Tanuki-Czytelnia

Tanuki.pl

Wyszukiwarka opowiadań

Yatta.pl

Opowiadanie

Horteks-Szczur

Gejt Tu Hel

Autor:Moonlight
Dodany:2005-08-20 11:48:20
Aktualizowany:2005-08-20 11:48:20


Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Rzecz wygląda, jak wygląda, nic mądrego we wstępie nie napiszę, bo jest noc. ^^"

W każdym razie - jako, że poprzedni rozdział zakończono eleganckim cliffhangerem, dziś zmiana wątku, kolejny bishonen do kolekcji i tak trochę... kosmicznie się zrobiło.

Horteks-Szczur

odc. 4 (?)

Gejt Tu Hel

Kosmiczny Imperator z dumą patrzył w głąb wielkiej hali, gdzie na rusztowaniach uwijali się robotnicy. Doszedł do wniosku, że przestawienie procesu produkcyjnego na ziemską technologię przynosi same zalety. Główną z nich jest tania siła robocza, której nie musiał zbierać po najbardziej nieprzyjaznych rubieżach galaktyki (odpowiednik średnio uczęszczanego podwórka przy ulicy Śląskiej w Szczecinie). Wystarczyło udać się do pierwszego lepszego ziemskiego urzędu pracy w dniu wypłacania zasiłków. Szybko mógł się przekonać, że były stoczniowiec, co prawda bez takich nowomodnych wynalazków jak przenośny neutralizator grawitacji, czy choćby laserowa poziomnica - ale za to ze szpachlą i lutownicą - jest w stanie uwinąć się z robotą szybko, solidnie i za przysłowiową flaszkę. A ziemskie przysłowia niosły w sobie niejedno ziarno prawdy.

Betoniarka już wkrótce będzie gotowa, pomyślał z satysfakcją Imperator. Wreszcie wzrok jego padł na stojącą na stole niewielką klateczkę, w której kącie widniał ciemny kształt.

- No i co teraz? - zapytał Imperator, starając się, aby jego głos brzmiał odpowiednio imperatorsko. Przez chwilę kontemplował akustykę hali. Kształt w klatce poruszył się, w półmroku zalśniły małe oczka.

- No właśnie? - odezwał się zjadliwie Szczur. - Myślisz, że wyszedłeś na swoje?

- Hm, wydaje mi się, że tak... książę.

Mężczyzna nachylił się i spojrzał Szczurowi prosto w oczy. Zawarł w tym spojrzeniu całą nienawiść, jaką żywił do niego i do całej rasy Księżycowych Szczurów... Nie mógł jednakże powstrzymać ledwo uchwytnego uśmiechu na myśl, że od pewnego czasu istnienie owej rasy można było spokojnie wpisać w błąd statystyczny.

Szczur był tym błędem.

- A jeśli masz na myśli - dodał Imperator spokojnie - twoich ziemskich... przyjaciół, to raczej nie ruszą ci z odsieczą. Ktoś się nimi zaopiekował.

Szczur ze zdenerwowaniem ruszał wąsikami.

- Jeśli odważysz się cokolwiek zrobić Malwince i...

- Odważę się!

Imperator wyprostował się gwałtownie, rysy jego twarzy stężały nagle. Spod opuszczonych powiek przyglądał się gryzoniowi.

- Po tylu latach - rzekł wreszcie. - Dostaniesz to, na co zasłużyłeś. Co powiesz na śmierć w paszczy Trójgłowej Bestii z Krawędzi?

Na dźwięk tych słów Szczur zamarł w bezruchu. Trójgłowa Bestia, owiany legendą potwór wywodzący się z Krawędzi Światów, zajmował jedno z czołowych miejsc w pierwszej setce najbardziej krwiożerczych stworzeń wszechwymiarów. Cechował się tym, że bez uprzedzenia rzucał się do gardła każdej istocie w zasięgu wzroku - z wyjątkiem jednej. Jednorazowo istniał jeden osobnik w całym wszechświecie, zdolny do poskromienia Bestii, zresztą z jej wyboru i na jej przyzwolenie. I tak długo, dopóki się jej nie znudzi i nie zostanie przez nią pożarty. Przedwieczna Bestia miała już za sobą kilka setek Poskramiaczy, a średni okres pełnienia tej zaszczytnej funkcji wynosił jakieś dwa i pół roku.

Czyżby więc Imperator posiadał teraz władzę nad Trójgłową Bestią z Krawędzi? Myśl ta była zbyt przerażająca, aby zatrzymywać ją przy sobie dłużej niż sekundę.

Ktoś cicho, bezszelestnie niemal pojawił się przed obliczem Imperatora - wysoki mężczyzna o bladej, pociągłej twarzy, ubrany na czarno; również czarne były jego włosy, opadające nieco poniżej ramion. Spowijający jego sylwetkę mrok kontrastował z blaskiem srebrnej biżuterii.

- Mój drogi Gervazy - rzekł Imperator, jakby oczekiwał jego przybycia. - Znasz zapewne jego książęcą mość, Księżycowego Szczura... Przedstaw go mojej Stelli. Będzie zachwycona.

- Tak, panie - powiedział cicho Gervazy, spoglądając na Szczura wzrokiem pełnym odrazy. Jednak zanim dotknął klatki, od strony szkieletu Betoniarki dobiegło ich ochrypłe wołanie:

- Ej, panie inżynier! Chodź pan no tutaj!

Gervazy westchnął ciężko i pokręcił głową z dezaprobatą, po czym ruszył ku rusztowaniom. Lata studiów i ciężkiej pracy, stanowisko Głównego Konsultanta ds. Rozwoju i Postępu u boku samego Imperatora, tytuł Honorowego Prezesa Ligi Węża i Tetrisa Konstelacji Triangulum Australe - to wszystko nie znaczyło nic dla bandy leniwych Ziemian, za szczyt myśli technicznej uznających polifoniczny dzwonek w komórce. Tymczasem Gervazy ściągał dzwonki kiedy oni jeszcze skakali z drzewa na drzewo, okładając się po głowach bananami, a gdy pierwsi ziemscy artyści tworzyli na ścianach jaskiń pierwsze graffiti za pomocą soku z buraka, on zdobywał swoje pierwsze Mistrzostwo Ligi w Mental Snake 4D... Ech, młodość... To dopiero były czasy...

Wspinając się po drabinie, szybko odegnał od siebie te myśli. Wspomnienie o beztroskich czasach młodości nieuchronnie przywoływało mu przed oczy sceny, o których tak bardzo pragnął zapomnieć... Traumatyczne przeżycia, przez lata skrywane na dnie jego serca, powracające w koszmarnych snach, będące źródłem jego niewyobrażalnego wstrętu do wszystkich gryzoniowatych...

Kiedyś miał szczurka. Nazwał go Jimmy. Jimmy był wspaniałym zwierzątkiem, takim uroczym i wspaniałym towarzyszem zabaw! Do czasu, kiedy wyrosła mu druga głowa i pożarła ulubione, różowe bamboszki pięcioletniego Gervazego. Od tego czasu... Nie, nie pora teraz o tym myśleć!

Bamboszki... Miałe takie puchate, królicze uszka... Gervazy powstrzymał łzy cisnące mu się pod powieki. Dla odprężenia zwizualizował sobie obraz Szczura, rozszarpywanego przez Bestię na kawałki. A potem na kawałeczki. Na cząsteczki. Na atomy. Na protony, neutrony i elektrony. I na... kwarki? W każdym razie - na mielonkę.

Od razu zorientował się, że coś jest nie tak. Grupka robotników, zamiast żwawo wywijać młotkami, stała przy jakiejś skomplikowanej konstrukcji, żywo o czymś dyskutując.

- Co się dzieje? - zapytał Gervazy i na wszelki wypadek zaczął powtarzać sobie w myślach odpowiednie mantry. Miał cichą nadzieję, że tym razem nie da się wyprowadzić z równowagi.

Przez chwilę byli stoczniowcy naradzali się cicho między sobą, wreszcie najodważniejszy z nich wystąpił krok do przodu. Zsunął beret na tył głowy i poskrobał się pożółkłym palcem w łysinę. Na widok niedopałka przylepionego do dolnej wargi, poczucie estetyki Gervazego wywinęło koziołka i ogłosiło strajk.

- Widzi pan? - zapytał, wskazując wyżej wymienionym palcem na finezyjną stalową konstrukcję, jako żywo nadającą się na główny element scenograficzny niskobudżetowego serialu science-fiction "Brama do piekieł". - To Maciaszczyk zrobił. To jest, no, bramka do ogródka. Dla szwagierki, znaczy się.

- Nigdy bym się nie domyślił, panie Kociubka. Nigdy - rzekł słabo Gervazy.

- Maciaszczyk to artysta! - rzekł z uznaniem ktoś z tłumku. - Na ASP go nie chcieli, bo niby matury nie miał... Ale to równy chłop!

- No i widzi pan... - kontynuował Kociubka. - Tu się tak zaświeciło i Maciaszczyk pod tym przeszedł i, znaczy się, zniknął!

Wśród robotników zaszemrało. Gervazy, wiedziony jak najgorszym przeczuciem, przyjrzał się konstrukcji, przypominającej skrzyżowanie dowolnego dzieła dowolnego awangardowego rzeźbiarza z rozbitym... czymś. Ale w tym szaleństwie była metoda. Gervazy oblał się zimnym potem. Czyżby ten głupi Ziemianin z siedmioma klasami podstawówki i kursie spawacza... nie, to niemożliwe... owszem, przypadki chodzą po ludziach, ale żeby aż do tego stopnia?

- Wasz kolega - oznajmił głucho Gervazy - całkowicie przypadkowo ustawił płaskowniki stalowe pod odpowiednim kątem, przy ściśle określonym rozstawie śrub... Darujmy sobie szczegóły... Udało mu się stworzyć transmiter międzywymiarowy otwarty na kanał Delta-Trzynaście!

Miny robotników świadczyły o ich dogłębnym zrozumieniu tematu. Na widok tych twarzy wrażliwa dusza Gervazego załkała rozpaczliwie.

- Apage! - zakrzyknął najstarszy z grupki i przeżegnał się, utkwiwszy w bramce przerażony wzrok. - Diabelskie narzędzie! Diabli Maciaszczyka do piekła zaciągnęli, za jego grzechy, za jego żywot nieobyczajny! Zniszczyć to!

- W żadnym wypadku! - Gervazy zasłonił sobą transmiter. - Proszę to ogrodzić i się do tego nie zbliżać! Muszę to wpisać do raportu. No, panowie, do pracy!

"Panowie" poszeptali coś między sobą, rzucając szybkie spojrzenia na konstrukcję, po czym zaczęli rozchodzić się do swoich zajęć. Już wkrótce rozległo się skrzypienie rusztowań, stukanie młotków i donośne warczenie wiertarek przeróżnych kalibrów. Gervazy przez chwilę jeszcze patrzył na międzywymiarowy transmiter. Przez głowę przelatywały mu myśli o małpach, którym tylko dać młotek i całkowicie przypadkowo wynajdą helikopter...

Wewnątrz bramki dało się zauważyć delikatne falowanie powietrza. Gervazy wolał nie zastanawiać się, dokąd trafił Maciaszczyk Marian, lat czterdzieści sześć. O ile wogóle gdzieś trafił, a nie został rozszczepiony na atomy (protony, kwarki, mielonkę) podczas transmisji. Korzystanie z takich amatorskich nigdy nie było pozbawione ryzyka. Prawdę mówiąc, to samo tyczyło się tych bardziej profesjonalnych. Najnowsze ustawy - Gervazy sam je swego czasu podpisywał - wymagały uwzględniania tego faktu w instrukcjach obsługi. Producenci popularnych zestawów majsterkowicza "Złóż sam swój domowy transmiter międzywymiarowy" adnotację o wysokim ryzyku umieszczali więc - najmniejszym druczkiem, widocznym w świetle ultrafioletowym.

Gervazy pokiwał tylko głową i ruszył na dół. Wcale nie miał zamiaru szczegółowo opisywać tego wypadku w raporcie, czego mógłby oczekiwać od niego demon biurokracji, Kosmiczny Imperator. Braku Maciaszczyka nawet nie zauważy. A taki transmiter... Może się przydać. Ale tym Gervazy postanowił zająć się najwcześniej następnego dnia. Teraz - załatwić sprawę ze Szczurem. To załatwi się migiem. A potem...

Główny Konsultant ds. Rozwoju i Postępu rozmarzył się na myśl o cichym, spokojnym wieczorze, który miał zamiar poświęcić swojemu najnowszemu hobby - szydełkowaniu.

Według niektórych osób, Kosmiczny Imperator nie miał za grosz zdolności do polityki, był zarozumiałym bufonem skupionym na własnej imperatorskości, biurokracji i nienawiści do Księżycowych Szczurów. Osoby te w większości wolały się nie ujawniać, uznając zawczasu, że perspektywa bliskiego spotkania z jednym z najbliższych doradców Imperatora, Głównym Konsultantem ds. Rozwoju i Postępu, nie jest zbyt kusząca. Był jednak ktoś, kto nawet Gervazego uważał po prostu za nieszkodliwego wariata z polakierowanymi na czarno paznokciami. Osóbka ta miała przede wszystkim imponującą szopę ciemnorudych loków, połyskujących miedzianie przy każdym ruchu, a w dalszej kolejności - mnóstwo piegów na okrągłej twarzyczce i intensywnie zielone oczy, mogące wprowadzić każdego w stan konsternacji. Poza tym miała na imię Stella i - ach, tak - była córką Imperatora. I jego następczynią, ma się rozumieć.

Według odwiecznej tradycji, następcą Imperatora miało prawo zostać to z jego dzieci, które - czy to w bezpośredniej walce, czy to podstępem, wykazując największy spryt i wyrachowanie - pozabijało wszystkich swoich braci i siostry. Stella była najmłodsza, a i rodzeństwa miała niemało. Kiedyś. Imperator nie tęsknił za nimi, bo i tak ledwo pamiętał imiona ich matek. Czy może raczej - dawczyń materiału genetycznego, bo większość latorośli stworzył w wyniku eksperymentów, w których się lubował. W pewnych kręgach kwestionowano, czy miano następczyni faktycznie należy się Stelli, ale ona się tym nie przejmowała.

Przecież to, że była Poskramiaczką, nie miało prawie żadnego znaczenia. Prawda?

Z początku średnio podobała jej się perspektywa wyruszenia z tatusiem i jego świtą w daleką podróż w celu szerzenia rozwoju i postępu na jakichś zapyziałych planetkach, szybko jednak polubiła Ziemię. I Księżyc, który kiedyś miała okazję bardzo dobrze poznać. Być może panienka w jej wieku powinna raczej podróżować autostopem przez galaktykę, wpadając na koncerty hard-rockowe gdzieś w okolicach zapomnianych kwazarów, a nie tkwić z ulubionym zwierzątkiem w pewnym portowym mieście - ale nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ziemia jak mało która planeta nadawała się do prowadzenia złożonych badań socjologicznych. Stella, jako dziecko z dobrego domu, odbierała swego czasu staranne wykształcenie na najbardziej znanych planetoidach uniwersyteckich, a obecnie była w trakcie zbierania materiałów do pracy "Planeta Ziemia - przegląd patologii społecznych". Właśnie robiła notatki do rozdziału dotyczącego specyfiki zachowań ludzkich w środkach komunikacji miejskiej, gdy ten idiota, pobrzękujący srebrnymi łańcuchami, przyniósł jej tę klatkę. Po czym zniknął, usilnie starając się nie spoglądać nawet na kształt za kratkami.

Gdy Stella omiotła wzrokiem klatkę, ołówek wypadł jej z ręki. Przez chwilę nie mogła uwierzyć własnym oczom.

- Ty... jesteś Szczurem, prawda? - zapytała tylko, wpatrując się w zwierzątko.

- Owszem - odrzekł, postępując zgodnie z zasadą, że nawet jeśli zaraz masz być rzucony na pożarcie Trójgłowej Bestii z Krawędzi, nie oznacza to, że możesz zrezygnować z uprzejmości. - Miło mi panią poznać.

- Nie... - wyszeptała Stella. - To niemożliwe. I ja mam ciebie...

- Obawiam się, że tak.

Rzucanie przeróżnych indywiduów na żer Bestii było chlebem powszednim Stelli. Można powiedzieć, że robiła to beznamiętnie, z przyzwyczajenia i rutynowo, w zależności od tego, kto znowu nie przypadł do gustu jej tatusiowi. Ten mały gryzoń zdawał się jednak ją przerażać. Z pewnością byłby z siebie zadowolony, gdyby wiedział, że jest prawdopodobnie jedynym stworzeniem we wszechwymiarach, które jest w stanie przerazić Stellę. Według powszechnej opinii, następczyni Imperatora miała nerwy jak stalowy płaskownik. Faktem było, że już od ponad półtora roku ujarzmiała Bestię, co było wynikiem znaczącym. Do legendy przeszła historia o tym, jak pokonała Siedemnaście Macek Chaosu w głębinach Wymiaru Cienia. Nie wspominając już o tym, że nikomu jeszcze nie udało się poprosić jej o rękę... i przeżyć.

- Szczurze - wyszeptała, zbliżając twarz do klatki i powoli odzyskując pewność siebie. - Mam ci coś do powiedzenia.

- Nie wątpię.

- Nie mogę rzucić cię Bestii... Czy jeśli otworzę klatkę, uciekniesz?

Błysk w zielonym oku oznaczał, że teraz to Szczur może zacząć czuć się przerażony.

- Nie - odpowiedział szybko. I słusznie, bo Stella wykonała szybki, ledwo dostrzegalny dla oka ruch ręką i po chwili w jej dłoniach zmaterializowały się dwa sejmitary. W następnym momencie jednak rozmyły się tak szybko, jak się pojawiły.

- Iluzja? - zapytał Szczur.

- Kiedy będzie kroić cię na plasterki, okaże się wystarczająco realna, żeby zrobić to w sekundę - ostrzegła Stella, po czym otworzya klatkę. Szczur przez chwilę wahał się, po czym wszedł na jej rękę.

- Nie mogę w to uwierzyć... - powiedziała Stella, patrząc na gryzonia. Jego oczy... Tak, dobrze znała te oczy. Aż zbyt dobrze. Nie mogła ot tak pozwolić mu zginąć - nie teraz, kiedy znów odzywa się skrywana przez lata tajemnica...

Odgłosy stukania i wiercenia cichły powoli. Robotnicy schodzili z rusztowań. Przez chwilę słychać jeszcze było przyciszony szum rozmów, bardziej ożywionych niż zwykle. Wreszcie ostatni z byłych stoczniowców opuścił miejsce pracy, a w hali zapadła cisza...

Powietrze wewnątrz ogrodowej bramki zaczęło falować szybciej, zamgliło się. Wzdłuż płaskowników i zwojów drutu przemknęły iskierki. Wewnątrz transmitera powoli zaczął materializować się ludzki kształt...

Poprzedni rozdziałNastępny rozdział

Ostatnie 5 Komentarzy

  • Skomentuj

Brak komentarzy.