Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Nadprzyrodzony

Terri

Autor:O. G. Readmore
Serie:Pokemon
Gatunki:Horror
Uwagi:Przemoc
Dodany:2019-07-22 23:44:39
Aktualizowany:2020-05-05 21:15:39


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Nad lawendowymi wzgórzami unosił się słodko-mdły zapach kwiatów. W ciszy przypominającej mowę nagrobków dało się usłyszeć pojedyncze głosy. Szeptały coś pomiędzy sobą, ale milkły zawsze wtedy, gdy do miasta zbliżał się jakiś podróżny. Przypominały wścibskie sąsiadki bezczelnie obgadujące wszystkich dookoła i nabierające wody w usta wraz z pojawieniem się na horyzoncie przedmiotu plotek.

Nazwa wzgórz jak i miasteczka wzięła się od otaczających je zewsząd kwiatów. Rozkwitały na wiosnę i barwiły okolicę na intensywny, fioletowy kolor. Do samego miasteczka można było dotrzeć od wschodu z Saffron, przez góry wyruszając z Vermilion, lub drogą morską. Jednak w rzeczywistości przez większą część roku, trasy do Lavender były niedostępne. Jakieś dwa lata temu w Kamiennym Tunelu doszło do nieszczęśliwego wypadku - zginął młody chłopak - osunął się kawałek skały i zmiażdżył mu głowę. Wtedy jakiś biurokrata wydał zakaz wstępu do jaskiń (jakby miało to zwrócić życie tamtemu dziecku) i z czystym sumieniem przeszedł do innych, urzędniczych obowiązków. Droga numer osiem z Saffron do Fuschia była niemal nieprzejezdna, a na pieszą wycieczkę mało kto sobie pozwalał. Szkoda, że tym razem biurokraci nie pomyśleli o jakiejś renowacji. Do Fuschia jak i Saffron prowadziły inne drogi, a kto by się przejmował Lavender? Pozostawała jeszcze przeprawa przez wodę. Niestety miasto nie posiadało portu, a więc jedynym sposobem dopłynięcia do jego brzegu był pokemon, ale tylko wtedy, gdy nie było burz, czyli w okresie wiosennym. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat pogoda w Kanto bardzo się zmieniła, utrudniając tym samym życie wielu trenerom. Pogoda nie sprzyjała podróżom na pokemonach, a miejsca takie jak Lavender odczuwały to najmocniej. Miasteczko nie miało areny lidera, a więc i powodu, aby było odwiedzane przez trenerów. Jedynymi przybyszami byli ludzie, którzy nie mieli wyboru; odwiedzali krewnych lub stary cmentarz znajdujący się na wzgórzu.

Będąc szóstą godzinę w trasie czuła jak biała bluzka przesiąknięta potem klei się do pleców. Autobus zatrzymał się na ostatnim przystanku, z którego zawracał z powrotem do centrum miasta. Tu wysiedli. Tuż przed nimi znajdowała się droga prowadząca do Lavender. Chociaż słowo droga wydawało się Terri niewłaściwym określeniem. Kończył się chodnik, a zaczynała zaniedbana ścieżka pełna kałuż, wyboi i chwastów wychodzących z pobocza.

- Moja babka mawiała, że opuszczając Lavender niewolno spoglądać za siebie.

- Twoja rodzina pochodzi z tych okolic, prawda? Masz tu jakichś krewnych?

Kyle wzruszył ramionami.

- Niby tak, ale nie utrzymujemy z nimi kontaktu.

- Dlaczego?

- Babcia w młodości była niezłą żyletą - stwierdził: - podobno ukradła chłopaka siostrze. Pogniewały się o to na śmierć i życie.

- To okrutne - stwierdziła Terri, a potem oboje się zaśmiali.

O Lavender pierwszy raz usłyszała na lekcji historii. W okresie wojen o Kalos miasteczko posiadało port służący do przepraw międzyregionalnych. Po wojnie Lavender nie potrafiło odżyć i pozostało jedynie wspomnieniem dobrze prosperującego miasta portowego. Pod krótką notatką w podręczniku szkolnym umieszczono ilustrację miasteczka przedstawiającą widziane z oddali brzydkie, spadziste dachy domów tonące we mgle. Nawet fotografia zdawała się zniechęcać do wizyty tam, bo co lepszego może czekać podróżnych poza brzydkimi, spadzistymi dachami? Wtedy obiecała sobie wbrew wszystkiemu zawędrować do Lavender i na przekór całemu światu oświadczyć, że jej się tam podoba. Chociaż Terri często zapominała o obietnicy złożonej miasteczku to w końcu zawsze powracała do niego myślami.

W zeszłym roku, dla przykładu, poznała bajkę o pięknej księżniczce, która z tęsknoty za ukochanym skoczyła ze skarpy w pobliżu Lavender. Ukończywszy szkołę postanowiła dłużej nie zwlekać i wyruszyć na kilkudniową wycieczkę do miejsca, które fascynowało ją od tak dawna. Wreszcie podążała na spotkanie z przeznaczeniem.


***


Czasami miewała złudne wrażenie, że od śmierci Lostelle minęło zaledwie kilka dni, a nie szesnaście miesięcy. To był najtrudniejszy okres w jej życiu. Dokładnie pamiętała każdy dzień poszukiwań dziewczynki. Ośmiolatka z Archipelagu Wysp Sevii zaginęła szóstego kwietnia zeszłego roku. Wyszła do szkoły i już nikt więcej jej nie widział. Do poszukiwań zaangażowano wtedy całą policję Kanto. Pod dowództwem Jenny przeczesywano kolejne wyspy archipelagu. Dziesiątego kwietnia ze względu na złe warunki atmosferyczne postanowiła zawiesić poszukiwania dziecka na dobę. Jedna doba. Jedna decyzja. Jeden błąd. Po rozpogodzeniu zaczęto przeszukiwać las na sztucznej wysepce należącej do wyspy Kin. Dwie godziny później odnaleziono kryjówkę porywacza oraz ciało małej Lostelle. Sekcja zwłok wykazała zatrucie silnymi toksynami z grzybów Parasecta. Morderca czując na plecach oddech policji postanowił pozbyć się wszelakich dowodów, a w tym dziewczynki. Policja spóźniła się kilkanaście minut. Trucizna działała szybko.

Kilka dni później Jenny złapała sprawcę.

Prasa długo rozpisywała się o policjantce, która aresztowała seryjnego mordercę. Lostelle przeszła do historii jako jego ostatnia ofiara. Jenny przybyła na pogrzeb dziewczynki jako bohaterka. Wszyscy jej gratulowali i dziękowali, a ona najzwyklej w świecie przyjmowała dziękczynne peany.

I wtedy usłyszała słowa matki:

- To ty ją zabiłaś! Gdybyście nie byli tacy opieszali ona byłaby tutaj! Moje dziecko!

Dlaczego wszyscy inni widzieli w niej bohaterkę skoro nią nie była? Wspomnienie o Lostelle zawsze będzie wspomnieniem o Lostelle.


***


Worek z symbolem pocztowego Pidgey'a leżał w progu blokując drzwi na zaplecze. Jenny przystanęła spoglądając na niego. Po chwili z pomieszczenia wyłonił się Wilbur Fuji z tacką i trzema filiżankami. Ustawił je na małym stoliku pomiędzy Jenny, a czajniekiem elektrycznym.

- Ładna pogoda - zagaił.

- Czy u pana kupię pocztówki? - przeszła do rzeczy.

- Owszem.

- A na poczcie?

- Nie mamy poczty - odparł zupełnie otwarcie, spoglądając na worek pocztowy: - listy trafiają do hotelu, a stąd zawożę je do urzędu w Saffron w każdy poniedziałek, środę i czwartek.

List musiał zostać wysłany zaraz po przyjeździe. Ostatni raz z rodziną kontaktowała się we wtorek. Wtedy dzwoniła, że wracają. Ciekawe, czy zapamiętał ją?

- Dużo poczty przychodzi do pana?

Fuji uśmiechnął się przebiegle. Podniósł czajnik z zagotowaną wodą i zalał wrzątkiem dwie filiżanki. Trzecią zostawił. Seymour jeszcze spał. Ludzie z natury nie lubią zimnej kawy i młody towarzysz policjantki z pewnością nie stanowił w tej kwestii wyjątku. Do dłuższej rozmowy należało się napić kawy. Podał filiżankę Jenny.

- Mój ojciec tak robił - stwierdził z rozbawieniem.

- Co takiego? - spytała zakłopotana.

- Miał to poczucie, że nawet najzwyklejsze pytanie powinna poprzedzać jakaś głębsza myśl - wziął łyk kawy i kontynuował: - układał kolorowe przemówienia, na przykład, kiedy źle się sprawowałem w szkole opowiadał mi o wędkarstwie, aby na końcu porównać mnie do ryby miotającej się na żyłce i w ten sposób przestrzec mnie przed wagarowaniem. Słuchając tych wywodów męczyłem się strasznie i chociaż teraz robię dokładnie to, co on, proszę mi wierzyć, lubię konkrety. Za stary jestem na cyganienie. Skoro jest pani policjantką lub detektywem to proszę pytać bez podchodów, chętnie odpowiem.

- Chciałam być miła - ukorzyła się zaskoczona postawą hotelarza.

- W porządku - uśmiechnął się - możemy porozmawiać o niczym, ale szanuję też pani czas.

Dłużej nie musiał jej przekonywać. Sięgnęła po fotografię do kieszeni. Z pokazaniem pocztówki chwilowo wstrzymała się.

- Dwoje nastolatków.

Widok pary ze zdjęcia wywołał żywiołową reakcję Fuji'ego.

- Zameldowali się w poniedziałek.

- Mieszkali w hotelu? - tym razem reakcja Jenny była nieco nad wyraz.

- Nie... Chłopak mówił o biwaku - zaczął wyjaśniać nieco spokojnej: - Chcieli na ten czas zostawić w pokoju niepotrzebne szpargały.

Jenny pokiwała głową.

- I zostawili? Co potem?

- Potem... - zakłopotał się. - Wynajęli pokój na cztery dni. W czwartek z samego rana przyszła dziewczyna. Zabrała walizki i tyle ją widziałem.

- A Kyle?

- Nie... Była sama.

- Możliwe, że czekał przed motelem?

Fuji zawahał się.

- Może to nic takiego, ale ona była jakaś inna - zmienił ostrożnie temat. - Gdy pojawili się u mnie po raz pierwszy, ta mała, była bardzo wesoła i rozgadana, a gdy wróciła po rzeczy prawie nie mówiła. Poza tym utykała na lewą nogę.

- I co dalej?

- Spytałem, czy potrzebuje pomocy, ale powiedziała, że nie. Tyle.

Jenny układała kolejną teorię. Na razie wolała nie rozmyślać o nastrojach Kyle'a i Terri oraz o kontuzji nogi. Mogli mieć wypadek, a Terri pod wpływem szoku wróciła do motelu po rzeczy, ale co dalej? Należało jak najszybciej rozpocząć poszukiwania. Biznesowe przepychanki to jedno, ale dwójka dzieciaków potrzebująca pomocy to zupełnie inna sprawa.

- W Lavender od zawsze znikali młodzi ludzie - wycedził przez zęby Fuji: - to klątwa tego miasteczka.

- Co ma pan na myśli? - spytał Seymour od dłuższej chwili przysłuchujący się rozmowie z boku.

Wilbur odbił od blatu recepcji po trzecią filiżankę.

- Jakiś rok temu do Lavender przybył młody trener pokemonów - mówił, podając kawę chłopakowi - był zainteresowany nawiedzoną wieżą.

- Chodzi o ten budynek, który widać z mojego okna? - wtrąciła Jenny.

- Widać go z każdego miejsca. To jakaś diabelska sztuczka - dodał niechętnie hotelarz. - Nieważne, w którą stronę patrzysz widok na wieżę masz zawsze przed sobą.

- I co z tym trenerem? - ponaglił go zniecierpliwiony Seymour.

- Wszedł do środka - głos Fuji'ego falował. Staruszek wyraźnie usiłował zapanować nad nerwami. - Tamtej nocy z wnętrza wieży dobywały się przeraźliwe, nieludzkie wrzaski. Rano ludzie zauważyli, że zamknięte od lat drzwi są otwarte na oścież. W końcu postanowiono, że dla bezpieczeństwa zamknie się je na kłódkę.

- Może to był pokemon? - zasugerowała Jenny.

- To nie brzmiało jak coś pochodzącego z naszego świata.

- A co z chłopakiem? - Seymour ponowił pytanie.

Fuji głęboko westchnął.

- Więcej go nie widzieliśmy w tych stronach.

- Nikt nie zgłosił jego zaginięcia na policję? - dla Jenny najbardziej niewiarygodnym elementem historii był brak udziału służb.

- To był przyjezdny - odparł usprawiedliwiająco hotelarz. - Trenerzy opuszczają miasta za nim ktokolwiek zauważy, że w ogóle w nich się pojawili.

- A inni? Powiedział pan, że od zawsze znikali tu młodzi ludzie - naciskał Seymour, widocznie nie zauważając jak ciężko przychodzi o tym opowiadać ich gospodarzowi.

Fuji zamieszał w filiżance.

- Kilka lat temu zaginęli chuligani, a jeszcze przed nimi facet, który chciał przerobić wieżę na hotel. Wszystkim zaginięciom towarzyszyły te okropne hałasy. Kilka dni temu... - teraz zawahał się: - to coś znowu się odzywało.

- Czemu właściwie służy wieża?

- Tego nikt nie wie. Była tu od zawsze i będzie dopóki nie rozpadnie się ze starości. Najlepiej byłoby ją zburzyć, ale ludzie obawiają się, że to coś co mieszka w jej wnętrzu będzie wtedy szukało nowego domostwa.

Jenny i Seymour wymienili się spojrzeniami, a pan Fuji mówił dalej:

- Jeśli te dzieciaki weszły do wieży to z pewnością potrzebują pomocy.


***


Jeśli w życiu istniała jedna idealna chwila to właśnie ją przeżywała, starając się nie uronić ani jednej cennej sekundy. Był chłodny poranek. Stalowo-niebieskie chmury powoli płynęły po niebie mijając blade słońce. Obok niej leżał Kyle. Jego spokojny, rytmiczny oddech uspokajał ją. W tle miała widok na panoramę Lavender. Znad jednakowych dachów domów, które pokochała przed laty dzięki ilustracji w podręczniku górowała wysoka wieża z iglicą. W jednej chwili zapragnęła odwiedzić wieżę.


***


Kyle ruszył wzdłuż metalowego ogrodzenia. Od wschodniej strony brakowało kilku prętów w ogrodzeniu. Chłopak bez trudu przecisnął się przez ubytek, a następnie zawołał dziewczynę. Po chwili oboje stali po drugiej stronie. Terri rozejrzała się po placyku. W wysokiej trawie kryły się nagrobki. Naliczyła trzynaście grobów i trzy kupki kamieni, które mogły być niegdyś grobami. Sama budowla miała podstawę prostokąta. Na dłuższych ścianach znajdowały się po cztery małe okna osadzone w ciężkich murach. Od podstawy wychodził długi komin kończący się iglicą. Do środka wiodły ogromne dwuskrzydłowe drzwi, na których wisiał łańcuch z kłódką. Górny zawias od lewego skrzydła był luźny. Natomiast prawe skrzydło pod wpływem wilgoci deformowało się do zewnątrz.

Terri obeszła budowlę. Okna na wschodniej ścianie były powybijane. Ostatnie było wyrwane z ramy, a wokół niego ktoś prowizorycznie ustawił cegły łatające wyrwę w ścianie. Odsunąwszy kilka cegieł dostała się do środka. Zaraz za nią wszedł nieco niezdarnie Kyle.

W nieprzeniknionej ciemności czuli fetor zgnilizny.

- Strasznie capi - wyszeptała.

Mimo że byli sami wolała zachowywać się cicho. Wykiełkowała w niej obawa, że ktoś może ich usłyszeć, jakiś ochroniarz, policjant albo co gorsza właściciel terenu. Zwymyśla ich, a na końcu wyrzuci. Obawa jakkolwiek wydała jej się nieuzasadniona. Mieszkańcy Lavender proszeni o wskazanie jakichś zabytków zwyczajnie kiwali głowami strapieni, a na pytanie odnośnie wieży stawali się zdenerwowani lub agresywni. Nikt nie miał dość odwagi, aby wejść do środka i wyrzucić ich.

Latarka nieznacznie oświetliła pomieszczenie. Nie było w nim nic nadzwyczajnego - zniszczone meble, jakieś śmieci. W jednej chwili Terri zapragnęła zwiedzić wyższe piętra budynku. Z niemal oszalałą ekscytacją wspięła się na kręcone schody prowadzące na górę.

Ściany pomieszczenia pokrywał grzyb oraz grafii. Wśród niecenzuralnych napisów i paskudnych obrazków nader często pojawiała się czerwona litera "R". Na środku znajdowały się długie, drewniane ławki, a gdzieś pomiędzy nimi leżała przewrócona na bok mównica.

Nagle usłyszała głuchy stukot oraz dławiący się warkot. Intuicyjnie spojrzała za siebie. Tuż obok leżał Kyle. Terri poczuła jak na moment traci czucie w nogach upadając obok chłopca. Jego dłonie drżały, a z wielkiej rany na głowie wyciekała krew. Nad nim stał morderca.

Tytanicznych rozmiarów, umięśniony mężczyzna w masce zakrywającej większą część twarzy. W dłoni ściskał długą kość, do której końca przytwierdzony był kamień. Prymitywny młot dotknął twarzy Terri. Nieznajomy przymierzył się do uderzenia i wziął zamach.

Dziewczyna intuicyjnie przesunęła się do tyłu. Młot znalazł się tuż obok nogi Terri. Obuch utkwił w przegniłej podłodze dając jej kilka sekund na ucieczkę.

Wstała z ziemi i zrobiła kilka kroków, aby wpaść na ławkę przed sobą. Przekoziołkowała się, lądując tuż obok przewróconej mównicy. Jakieś dwa metry od niej znajdował się morderca. Pomrukiwał nerwowo stąpając pomiędzy ławkami. Terri opanowała chęć wrzaśnięcia. Przerażona przeczołgała się w stronę niewyraźnego konturu schodów prowadzących na wyższe piętro. Powoli zaczęła wchodzić na kolejne stopnie; wyżej i wyżej. Wtedy poczuła ucisk łydki, a zaraz za nim rwący, tysiąc razy gorszy, ból. Trafił ją!

W szale i przerażeniu jęła wspinać się na kolejne stopnie docierając na drugie piętro. Odgłosy wydawane przez potwora cichły. Oddalał się. Zebrawszy siły spróbowała stanąć na nogach, ale okropny ból uderzył ze zdwojoną siłą. Skóra wokół rany siniała, a całość wyglądała koszmarnie. Chociaż chciała płakać, krzyczeć, wołać o pomoc, nie zrobiła tego w obawie przed monstrum, które zabiło Kyle'a. Wydała z siebie jedynie cichy drżący jęk.

- Nie bój się - usłyszała słowa otuchy.

Dopiero teraz rozejrzała się po pomieszczeniu. Pokój był w zasadzie pusty. Jedynie na jego środku stało łóżko, na którym siedziała kilkuletnia dziewczynka.

- Co... co tu robisz? - wyszeptała.

- On tutaj nie przyjdzie - odparła najzwyklej w świecie. - Mamusia mu nie pozwala.

- Kim... jesteś? - spytała, czołgając się w jej stronę.

Dziewczynka pomogła jej usiąść na łóżku.

- Mam na imię Amber, a ty?


***


- To nie jest dobry pomysł - oznajmił Seymour.

Jenny nic nie odopowiedziała. Od przyjazdu miała wrażenie, że wieża woła ją do siebie. Nie była to żadna optyczna sztuczka jak tłumaczył to sobie Seymour, czy działanie złych sił, w które wierzył pan Fuji. Nawiedzona wieża była samotna, a jedynym lekarstwem na jej odosobnienie była Jenny.

- Terri i Kyle mogą być w środku i potrzebować pomocy - odparła stanowczo.

- Nadal uważam to za zły pomysł - jego sprzeciw był pozbawiony siły. - Może powinniśmy wrócić z policją albo jakimś zarządcą?

- Nie ma na to czasu - ucięła, szarpiąc łańcuch na drzwiach.

Seymour nie odpowiedział już nic. W duchu chciał, aby tam weszła i wszelakie sprzeciwy wygłaszał wyłącznie z przyzwoitości. Nie cierpiał siebie za tchórzliwą postawę, ale nie pozostało mu nic innego. Na prośbę pana Hamma dotarł do Lavender, usiłuje współpracować z policjantką, a teraz jest pod wieżą, w której wnętrzu, być może, byli Terri i Kyle.

- Wierzysz w intuicję? - spytała Jenny. - Wierzysz, że należy za nią podążać nawet ślepo?

- Nie wiem - odparł cicho.

Zawstydzony niespoglądał już na twarz policjantki, ale na nagrobek znajdujący się przy samej ścianie budynku. Odczytał imię Gwendolyn lub Gwendolen.

Jenny otworzyła lewe skrzydło. Drzwi na jednym zawiasie odgieły się mocno i opadły na ścianę. Do wnętrza wieży wpadły pierwsze od wielu lat promienie słońca odsłaniając jej sekrety.

Parter do złudzenia przypominał małą izdebkę jakiegoś zrujnowanego domu. Pod ścianą ustawiono meble; kredens, stół oraz połamane krzesła i przegniły fotel. Dalej stały zwinięte dywany oraz obraz przedstawiające kwiaty. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny. Jenny poczuła ogromne rozczarowanie. Z zewnątrz wieża przypominała majestatyczną budowlę religijną, a w rzeczywistości była mieszkaniem.

- Kyle! Terri!

Z murów odpowiedział jej dźwięczny głos w rytm melodii:

Za kim tak płaczesz, młoda dziewczyno?

Nad czyim grobem rozpaczasz?


Piosenka ucichła tuż za plecami Jenny. Kobieta obejrzała się za siebie. Obok porzuconych mebli stała starsza kobieta i nuciła melodię.

- Co pani tu robi? - spytała odruchowo policjantka.

- Widziałaś moje córeczki? Piękne są.

- Kim pani jest?

- Dlaczego tak boisz się Lostelle?

Jenny zamarła na chwilę. Zapanowała ciemność.

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.