Opowiadanie
Piper Beta
Rozdział 3
Autor: | Pazuzu |
---|---|
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Kryminał |
Uwagi: | Yaoi/Shounen-Ai |
Dodany: | 2014-07-14 15:22:36 |
Aktualizowany: | 2014-07-14 15:22:36 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Dni weszły w z góry ustaloną rutynę. Pobudka, śniadanie, trening przez osiem-dziesięć godzin, z krótką przerwą pośrodku, obiad, odprawa na której analizowali wszystkie oddane strzały, godzinka-półtorej na odprężenie i do łóżek.
Nawet nie sprawdzali godzin - w zaspawanych pomieszczeniach platformy noc i dzień mieszały się dokumentnie. Na strzelnicy panowały zawsze te same godziny wczesnego poranka, w kwaterach zaś noc. Szybko stracili orientację i zdawali się na enigmatyczne wskazówki Gibsona dotyczące pór dnia i nocy.
Tempo było naprawdę mordercze i już po pierwszych pięciu dniach zaczął się zastanawiać, czy wytrzyma cały miesiąc takiej mordęgi. Jego ciało miało dość. Krzyczało przy kolejnych godzinach leżenia bez ruchu, protestowało przy kolejnych strzałach, policzek go bolał od kolby, ręce mu drętwiały. Dwa razy spóźnił się przez to z oddaniem strzału, co bezlitośnie wyłapał Gibson.
Mimo to był raczej zadowolony: nie musiał myśleć. Usypiał natychmiast, jak tylko się kładł. Nie przeszkadzał mu już smród stęchlizny panujący na platformie, ani nieustanny hałas. Nie myślał o wypadku, ani o Franku. Po prostu kładł się i odpływał.
Jego najpoważniejszą obawą, nie licząc stanu jego organizmu, był Cold. Chłopak niewątpliwie się starał i nawet robił postępy, ale nadal zdarzało mu się popełniać podręcznikowe błędy. Gibson codziennie prawił mu kazania, do których zaczął przyłączać się Wolf - co było jeszcze gorsze, bo nie tylko był czepliwy, ale i złośliwy.
Tylko on starał się być po stronie swojego odwodu, choć coraz częściej miał wątpliwości. I coraz bardziej się przekonywał do tego, że chłopak nie ma doświadczenia polowego. Początkowa obawa, że zawali akcję chwilami przeradzała mu się w pewność. No, chyba że stanie się jakiś cud. Albo nagle nastąpi zdecydowana poprawa.
Szóstego dnia postanowił, że się poważnie rozmówi z Coldem. Bez złośliwości, ale i bez pobłażania. Musiał po prostu wiedzieć, na czym stoi.
Po operacji nie doszedł jeszcze do siebie i mięśnie drętwiały mu szybciej niż kiedyś. Utykając dowlókł się do swojej kwatery i ciężko zwalił się na łóżko. Miał ochotę zamknąć oczy i spać. Spać aż po kres czasu. Ale oczywiście nie mógł sobie na to pozwolić. Był zbyt brudny i głodny. I chciało mu się lać.
Zwlekł się z posłania i poczłapał do mikrołazienki będącej wyposażeniem pokoju. W jej skład wchodziła toaleta i umywalka - prysznice mieli wspólne.
Cicho gwiżdżąc ulżył pęcherzowi.
Nagle zamarł. Był gotów przysiąc, że rano kosmetyczkę z lekami immunosupresyjnymi zamknął i zostawił na środku półki. Zawsze tak robił - zostało mu to jeszcze z wojska. Teraz była otwarta i leżała na krawędzi. Nie przejmując się brudnymi rękami sprawdził jej zawartość. Nic nie zginęło, ale jeden z leków był nie na swoim miejscu: on układał je alfabetycznie i nie było możliwości, by się pomylił.
Najwyraźniej ktoś przetrząsnął jego rzeczy.
Szybko opłukał dłonie, zapiął rozporek i poszedł sprawdzić do pokoju. Zupełnie zapomniał o zmęczeniu, niepokój był silniejszy.
Przejrzał wszystkie półki i szuflady. Na pierwszy rzut oka wszystko było tak, jak to zostawił, ale kiedy uważniej się przyglądał…
To nie były tak oczywiste rzeczy, jak opakowania leków, ale miał przemożne wrażenie, że ktoś starannie i uważnie przeszukał jego pokój. Tylko kto i po co?
Cały dzień ćwiczyli razem. Niemal bez wytchnienia. Czyżby był tu ktoś jeszcze? Właściwie na inne poziomy nie zaglądał, pozostali też raczej ich unikali, a Piper Beta była na tyle wielka, że mogły zmieścić się tu z trzy drużyny. I nic o sobie nie wiedzieć.
Musiał rozejrzeć się na pozostałych kondygnacjach. Świadomość tego, że ktoś może tu być jakoś go nie uspokajała.
Na dworze panował sztorm. Wysokie fale z niesamowitą siłą uderzały we wsporniki platformy. Ich huk przebijał się przez metalowe ściany modułu. Zacinający deszcz dudnił o zaspawane okna. Wiatr wył w kratownicach.
Wolf z Coldem grali w wirtualnego ping ponga. Raz jeden, raz drugi mierzył się z komputerowym przeciwnikiem. Obaj byli dobrzy - kontrolery ruchu tylko migały im w rękach. Po kilku rundkach na normalnym poziomie trudności jednomyślnie podkręcili go na maksimum.
Gibsona jak zwykle nie było z nimi. Początkowo co prawda obserwował grę, ale w pewnym momencie stwierdził, że ma coś do roboty i zaszył się w swojej kwaterze ze swoim komputerem.
- Royskopp, może się przyłączysz? - zaproponował nagle chłopak. - Zorganizowalibyśmy turniej.
- Dziękuję, postoję.
- Młody ma rację. Siedzisz tam i tylko się alienujesz. Wystarczy, że mamy od tego Gibsona.
- Nie jestem w tym dobry… - wykręcił się.
Wolf zrobił głupią minę. Do gry podwinął rękawy i odsłonił tatuaż na ręku. Royskopp był nawet nim zdziwiony, bo nie przypominał żadnej z znanych mu wojskowych dziar. Wyglądał raczej na więzienny.
- A co z amerykańską tradycją obijania się na misjach? Jak zbijaliście bąki w Iraku i Afganistanie? Tylko nie mów, że opychając się hamburgerami, wąchając stare majtki swoich dziewczyn i grając w piłkarzyki.
- Skąd wiesz, że byłem na misji?
- Bo jestem Sherlockiem Holmesem - zakpił. - A gdzie indziej amerykański strzelec mógł zdobyć doświadczenie? Sam słyszałem, jak mówiłeś młodemu, że masz ponad setkę trafień. A tyle mogłeś nabić tylko na wojnie z ciapatymi.
- Zgadłeś - przyznał. - Ale jestem kiepski z ping ponga. Zaniżyłbym tylko poziom.
- Jak chcesz - Wolf wzruszył ramionami. - Ja wracam do gry. Czyja kolej, młody?
- Twoja. I nie nazywaj mnie…
- Jasne. A teraz patrz i ucz się od mistrza. Może nawet zaczniesz trafiać do celu?
- Czep się tramwaja, Wolf.
Wiatr uderzył z taką siłą, że konstrukcja niemal się zatrzęsła. Morze Północne było w wyjątkowo parszywym nastroju.
Sztorm trwał już trzecią dobę, przynajmniej tak podejrzewał, i nie wyglądało na to, by miał się uciszyć. W sali treningowej huk był jeszcze gorszy niż w module mieszkalnym. Słabo wytłumione, metalowe ściany tylko potęgowały hałas żywiołu. W takich warunkach ciężko było się skupić na zadaniu. Podłoga się trzęsła, komunikacja szwankowała - by się zrozumieć niemal musieli krzyczeć. Do tego wszyscy byli poddenerwowani i nie szczędzili sobie złośliwości.
- Jeszcze tylko trzy centymetry do góry, a trafiłbyś Pana Boga w oko - kpił Wolf.
- Jeszcze tylko trzy sekundy spóźnienia, a nie miałbym do czego strzelać - odgryzł mu się Cold.
- Obaj nawaliliście - chłodno zauważył Gibson. - Musicie bardziej skupiać się na zadaniu.
- Gdybyście załatwili mi profesjonalistę, a nie dzieciaka po szkoleniu, to nie byłoby problemu - zrzędził obserwator.
- Lepiej być młokosem, niż zramolałym starcem.
- Biała Śmierć4 się znalazł. Snajper od siedmiu boleści.
- Sam nie jesteś Toddem Hodnettem 5.
Nagle rozległ się głośny, nawet jak na panujące warunki, metaliczny huk. Royskopp zerknął przez lunetę w jego stronę.
- Nie chcę się wtrącać, ale drona właśnie wbiła się w ścianę - zauważył.
- No to kurwa pięknie - pierwszy raz usłyszał, jak Gibson klnie. - Wolf, bądź uprzejmy i idź po nią. I módl się, by się nie uszkodziła, bo nam jaja urwą.
- Może podstawić ci balkonik? - szydził Cold.
- Zamknij się, młody.
W skrzyniach w kantynie znalazł latarki. Zabrał jedną. Odczekał, aż wszyscy pójdą do swoich kwater na spoczynek. Na wszelki wypadek poczekał jeszcze pół godziny i dopiero wyruszył na poszukiwania.
Postanowił zacząć od dołu i poruszać się do góry. Metodycznie, jak w wojsku.
Zszedł po chybotliwych schodach na najniższy poziom. Drzwi były zacięte, ale jak naparł barkiem ustąpiły. Owiał go okropny smród rdzy, kurzu i wilgoci. Jeżeli na górze panował zaduch, tu wręcz nie dało się oddychać. Do tego panowały przejmujące ciemności. Wyglądało to jak wejście do piekła - czarna, cuchnąca dziura. Odgłosy sztormu były dużo wyraźniejsze niż na górze. Może nie tak oszałamiające jak w module przetwórczym, ale i tak ogłuszające. Każdy dźwięk wzmagała pustka korytarza. Aż nabrał ochoty, by się wycofać.
Do diabła! Frankie padłby ze śmiechu, widząc jak się waha. Zupełnie jak jakaś baba. Nie bał się na pustyni, więc teraz też nie powinien. To było to samo, tylko na odwrót. No i tu nie wiedział z kim się mierzy.
Wszedł do środka. Jaskrawe światło latarki wydobywało szczegóły zniszczonej wykładziny i zawilgotniałych ścian. Szedł powoli, nasłuchując, choć w panującym wkoło hałasie nie miało to większego sensu.
Każde kolejne drzwi starannie oglądał. Szybko się przekonał, że niepotrzebnie - wszystkie były zaspawane na głucho. W końcu zaczął patrzeć tylko czy spawy są na miejscu i czy nie są pęknięte. Żadne nie były.
Smród był trudny do wytrzymania, ale oddychając płytko, przez usta, jakoś dawał sobie radę. Za to im bardziej zagłębiał się w korytarze, tym huk sztormu się potęgował. Tutaj nie było niczego, co odwracałoby od niego uwagę. Uderzenia fal i szum deszczu wbijały się w jego mózg, przenikały do głębi.
W końcu natrafił na ślepą ścianę. Korytarz się skończył. Zawrócił.
Wszystko wskazywało, że tu nikogo nie było. A co, jeżeli na wyższych kondygnacjach było podobnie? Piper Beta miała pięć poziomów mieszkalnych. Jeden zajmowali oni, na drugim były kantyna, jadalnia i inne pomieszczenia wspólne, a ten był opustoszały. A co, jeżeli na pozostałych dwóch też tylko hulał wiatr?
Nie, ktoś jeszcze musiał tu być. Innego wyjścia nie było.
Z pewnym trudem dotarł do wyjścia. W ciemnościach łatwo było się pogubić. Starannie zatrzasnął za sobą drzwi i wspiął się na wyższą kondygnację.
Tu wejście ustąpiło zadziwiająco lekko. Zupełnie jakby ktoś je już otwierał. To wzmogło jego czujność. Po raz pierwszy pożałował, że nie ma ze sobą broni krótkiej. Choćby głupiego rewolweru. W razie konfrontacji nie do końca dowierzał swojemu ciału. Było lepiej niż zaraz po przybyciu tutaj, ale skutki operacji miał odczuwać jeszcze jakiś czas.
Na szczęście korytarz wyglądał na równie opuszczony, co poprzedni. Znajdujące się po obu stronach drzwi do kwater również były zaspawane na sztywno. Nawet nie naciskał klamek. Szedł, a wilgotna wykładzina lekko uginała się pod jego stopami.
Nagle w kręgu światła zauważył coś. Niewyraźnego, właściwie ledwo odbijającego się od podłogi. Przykląkł by uważniej się przyjrzeć. Był to ślad wojskowego buta. Ale niewielki. Nie większy niż dziesiątka. Może nawet dziewięć i pół. Wyglądało na to, że ktoś tu dłużej stał. I to niedawno.
Więc jednak nie byli sami!
Jeszcze bardziej wzmógł czujność. Szedł omiatając światłem podłogę, ale ślady się nie powtórzyły. Zupełnie jakby tamten był fatamorganą. Ale to nie było możliwe!
Chwilę wahał się na skrzyżowaniu korytarzy, ale postanowił dalej iść prosto. Ze zdumieniem stwierdził, że choć wydawało mu się, że jest spokojny, serce waliło mu jak młotem. Niemal zagłuszało szalejący na zewnątrz żywioł.
- A szanowny pan co tutaj robi? - głos rozległ się tuż koło jego ucha.
Błyskawicznie się obrócił, celując łokciem w tchawicę. Natrafił na powietrze. Napastnik padł na podłogę. Chwycił go za łydki. Pociągnął. Royskopp upadł na plecy. Latarka poleciała w kąt. Poderwał się na równe nogi. Zbyt gwałtownie. Przenikliwy ból przeszył mu kręgosłup. Odebrał oddech.
Rozległ się krótki, szczery śmiech.
- Nerwowy jesteś, Royskopp. Ale nie dziwię ci się, też mnie diabli biorą - Cold podniósł leżącą latarkę. Był na tyle uprzejmy, że nie skierował światła na niego. - Wszystko w porządku? Wyglądasz nieciekawie…
- Tak - mruknął, próbując opanować syk bólu, - w najlepszym. Co ty tu robisz?
- O to samo mógłbym zapytać ciebie. I odpowiedzieć tak samo jak ty: myszkuję. A dokładniej, usłyszałem coś dziwnego i postanowiłem to sprawdzić.
- Ze mną tak samo.
- Tutaj jest czysto. Sprawdziłem też poziom wyżej. Nikogo tam nie ma.
- Byłem niżej. Również pusto.
- Czyli możemy wracać. Jesteśmy tylko w czwórkę - podsumował. - Możesz chodzić? Wydaje mi się, że dość ciężko upadłeś.
- Nic mi nie jest - skłamał. Na szczęście dał radę iść nie specjalnie utykając. - Gdzie nauczyłeś się takich metod?
- Nic specjalnego. Trening antyterrorystyczny. Wszyscy przechodziliśmy go w oddziale. Pracowałem w ochronie lotniska.
- Antyterrorysta lotniskowy - mruknął.- Czy ty w ogóle masz jakieś zaliczone trafienie?
Zapytał i momentalnie tego pożałował. Coś w twarzy chłopaka powiedziało mu, że tego tematu wolałby nie poruszać.
- Tak - powiedział z nienaturalną swobodą. - Pięćdziesiąt siedem, by być dokładnym.
- Jak to nabiłeś?! - zdumiał się.
- Miałem okazję - mruknął, tonem ucinającym dyskusję. - Masz, weź swoją latarkę. Mam własną.
Szedł za nim. Pięćdziesiąt siedem. Jak na policyjnego snajpera oszałamiająca liczba. Wielkie doświadczenie. Powinien doskonale radzić sobie w terenie i w zespole. Lotniskowi najczęściej działali stadami. Więc dlaczego ciągle popełniał błędy? Tego dnia również zawalił sporo prób. Jasne, było tego dużo mniej niż na początku, ale statystyki nadal były dla Colda bezlitosne. Co się z nim działo?
Nagle potknął się i upadł. Cold aż podskoczył w miejscu, zaskoczony.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Tak, nie zauważyłem naderwanej wykładziny.
- Uważaj trochę - chwycił go za ramię i pomógł wstać. - Uważaj, mój drogi, teraz nie możemy pozwolić sobie na kontuzje. - Szepnął mu do ucha.
Stłuczona noga bolała, ale nie tak, by zagłuszyć kręgosłup. Czuł się jak jakiś emeryt, kiedy kulejąc ruszył za nim.
By nie myśleć o bólu skupił się na chłopaku. Ten raczej kroczył niż szedł. Pewnie, z pewną nonszalancją. Ciekawe, jak był zbudowany pod tymi bezkształtnymi ciuchami? Ręka którą go podciągną była dość muskularna, choć drobna. W kręgu światła widział linię jego szyi i karku. Smukłą, bardzo elegancką. Poczuł przemożną chęć dotknięcia jej. Sprawdzenia jak gładka jest jego skóra. Może nawet pocałowania, spróbowania jak smakuje… To powinno być proste. Przed chwilą dał się zaskoczyć, ale górował nad nim siłą. Łatwo mógł go obezwładnić od tyłu, przycisnąć do ściany i…
Boże! O czym on myślał? Przecież Cold był jego partnerem! Powinien traktować go z pełnym profesjonalizmem, a nie chcieć zaciągnąć w krzaki. Ale jakoś obraz uległego chłopaka nie chciał zniknąć z jego umysłu.
Frankie miał rację - miał jakąś skazę na charakterze, która powodowała, że mieszał życie zawodowe z prywatnym i nie umiał ich oddzielić. Ba! W tym przypadku nawet nie chciał.
Bo co miał robić, skoro nadal czuł na uchu ciepło jego oddechu?
To się ledwo trzymało kupy. Cold był zbyt młody by przejść pełen trening antyterrorystyczny i to rozszerzony o szkolenie dla snajpera. A już na pewno nie miałby kiedy zdjąć te pięćdziesiąt siedem celów. Nawet on potrzebował pół roku by nabić taką liczbę, a przecież talibowie niemal leźli mu pod lufę. Znał jednego z SWATu który przez całą służbę nie wystrzelił ani razu! I tak najczęściej było. Antyterroryści lotniskowi byli zabezpieczeniem którego się nie używało. A każdy incydent z ich udziałem był nagłaśniany w mediach. Więc jak on to wystrzelał?
Jeżeli chłopak nie kłamał, to powinien być dużo lepszy niż pokazywały to próby. A nie popełniać takie błędy. Jedynym wyjściem jakie widział, zakładając oczywiście, że nie robił go w balona, była długa przerwa w strzelaniu. Nie roczna czy kilkumiesięczna, ale co najmniej trzyletnia. Ale jak była możliwa, skoro Cold na pewno nie przekroczył trzydziestki? To wszystko mocno nie grało.
Chyba, że kłamał. Ale przecież wtedy by go nie zatrudnili.
A może miał jakąś blokadę psychiczną? Tylko co to mogło być?
I kto, jeżeli byli sami, przeszukał jego rzeczy?
Drzwi trzasnęły. Podniósł wzrok znad tabletu. Chłopak podszedł do przenośnej lodówki, wyjął z niej karton soku i nalał sobie szklankę. Zauważył, ze trzęsą mu się ręce.
- Wszystko w porządku? - spytał.
- Nie.
Zwalił się na krzesło obok. Coś naprawdę musiało się stać, bo wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć. To było dziwne, bo dzisiaj poszło mu naprawdę nieźle. Nawet Gibson musiał przyznać, że popełnił tylko jeden błąd i to niewielki.
- Co się stało?
- Nie twój zasrany interes.
Ciężko westchnął, odkładając tablet na bok.
- Mój, bo jesteśmy partnerami. Jeżeli jeden z nas ma problem, rzutuje to na cały zespół. Tak więc interesuje mnie nastrój twój i Wolfa.
- Bardzo pięknie. Ja to nazywam wścibianiem nochala w nie swoje sprawy. Uważaj Royskopp, jak mawiają Anglicy ciekawość zabiła kota. A w moim kraju: ciekawość pierwszym stopniem do piekła.
- To zaryzykuję. Mogę się założyć, że Wolf byłby taki sam.
- Musisz mi o nim przypominać?!
- Znów się pokłóciliście? Tym razem na poważnie?
- Gówno, a nie pokłóciliśmy się… Chcesz wiedzieć, panie ciekawski? Ten sukinsyn mnie pocałował! Rozumiesz?
Chwilę trwało, zanim znaczenie tego wyznania do niego dotarło.
- Poca… Pocałował? - wykrztusił.
- Tak. Wbrew mej woli. Kurde! Jakbym miał ochotę na bara bara, to sam bym powiedział!
- To dla… to dlaczego mu nie przylałeś? Trzeba było dać po pysku.
- Bo nie mogę pozwolić sobie na uszkodzenie ręki.
- Jeżeli chcesz… - zaczął. Chłopak potrząsnął głową.
- Nie dzięki. Nie mieszaj się do tego. Dałem sobie radę. Kopnąłem go w jaja - dodał z cieniem uśmiechu. - I to solidnie. Dobra, idę do siebie. Jeżeli go tu spotkam, to jeszcze nie wytrzymam.
Zabrał szklankę i wyszedł, zostawiając Royskoppa w ciężkim zdumieniu. Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego. Żeby Wolf był gejem? Choć w sunie nie powinien się dziwić. Normalnego do tego zadania by nie wybrali.
Ale jak do nędzy teraz będą ze sobą współpracowali? To komplikowało i tak trudną sytuację w jakiej się znaleźli.
4 Finn Simo Häyhä, nazywany Białą Śmiercią, jest powszechnie uważany za najlepszego snajpera w dziejach. W czasie Wojny Zimowej ( listopad 1939 - marzec 1940), zabił ponad 700 Rosjan (z czego 542 z karabinu wyborowego). Do tej pory to niepobity rekord. Zmarł w 2002 roku. Zespół Sabathon na płycie Coat of Arms z 2010 roku umieścił utwór na jego cześć pt. White Death..
5 Jeden z bardziej znanych współczesnych amerykańskich strzelców wyborowych. Po 20 latach kariery przeszedł na emeryturę stając się jednym z najbardziej cenionych taktyków i teoretyków nowoczesnego wykorzystania snajperów na polu bitwy..
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.