Opowiadanie
Psychoza Bogów
3.
Autor: | Clemerina |
---|---|
Korekta: | Dida |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Mroczne |
Uwagi: | Alternatywna rzeczywistość |
Dodany: | 2010-12-23 21:40:52 |
Aktualizowany: | 2011-01-04 17:31:52 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Proszę nie kopiować.
Zdradził.
Znów uwięził tych, co z radością opuszczali podziemia Tartaru, widząc w nim swojego pana i zbawcę. Zniszczył nadzieję, okrucieństwem maskując swoje obawy i lęk przed buntem, który napawał go niesamowitym przerażeniem. Patrzył na wstrzymującą oddech Gaję, nie spodziewającą się takiego obrotu spraw. Gdzie się podziała ta obiecywana wolność?
Zniszczył.
Zniewolił Reję, smutnooką Reję, która nie potrafiła wydobyć z siebie protestu matki. Poddawała mu się, pozwalała niszczyć w imię przepowiedni, którą wzburzona Gaja wykrzyczała nieposłusznemu synowi. Stawał się taki jak Gwieździsty, zaczynał naśladować znienawidzonego ojca. Wszystko zdawało mu się być ironią, przed którą nie było ucieczki. Dawniej przyświecające mu ideały zblakły, zastąpione przez zwykłą przekorę. On tak nie skończy. Jego to nie dotyczy.
Zabił.
To jego wrogowie. Patrzy na szczęśliwą Reję, trzymającą w ramionach nowonarodzoną Hestię. Jak w amoku wyrywa ją z matczynych objęć, sprawnie uciszając wszelkie protesty. On tak nie skończy, powtarza, połykając kolejne dzieci. Złotowłosą Demeter, władczą Herę i mrocznego Hadesa. Jego to nie dotyczy. Reja płakała w milczeniu, połykając łzy wściekłości i klękając przed ukochanymi rodzicami. Zniszczcie go, zdradźcie, zabijcie. Niech wreszcie zniknie.
Zaczął upadać.
Uśmiech na Jego twarzy zdawał się być tak naturalny, iż moje własne odczucia nagle okazały się cieniem prawdziwych emocji. Wyciągnął w moją stronę swoją nienaturalnie bladą dłoń, wyciągając z ciepłego, przytulnego mieszkanka, które mogłam nazwać domem. Uniósł się na swych ciemnych od brudu skrzydłach, by pokazać mi gwiazdy. Ich hipnotyzujące światło oślepiało nas z każdą sekundą coraz mocniej. W końcu zmusiło nas do powrotu. Nie byliśmy godni przestworzy.
Czerwień kwiatu, stojącego na jasnym kuchennym stole, coraz bardziej ją irytowała. Wnosiła coś zakazanego do pełnego pastelowych barw mieszkania. Westchnęła, powoli odwracając wzrok i podrapała Hanę za uszami. Po cichym i spokojnym mieszkaniu rozniosło się echem przeciągłe i pełne zadowolenia mruczenie białej kotki. Dziewczyna flegmatycznym ruchem dotknęła dłonią czoła i przymknęła oczy. Kim jesteś, morderco? Kim ty tak naprawdę jesteś?
Otworzyła oczy i sięgnęła po stojący na stoliczku duży, czerwony kubek z pomarańczową herbatą. Przysunęła ją do ust, delektując się już samym zapachem, który przywoływał na myśl ciepłe, słoneczne dni lata. Przymknęła lekko oczy, robiąc łyk i spojrzała na udaną reprodukcję jednego z obrazów Moneta. Jasne, pastelowe odcienie farb wtapiały się w otoczenie. To ją uspokajało, choć tak naprawdę nie potrafiła tego zdefiniować. Brak indywidualności koił nerwy i wnosił coś spokojnego do tego idiotycznego życia.
Otworzyła książkę i wzrokiem po raz dziesiąty śledziła pierwsze sześć linijek. Same w sobie były niczym - zwykłymi wyrazami układającymi się w normalne zdania. Zrobiła łyk herbaty, gdy po jej plecach przeszły niechciane dreszcze. Przecież ona To wiedziała.
Pokazywał jej urywki siebie samego; sprzeczne, wykluczające się nawzajem fragmenty, które nigdy nie miały tworzyć logicznej całości. Bawił się nią, a ona mimowolnie wyczuwała, że zostało jej coraz mniej czasu. Zmarszczyła lekko brwi. Skup się, skup. Nie spodziewała się tego wszystkiego, w jakimś stopniu pragnęła innego - szczęśliwego dla niej - zakończenia. Jej własna śmierć nie była rzeczą, do której chciała się przyzwyczaić. Przecież nigdy nie chciała stać się taka sama jak On.
Z cichym westchnięciem wstała, zmuszając kotkę do zejścia z niej. Odłożyła książkę, starając się nie myśleć o zakreślonych fioletowym flamastrem kilku pierwszych zdaniach. Podeszła do ciemnej, niepasującej do ogólnego wystroju mieszkania wieży i nacisnęła play. Ze sprytnie zamaskowanych głośników, udających zwykłe obrazy, dobiegł ją wywołujący ciarki na plecach głos.
- Witamy po drugiej stronie, marionetko. Małymi krokami zbliżamy się coraz bardziej do końca naszego osobistego spektaklu. Cieszysz się, prawda? Jeszcze trochę i będziesz wolna. No, przynajmniej w pewnym stopniu. Przecież śmierć wyzwala, nieprawdaż?
Cichy, na poły złowieszczy na poły szaleńczy śmiech. rozszedł się echem po pomieszczeniu. Lekko wzdrygnęła się i odruchowo obejrzała za siebie. Odetchnęła cicho, przeklinając w duchu swoją pewnego rodzaju fobię. Usiadła na kanapie, wzrokiem szukając kotki, która w niewytłumaczalny sposób zniknęła.
- Zastanawiałaś się może kiedyś nad celem ludzkiej egzystencji? - Jego głos ponownie rozbrzmiał w jej mieszkaniu. W niemożliwym wręcz skupieniu oczekiwała dalszych wyznań. To miało ją ocalić. Przymknęła oczy. Skup się. Skup. - Nad istotą ludzkiego bytu, tak moralnie złego do szpiku kości? Czy myślałaś kiedyś o śmiesznych, ludzkich uczuciach? Nie? To pozwolę sobie...
Milczenie było dla mnie błogosławieństwem, wypływającym z siły. Ta, niemożliwa do zniesienia dla innego człowieka cisza, momentami przytłaczała, wciąż jednak dając ostoję i otulając swoimi ramionami. Powoli rozkochiwałam się w niej, szukając zapomnienia od tego całego pieprzonego świata. A przede wszystkim, szukałam zapomnienia przed Nim.
W snach często umierałam. Koszmar powoli zaczął się urzeczywistniać w nocnych marach, które usilnie starałam się od siebie odgonić. Rzeczywistość zlewa się z ułudą bycia bezpieczną w tych czterech ścianach i czasami wybucham w głębi siebie nieopanowanym śmiechem, przypominając sobie, że kiedyś było inaczej.
Rzeczywistość zaczyna mieszać mi się z wytworzonym w moim umyśle surrealizmem. Przeklinam się za to, wciąż nie potrafiąc odróżnić koszmaru od jawy. Jednak nie mogę krzyczeć, słowa znikały gdzieś w środku mnie samej. Dławię się nimi, duszę w ciszy, oczekując pomocy. Powoli się staczam. Równia pochyła, po której się wspinam, okazuje się pułapką bez wyjścia. Szukam drogi ucieczki, śniąc na jawie mój prywatny koszmar.
Boję się. Tak strasznie boję.
Mojry przędły nić, bezlitośnie wymierzając sprawiedliwość.
Zniszczone pragnienia były błędem, którego nie potrafiły wymazać. Czymś zbędnym, nie mającym prawa bytu w ich wyidealizowanej wizji świata stworzonego przez Demiurga. Nie potrafiły przyznać się do zatracenia ideałów, które powoli schodziły na dalszy plan. Liczyła się sama czynność i Nić.
Patrzyły na swoje powykrzywiane siostry, które w ciemności Hadesu skazywały ludzi, tych biednych, drobnych ludzi za popełnione przez nich błędy. Z pustym wzrokiem śledziły ten dziwny porządek rzeczy, który początek miał w ich dłoniach. Udawały, że wszystko jest w porządku, a ich wyroki wciąż są nieomylne. Taki jest ład świata, krzyczą. Tak powinno być.
Trzy niszczycielki patrzą na swoje dzieło i pozwalają łzom płynąć. Kiedy to się zmieniło? To nie jest nasz wyśniony świat. Coś w nim jest nie tak. Jednakże wciąż milczą, tym osobliwym rodzajem milczenia, nie dopuszczając do siebie prawdy. Kiedy straciłyśmy nad tym kontrolę?
Jego twarz po raz kolejny wykrzywił uśmiech, ukazujący w sobie niewyczerpywalne wręcz pokłady nieobliczalnej nienawiści. Nagle, w ułamku sekundy złapał mnie za ramię i wciągnął gdzieś tam głęboko pod powierzchnię ziemi. Powietrze w moich płucach zaczynało znikać, a wszechogarniające ciepło zaczynało parzyć. Otworzyłem usta, by krzyczeć z wszechobecnego bólu, ale głos utknął gdzieś tam pomiędzy. Zamknąłem oczy i po chwili wszystko wróciło do normy. Uśmiechnąłem się do swojego odbicia. Jeszcze mam czas.
- To pozwolę sobie opowiedzieć ci pewną bajkę. Można by rzec, że swoistą opowiastkę na dobranoc dla małego dziecka. - Jego usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. Zmrużył lekko oczy, wciąż wpatrując się w padający za oknem śnieg. - Dawno temu, żył sobie pewien młody, przystojny lekarz. Wydawało się, że był idealną partią, kimś, kto mógł szybko wspinać się po kolejnych stopniach kariery. Jednakże ów lekarz miał pewną, niezauważalną dla otoczenia rysę. Niesamowicie wręcz brzydził się dziwkami. Tak, moja droga - nienawidził prostytutek. Pewnego razu, po przeprowadzeniu ciężkiej, wykańczającej psychicznie operacji, wyszedł na spacer o północy. Nie zdając sobie z tego sprawy, że w kieszeni miał nóż chirurgiczny, który zapomniał odłożyć, podczas powrotu do jego ciepłego mieszkania w jakieś kamienicy, pewna pani lekkich obyczajów zaproponowała mu swoje usługi. Domyślasz się co zrobił, prawda? - Cichy, lodowaty śmiech wydobył się z jego ust. Upił łyk wódki i odstawił kryształową szklankę na stolik naprzeciwko zimnego kominka. - Zabił ją. Poderżnął jej gardło, wyciął wszystkie organy wewnętrzne, a na koniec pozbył się i macicy. Uspokojony, sprzątnął wycięte narządy i spalił wieczorem w kominku. Jednakże, wkrótce znów udał się na wieczorny spacer. I ponownie w jego domu do świtu palił się ogień w kominku.
Zamilkł na chwilę, doskonale zdając sobie sprawę z tak istotnych elementów grozy, które zamierzał wprowadzić. Westchnął cicho, niemalże niedosłyszalnie, wiedząc, jak to wszystko zaatakuje jej psychikę. Milczał wciąż, w spokoju robiąc kolejne łyki palącej gardło cieczy. Rozejrzał się po nieco ponurym, jednakże wciąż przytulnym pomieszczeniu, które obecnie służyło mu za mieszkanie. Wzrokiem prześliznął się po dwóch drewnianych figurkach, przedstawiających wizerunki pradawnych bogów, wazonie z chińskiej porcelany, kredensie pełnym wyszukanych alkoholi i pięknych, jedynych w swoim rodzaju kryształowych szklankach.
- Z czasem zyskał przydomek Kuby Rozpruwacza. - Uśmiechnął się na myśl o tym, jednak jego głos wciąż pozostawał tak samo obojętny. Była to mała, lecz niezwykle istotna kwestia dla powodzenia Jego planu. - Jego zawód miał ratować ludzi, pomagać im przetrwać na tym bożym padole. Wyczuwasz tę ironię, prawda? Pozbawiał życia, choć powinien je im dawać. Zaprzeczał sam sobie, niszczył cel swojej egzystencji.
Zamilkł, tym razem na krótki, niemalże nie istniejący ułamek sekundy. Potrząsnął na wpół roztopionymi kostkami w wódce i cicho zaśmiał się sam ze swojej głupoty. Pomaga Jej, ratuje Ją przed samym sobą. Zaprzecza swojemu istnieniu. Spojrzał na leżącą trzy metry dalej w głąb pokoju broń. Nie, jeszcze nie teraz. Przedstawienie wciąż musi trwać.
- To był mój dziadek, droga ofiaro.
Opętańczy śmiech, który niekontrolowanie wyrwał się z niego, tak, jakby od samego początku do niego nie należał, ogarnął całe pomieszczenie, hol, kuchnię i echem rozniósł się po reszcie mieszkania. Następnie wydostał się przez trzy uchylone okna, które, mimo późnej zimowej pory pozostawały otwarte. W kilka minut ogarnął swoim szaleństwem całe miasto, docierając nawet do ubranej w gruby, szary, wełniany sweter dziewczyny, przytulającej swoją białą, żółtooką kotkę. Dotarł w najgłębsze zakamarki i przyniósł ze sobą zbliżającą się wielkimi krokami Śmierć.
Z Kogoś, znów stałem się Niczym.
Każdy kiedyś spotyka w swoim życiu brutalną rzeczywistość. Wszyscy błagają ją na kolanach o mniejszy wymiar cierpienia, żałując szczęścia, które zesłała im pomyślna Fortuna. Na myśl o tym uśmiecham się cynicznie, wiedząc, że rozrachunek nigdy nie jest na zero. Cierpienie jest zbyt ludzką rzeczą, a ranienie innych od zamierzchłych czasów istnieje w naszych genach i charakterach.
Mogę powiedzieć, że nigdy się przed nią nie ugiąłem. Stawiałem opór, niemal skutecznie prąc naprzód, bez zbędnych pytań do siebie samego, czy to faktycznie jedyna droga. Do jakiegoś czasu udawało mi się nawet wygrywać; słodki smak zwycięstwa był moim antybiotykiem na bolączki świata. Moją osobistą heroiną, która tak jak każdy narkotyk, oszałamiała swoim zapachem, pchając nas ku czynom, których popełnić nie chcieliśmy.
Z tego całkowitego otumanienia tylko ktoś z zewnątrz może i ma prawo mnie wyciągnąć z nicości, w której otchłań nieświadomie wpełznąłem. Umysł oszalały od napływu zdarzeń, nie może nadążyć za tym wszystkim co się wokół mnie dzieje. Zatraca się w samym sobie, nie chcąc opuścić granic swojego bezpiecznego więzienia. Mimowolnie i mnie tam zamyka, egoistyczne postępowanie tłumacząc obroną przed światem. Teraz wreszcie mur zaczyna pękać, a ja wysyłam do wszystkich moje modły.
Uwolnijcie mnie stąd.
Ostatnie spojrzenie na zakrwawiony materiał. Powoli odpływałem w nicość, inną od tej, którą znałem. Pozwoliłem sobie opaść na ziemię, a uwolnione od ciężaru nerwy rozluźniły się, pomagając mi zasnąć. Ból, który jeszcze niedawno męczył moje kamienne serce zniknął, razem z osłoną. Dym rozwiał się, a ja znów miałem możliwość wyboru.
Ten paradoks dotarł do mnie po dość długim czasie - wybór zawsze istniał, ale moja żądza nienawiści zasłoniła mi drogi na długo. Miałem ochotę roześmiać się gorzko, kiedy powoli uświadamiałem sobie to, co było schowane przed moimi myślami. Świat przestaje dla mnie istnieć w takiej postaci, w jakiej istnieje. Cienie nocy przesłaniają mi słońce, które zachodzi dla mnie. Powieki opadają, otaczając mnie grubym kokonem przed złem tego świata.
Zasypiam.
Bardzo tajemniczy, mistyczny klimat. Świetnie napisane ^^ czytałem z przyjemnością. Czekam na kolejne części ;)