ciebie. Byłeś jego zwolennikiem, czy nie?
- Przecież ci tłumaczę. U nas tego niemal nie było. A już na pewno nie rzucało się to w oczy, kilka trupów mugoli i czarodziejów więcej, jakiś podpalony komitet, wysadzony pociąg… Nic, do czego nie bylibyśmy przyzwyczajeni. Mieliśmy też własne kłopoty: bezpieka, olbrzymy, północne trolle, dziady. Nimi się martwiliśmy, a nie jakimś tam odległym magiem, nawet jeżeli był wyjątkowo potężny i szalony. Pamiętam dyskusje, toczone na łamach „Wieczora magicznego”. Część niektórzy nawoływali by walczyć, inni by zamknąć jeszcze ściślej granice, dla mnie głupota, w końcu i tak były zamknięte, jeszcze inni, by wprowadzić stan wyjątkowy; a wiesz jakich głosów było najwięcej? - potrząsnęła przecząco głową, choć niemal była pewna, że zna odpowiedź. - Że to nie nasza sprawa. Coś w stylu „tu mieszkają sami przyzwoici czarodzieje; z dziada pradziada, prawdziwi Polacy i każdy prędzej padnie, niż da posłuch zagranicznym demagogom”. I tak dalej, i tym podobne. Że nikt nam nie pomaga, a teraz wracają się z błaganiem o ratunek. Że jak niemiecki zakon Thule toczył wojny z Bractwem Słowiańskim, to nikt różdżką nie ruszył. Że już wylaliśmy krew, walcząc z magami z Azji, to teraz nie powinniśmy się wtrącać. Że Grynewald dość już nas wyniszczył. Że sprawiedliwość dziejowa, i tak dalej. To było raczej my kontra wszyscy europejscy czarodzieje i mugolski świat, niż my kontra Voldemort. Z resztą tutaj zawsze tak było; nie znajdziesz bardziej zamkniętego w sobie i szowinistycznego środowiska niż Polscy magowie; no, może japońskim dorównujemy - zakończył z zadziwiającym obiektywizmem.
- Zupełnie jakbyś ich nie lubił.
- Nie, nie lubię, nie jestem zaślepiony Anno - poprawił ją. - Zbyt wiele widziałem, by się wywyższać - jednym haustem wypił niemal pół szklanki i koszmarnie się skrzywił. - Mocne. Powiem Jakubowi, by został przy poczwórnej destylacji. Naprawdę nie chcesz rozcieńczyć?
- Nie. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
Wroński potrząsnął głową.
- Jestem, jak wy to mówicie? „Mudblood”? Szlamokrwisty?
- Szlama - poprawiła odruchowo. - Ale to nic nie znaczy…
- Jesteś niesamowicie czepliwa - powiedział już bez uśmiechu. - Widzisz, byłem wtedy u szczytu sławy: młody, niemal przystojny, najlepszy szukający Europy. Kluby zabijały się o mnie, Gobliny doszły do finałów Polskiej ligi, reprezentacja grała w półfinałach Mistrzostw Świata. W obu meczach byłem w pierwszym składzie, i wyjątkowo oba były w tym samym sezonie. Najpierw graliśmy w Polsce, na stadionie Stołowym. Piękny obiekt, jeden z ładniejszych jakie znam. W środku lasu, w pełni naturalny, a do tego w promieniu trzydziestu kilometrów zero mugoli. Przeciwnikiem były Lubelskie Horpyny. Diabelny mecz. Po czterech godzinach, gdy prowadziliśmy 770 do 750 pogoda, idealna na początku, popsuła się. Nagle zerwała się burza. Byliśmy wszyscy wkurzeni, gra zrobiła się naprawdę brudna. I wtedy, w świetle błyskawicy, zobaczyłem znicz. Był jakieś sto metrów nad boiskiem, dwieście ode mnie. Ruszyłem jak torpeda. Deszcz tak zacinał, że tłum nawet nie zauważył, że go znalazłem. Wiatr szumiał mi w uszach, krew pulsowała w żyłach. Nigdy nie czułem się tak cudownie. Wiedziałem, że wygram. Że zdobędziemy puchar. Maciejski, szukający Horpyn, był na drugim końcu boiska. A znicz ciągle tkwił w miejscu. Wyciągnąłem rękę i bum… Jak w filmie: kula czerwonego światła i ciemność. Straciłem przytomność. W szpitalu dowiedziałem się, że jeden z kibiców trafił we mnie jakąś paskudną klątwą. Mecz został odwołany, sukinsyna znaleziono. Miał dwa razy tyle lat co ja. Tłumaczył się, że to dla tego, że jestem kundlem, szlamą jak to mówicie. Że jego obowiązkiem jest dbanie o to, by tacy jak ja nie wygrywali z czystej krwi. Rozumiesz absurd? W Polsce od ponad stu lat nie było czarodzieja czystej krwi! Sam Maciejski miał babkę i ciotkę w PKP, a ten oszołom bredzi coś o walce z mugolami, o tym że wywłoka taka jak ja nie powinna mieszać się w sprawy prawdziwych magów i tak dalej. Groził, że to dopiero początek. Dostał dożywocie w zakładzie zamkniętym. A ja spędziłem cztery miechy w szpitalu. Nikt nie potrafił powiedzieć, czym mnie potraktował. Łapa mi puchła i krwawiła, z palca cały czas odchodził paznokieć, a pod skórą tworzyły się ropnie. Nic nie pomagało. W końcu - podniósł do góry lewą, okaleczoną dłoń - amputowali. Mistrzostwa Świata szlag trafił, zajęliśmy trzecie miejsce. Mistrzostwo kraju co prawda zdobyliśmy, ale mnie na meczu nie było, więc co to za przyjemność? Następny finał Mistrzostw Świata przegrałem o długość palca. To naprawdę bolało. Do tego musiałem wcześniej skończyć karierę. I wszystko, przez tego sukinsyna Voldemorta. Może to błahy powód, ale cholernie się cieszę, że drania nie ma - urwał. Wypił resztę bimbru, zakaszlał, odstawił szklankę. - Taki jest mój stosunek do niego. Na pewno nie miłosny.
- Przepraszam, chciałam się upewnić - nie ukryła ulgi w głosie.
- Nic się nie stało, stara historia. Ale czemu wygrzebujesz takie śmieci? Coś poważnego?
Kobieta zagryzła nieznacznie wargi. Mimowolnie przebierała palcami, po spinającej kołnierz brosze. Dla czego było to tak trudne? Stokroć wolałaby znów wypić kubek Szkielegro, czy pójść na egzamin z eliksirów, niż kontynuować rozmowę. Ale nie miała wyboru.
- Muszę prosić cię o pomoc, Józefie. Problem, to znaczy… Widzisz… sama nie dam sobie rady, a ty jesteś jedyną osobą, którą mogę prosić o pomoc. Zwłaszcza, że trochę dotyczy to ciebie. Ale tylko trochę. No i zanim cię poproszę, muszę ci wytłumaczyć czemu akurat tak. Widzisz, nie chciałabym, byś zginął za nieznaną ci sprawę. Nie, żeby było aż tak źle, żeby ktoś zginął. Ja myślę, że tak niedobrze to nie będzie. Widzisz ja wiem, że ty nie jesteś tylko quiddichgraczem, ale też dobrym czarodziejem.
- Chwila, stop! - przerwał jej w połowie, wykonując jednocześnie koszykarki gest „proszę o czas”. - Dwie sprawy: po pierwsze, chlapnij se na odwagę, bo ruski miesiąc nie wykrztusisz co chcesz powiedzieć. Po drugie, opanuj się. Znów mówisz łamaną polszczyzną. Chyba pierwszy raz od siedmiu lat.
- Przepraszam - bąknęła.
- Za co?
Czarownica zdecydowanym ruchem wychyliła szklaneczkę, łzy stanęły jej w oczach. Krztusząc się i kaszląc zleciała z wersalki. Wroński zerwał się, by jej pomóc, jednak gestem dała znak, że wszystko w porządku. Ciągle kaszląc zajęła miejsce.
- Na brodę Merlina… - jęknęła ocierając oczy.
- Uprzedzałem - machnięciem różdżki wyczarował dzbanek z zimną wodą, znacząco spojrzał na jej szklankę.
Nie odpowiedziała zgięta nagłym atakiem kaszlu, ale skinęła, że się zgadza. Dolał tyle, że napitek miał najwyżej czterdzieści procent. Potem zerknął na Annę, znów na szklankę i z cichym westchnięciem wyczarował drugą. Napełnił wodą i dał, by wypiła. To trochę pomogło; przestała się dusić. W końcu odetchnęła głęboko, przymknęła oczy.
- Powinieneś mi powiedzieć.
- Powiedziałem! Kobieto, jesteś okropna. Uprzedzałem, że Jakub pędzi siekierę.
- Siekierę? - zdziwiła się. Wroński przewrócił oczyma.
- Silną wódę. Naprawdę coś z tobą nie tak, skoro nie pamiętasz idiomów.
- Dziękuję, Józef.
- Nie dziękuj, tylko powiedz co się stało.
- Zakrztusiłam się.
- Miałem na myśli, co jest tak stresujące, że tracisz zimną krew? Co z tobą, Królowo Śniegu?
Uśmiechnęła się blado. Przez dziesięć lat pracy w Kroblamie ciężko pracowała na to przezwisko, a teraz szlag je trafił. Trudo.
- Jak skończę, sam zrozumiesz, czemu się denerwuję. To długa historia, dziwna i… ja nikomu nigdy tego nie mówiłam, i nie myślałam, że kiedykolwiek powiem. Wiesz jak to jest. Masz nadzieję, że coś już zapomniałeś, że to historia, aż tu nagle coś powoduje, że musisz do wszystkiego wrócić.
Skinął głową.
- Rozumiem.
- To pewnie wiesz jak się czuję.
- Może wolisz odłożyć…
- Nie. Nie chcę. Będzie gorzej. Z resztą, i tak już zbyt długo zwlekałam.
Zdecydowanym gestem sięgnęła po szklankę z rozcieńczonym bimbrem i wypiła całość. Otarła usta. - Widzisz, było dużo lepiej. Następne pójdą jeszcze płynniej.
- To będzie aż tak długa historia?
- Długa - potwierdziła. - Bo byś zrozumiał, muszę zacząć od samego początku. I pokazać ci wszystko jak było. Tylko proszę, nie wtrącaj się. Niezależnie od tego, co pomyślisz, czy o co będziesz chciał zapytać. To skomplikowana sprawa i nie chciałabym, byś pochopnie wyciągnął wnioski.
- Bełkot, bełkot, bełkot - mruknął pod nosem, a dużo głośniej dodał - to może otworzę drugą butelkę?
- Przyda się. Od razu powiem ci, że nie będzie to obiektywny obraz, a do moich wspomnień dorzucę to, o czym dowiedziałam się później. Chcę byś wiedział dlaczego zrobiłam, co zrobiłam i co z nami wszystkimi tam się działo, jaka panowała atmosfera, co myśleliśmy. Pewnie i tak mi się nie uda, ale postaram się. Może wtedy mi wybaczysz moją prośbę. I zrozumiesz dla czego tyle zwlekałam. Zgadzasz się?
- A mam inny wybór?
- Masz.
Potrząsnął głową, rozsiadając się wygodniej. Odpięła swoją nieodłączną broszę. Z bliska widać było, że nie jest z litego srebra. Gdzieś w głębi połyskiwały w niej złociste i miedziane plamy. Zupełnie, jakby ktoś mieszał w kadzi ze stopionymi metalami. Kiedy przechylała ozdobę przemieszczały się.
- Więc patrz i słuchaj.
Stwierdziła, ciskając klejnot na podłogę. Nic się nie stało. Dopiero jak uderzyła go rękojeścią różdżki - rozległ się głuchy trzask.
Dzięki za tak miły komentarz, a właściwie komentarze :). Wrońskiego sama bardzo polubiłam, mam słabość do menelowatych postaci, ale niestety formuła Kroblamu daje mu ograniczoną, chociaż istoną rolę. Co prawda miałam tekst, w którym był jednym z najważniejszych bohaterów, ale straciłam go po awarii twardego dysku :(
Szczerze mówiąc to po przeczytaniu pierwszego rozdziału dziwię się, że opowiadanie jest oceniane tylko na 6? Jak dla mnie masz świetny język, dialogi były lekkie i naturalne, postacie już wzbudziły moją sympatię, a Wroński to po prostu mistrzostwo świata! :) Z chęcią przeczytam dalej i zobaczę jak rozwijasz akcję. :)