Opowiadanie
Psychoza Bogów
2.
Autor: | Clemerina |
---|---|
Korekta: | Dida |
Serie: | Twórczość własna |
Gatunki: | Dramat, Mroczne |
Uwagi: | Alternatywna rzeczywistość |
Dodany: | 2010-12-17 21:52:19 |
Aktualizowany: | 2010-12-17 21:52:19 |
Poprzedni rozdziałNastępny rozdział
Proszę nie kopiować.
Gaja to świat.
Jest wszystkim, otaczając nas swoim słodkim, nieco smutnym uśmiechem, tuląc w ramionach złaknione ciepła potomstwo. Sny zaczynały się spełniać, marzenia nie były potrzebne. Powstała Reja, niezwykle podobna do matki, spoglądająca na świat tymi samymi, smutnymi oczami. Narodził się On, mający nieść klęskę temu Światu. Kronos, pełen nienawiści i cierpienia, chcący wyrwać się z tego więzienia stworzonego przez Uranosa. Pragnący ucieczki w zapomniane.
Gaja to zemsta.
Nienawidziła go. Zamknął ją, uwięził i zmusił do bycia posłuszną. Zniszczył dumę tego Świata, sprowadzając na siebie jej gniew. Nasunął to pragnienie niszczenia, destrukcji, obejmującej wszystko i każdego z osobna. Wydał na siebie wyrok śmierci, pozwalając żyć znienawidzonemu potomstwu. Dlaczego, zdawała się pytać za każdym razem Gaja, ponownie przywołując ten sztuczny, radosny uśmiech. Dlaczego chcesz mnie zniszczyć? Jak ja cię nienawidzę.
Gaja jest zniszczeniem.
Zabij go, szeptała do ucha Kronosa, w dłoń wciskając tępy, zardzewiały sierp. Zniszcz to, co sprawiło, że cierpiałeś. A on, zahipnotyzowany, spojrzał na trzymaną w dłoni broń, przywołując sarkastyczny uśmiech. Cierp starcze, mówił, powoli wbijając sierp w jego ciało. Cierp, patrząc jak niszczę to, co stworzyłeś.
Zrywanie czereśni nigdy nie było tak prostą pracą na jaką wyglądało. Zawsze kojarzyło jej się z systematycznością i rozwojem ludzkim. Na początku trzeba było zerwać te najniżej rosnące - często blokowały dostępu do wyższych partii drzewa. Latające wokół słodkich owoców owady przeszkadzały w zbiorach, używając do obrony żądeł. Delikatnie, by nie pobrudzić białej, lnianej sukienki zrywała owoce, po kolei i z namysłem układając je w tylko sobie znany wzór w koszyku. Świecące pomiędzy gałęziami promyki, delikatnie oświetlały twarz, czyniąc ją podobną do wizerunku anioła.
Ze stoickim spokojem próbowała zakłócić choć raz ten nienaruszalny porządek świata; zaczęła zrywać od samej góry. Wystawione na największe niebezpieczeństwo, w postaci słońca i ptaków, czereśnie stawały się słodkie i dzielnie okupowane. Przegryzła wargę, w ostatniej chwili odsuwając rękę od żądła osy. Zmarszczone w skupieniu brwi pomagały wytężyć umysł nad tak ważną w chwili obecnej czynnością.
Nieprzyjemny trzask gałęzi, mrugnięcie oka i powoli czuła jak opada. W osłupieniu próbowała złapać się jakiejkolwiek gałęzi, mogącej ocalić jej ciało przed upadkiem z wysoka. Z ust wydobył się niemy krzyk, mający uwolnić ją od tego złego snu, koszmaru, który otacza swym cieniem i podłością Tamtego Świata.
Przekleństwa powtarzane w jej umyśle szokują, plamią język wulgaryzmami i nieartykułowanymi określeniami. Przez ten jeden moment znów może poczuć się dawną sobą. Tą zaskakującą, wyzwoloną, niebezpieczną. To wszystko znika jednak w ciągu ułamku sekundy.
Urwany oddech i moment zderzenia z Ziemią.
Drganie powiek i ręce kurczowo zaciśnięte na blado różowej pościeli. Krzyki wydobywające się z twoich ust powoli zanikają, świadcząc o zanikających koszmarach sennych. Mięśnie po chwili wolno się rozluźniają, a oddech uspokaja. Kraina snów ponownie przyjmuje cię do swojego świata, planując kolejną pułapkę na nieświadomych niczego wędrowców. Piaskowy dziadek już szykował się do ataku, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.
Wczoraj widziałam Anioła.
Siedział na dachu jednego z wielu pustych budynków i wpatrywał się w coraz mocniej padający śnieg, którego płatki przyklejały się do jego nienaturalnie bladej twarzy. Rude, niemalże czerwone włosy odbijały się od otaczającej go jasności, a bose, poranione stopy niby od niechcenia dotykały ciemnoczerwonych cegieł. Skrzydła stawały się przezroczyste, coraz bardziej brudne. Ich naturalna, oślepiająca biel zniknęła. Została tylko szarość brudu.
To miasto było pełne samotnych aniołów, porzuconych przez Boga.
Monotonny dźwięk silnego wiatru za oknem potrafił uśpić nadwerężone nieustannym strachem nerwy. Coraz płynniejszym ruchem głaskała białe futro Hany, kiwając się na ogromnym, wiklinowym fotelu bujanym. Nierówny oddech uspokajał się, przywracając jej tak dziwne i nienaturalne dla niej uczucie odprężenia.
Już wkrótce zginie. Chciała uwolnić się od tej myśli, odpędzała ją od siebie, jednak natrętna wciąż wracała. Potrząsnęła głową, a ciemne kosmyki uderzyły ją kilka razy po twarzy. Miała o tym nie myśleć. Przecież postara się przeżyć w tym wyludnionym miejscu.
Nigdy go nie widziała. Jej potencjalny morderca czaił się gdzieś w zaułkach tego opuszczonego miasta, czekając na chwilę, w której się podda. Jednak nawiedzał ją coraz częściej w mrocznych snach bez krwi. Nie tak miała zginąć. I tego właśnie się panicznie bała.
Pogłaskała Hanę, otwierając drzwi. Kotka wykorzystała okazję, wymykając się wąską szczeliną. Westchnęła cicho, podnosząc torbę z książkami i ruszając w pościg za zwierzątkiem. Jej stracić nie mogła.
Kotka zatrzymała się przed wyjściem na ulicę. Stara, zardzewiała brama wciąż była przeszkodą, której nie potrafiła pokonać. Jej białe futerko wpasowywało się w otaczający je ze wszystkich stron śnieg. Uśmiechnęła się, zapinając jej obróżkę ze smyczą.
- Wybacz, kochanie - mruknęła do zwierzątka, poprawiając szalik. - Ale dopóki żyjemy, musimy się trzymać razem.
Opuszczona biblioteka publiczna była miejscem, w którym obydwie spędzały coraz więcej czasu. Ogromne regały i miliony książek miały w sobie coś uspokajającego - tutaj potrafiła przestać myśleć o tym całym przytłaczającym ją świecie. Zdjęła ciepły płaszcz, szalik i czapkę, kładąc je na jednym z kilkunastu krzeseł. Odgarnęła jeden niesforny kosmyk z oczu i rozpięła smycz Hanie.
Szybkim krokiem wytrawnego znawcy ruszyła w głąb regałów, poszukując tego jedynego, w którym się zakochała. Jeden, Drugi, Trzeci. Stanęła, wzrokiem lustrując kilka półek. A, B, C, D. Dłonią przejechała po grzbietach książek. Sześć, Siedem, Osiem, Dziewięć. Uśmiechnęła się, wyciągając tę poszukiwaną. Jest. Dokładnie tam, gdzie ją zostawiła.
Otworzyła ją i ze zdziwieniem spojrzała na powoli opadającą białą kartkę, złożoną w idealny kwadrat. Nie dostrzegła małego płatka czerwonego kwiatu, który delikatnie ześlizgnął się z powierzchni papieru i opadł niezauważalnie na podłogę. Ukucnęła, odkładając książkę na bok. Rozejrzała się, znów wyczuwając Jego obecność. Kim tym razem dla mnie będziesz? - pomyślała, rozwijając papier.
Pięknie wykaligrafowane litery tak samo jak poprzednio głosiły imię i nazwisko jednego z autorów. Tytuł ją zaskoczył - nie tego się po Nim spodziewała. Westchnęła cicho, odkładając książkę na swoje miejsce, troskliwie przejeżdżając po niej palcami. Odwróciła się, odchodząc.
Kiedyś Go w końcu pozna.
Stanowił zagadkę, która z czasem wypełniała się coraz większą liczbą niewiadomych. Bała się, strach ogarniał ją zaraz po tym, gdy mijała ciekawość. Ciekawość powracała, gdy tylko spojrzała na to pismo. Przerażenie tymczasowo odsuwało się na dalszy plan. Przecież wciąż żyje.
Pogłaskała delikatnie Hanę, drapiąc ją za uszami i uśmiechnęła się, gdy usłyszała to zadowolone mruknięcie. Wzrokiem wciąż śledziła kolejne linijki tekstu książki. Kiedyś Go pozna. Wiedziała to. I będzie to ostatni dzień w jej życiu.
Reszta jest milczeniem.
Prawdziwy świat przemawia inaczej, zupełnie inaczej próbuje się do nas dostosować. Bełkocze o grozie, chce przemówić, wciąż pozostając niemową. Wskazuje tylko, dławiąc się własnym przerażeniem. Coś tu jest nie tak, pragnie krzyczeć. Coś tu nie pasuje.
Reszta jest ciszą.
Milczenie dusi, więżąc słowa, które zdają się mieć moc zdolną ocalić. Czyni ją odrętwiałą, nie istniejącą dla spraw bogów, którzy pogubili się w swoich namiętnościach tego czasu. Wszystko zdaje się plątać, zlewać ze swoimi pragnieniami. Nadchodzi zagłada, którą sama zaplanowała. Ziemia, matka niszcząca swe potomstwo. Roniąc łzy, wciąż próbuje ich ocalić, odwieść od destrukcyjnej mocy, która zaczyna hipnotyzować. Jednakże na ocalenie jest już za późno.
Reszta jest myśleniem.
Noc skrywa w sobie tajemne sprawy, o których świat próbuje zapomnieć. Usypia, nucąc do snu kołysankę, delikatnie obejmując i pozwalając odetchnąć, by w ciemnościach ukazać to, czego tak strasznie próbuje uniknąć. Spiesz się, mówi, wypatrując Snu. Spiesz się, bo świat się kończy.
Reszta jest myśleniem. A wszystko pomiędzy nią.
Widziałem dziś Diabła.
Szczerzył do mnie swoje ciemne i nienaturalnie ostre zęby, wciąż obserwując moje czynności. Czeka na mnie, na moje najmniejsze potknięcie, by pozbawić mnie tej jedynej szansy utrzymania się życia. Wiedziałaś, że powinienem już być po drugiej stronie? Twoje życie było ceną, jaką miałem za to zapłacić. Ludzie zniknęli, byliśmy tylko i wyłącznie my.
To miasto odpychało. Za dużo w nim było demonów.
Westchnął lekko, wychodząc z ciepłego schronienia, jakim było to tymczasowe mieszkanie. Oddech, zamieniający się w parę wydawał się niezwykle nierealny; ulotnił się niemalże tak szybko, jak odczuwalne ciepło. Zapadał zmrok i robiło się coraz zimniej.
- Mogłem poczekać do świtu - westchnął do samego siebie, poprawiając kołnierz. Nie łudził się, że zapewni mu choć odrobinę potrzebnego ciepła. Był to jeden z jego nielicznych nawyków, których nie mógł i nie chciał się oduczyć. - I tak ją kiedyś zabiję.
Zaśmiał się, wyczuwając ironię tego, co przed chwilą powiedział. Była jego marionetką, zabawką, którą znudzony zepsuje, by następnie odrzucić w kąt. Ruszył w dół ulicy, pozwalając nieznośnym płatkom śniegu opadać na ciemny płaszcz. W dłoni trzymał bukiet intensywnie czerwonych goździków. Przecież to tylko i wyłącznie zabawa.
Drzwi biblioteki były otwarte. Musiały być, to opuszczone miasto wciąż miało brzmieć swoim rytmem, które pozbawił jedynie odgłosów ludzkich kroków. Wszedł do środka i zatrzasnął drzwi. Teraz musi się skupić.
Zdjął płaszcz i, nie zdając sobie z tego sprawy, położył go na to samo krzesło co wcześniej dziewczyna. Nucąc melodię łudząco podobną do marsza żałobnego, skierował się w stronę kilkunastu półek z muzyką. Dłonie włożył do kieszeni marynarki, jedną zaciskając na swoim pistolecie, a drugą na ostrej krawędzi plastikowego pudełka płyty. Na ustach znów pojawił się ten przerażający uśmiech, rozwiewający tak ulotne wrażenie, że jest człowiekiem. Był mordercą i wszystko, co ludzkie, było mu obce.
Jesteś moją marionetką.
Mówię to, zdając sobie sprawę, z irracjonalności wypowiadanych słów. Miałaś się beze mnie dusić, pożądać jak narkotyku, który zwiastuje wybawienie, bo śmierć to ja. A tymczasem umieram, wciąż chcąc ciebie coraz bardziej. Egoistyczne nastawienie do życia po raz pierwszy obróciło się przeciwko mnie. Wpadłem we własne sidła, które ty jakimś cudem omijasz. Przyciągasz mnie do siebie całą sobą - zapachem ciała, wyglądem i kolorem tych przerażonych oczu. Nie widząc mnie uśmiechasz się, a ja mam wrażenie, że z myśliwego staję się zwierzyną.
Zaczynam zdawać sobie sprawę, że wciąż jestem uwięziony w kręgu przeznaczenia i powoli zacieśniającej się nienawiści, która stara się przeciągnąć mnie w mroczną część tak niestabilnego organu jak serce, w którym dobro nie może istnieć bez zła. Umysł powoli tracił nade mną kontrolę, bym błądził, poszukując odpowiedzi. Tworzyłem w nim nowy, lepszy świat, w którym zaczynam się odnajdywać. Jestem tam panem, jedynym istniejącym cudotwórcą, a moje ofiary, niczym marionetki, którymi przecież były, opadały na ziemię, porzucone przez swojego lalkarza.
Dlaczego? Bo śmierć ma ten specyficzny, słodko-gorzki smak.
Jeden, Dwa, Trzy. Odwrócił się w stronę czwartej półki od lewej, wyciągając płytę i dwie małe karteczki. Jedną włożył do pudełka i odłożył je pomiędzy inne stojące na regale. Wciąż trzymając drugą kartkę w dłoni, ruszył w stronę części z książkami.
A, B, C, D. Siedem, Osiem, Dziewięć. Otworzył pierwszą od prawej książkę i włożył w nią karteczkę, upewniając się dwa razy, czy nie wypadnie. Umilkł na chwilę, lecz melodia marszu wciąż krążyła gdzieś pomiędzy okładkami książek.
Wyprostował się. Zadowolony przeciągnął się, ziewając cicho. Te, jakże prozaiczne czynności spowodowały, że cicho parsknął ze śmiechu. Każdy, nawet najbardziej codzienny gest miał doprowadzić ją do niego.
Wracając, zupełnie nieświadomie wsunął dłoń do kieszeni, by ponownie dotknąć broni. To go uspokajało, wprowadzało w niesamowity nastrój samozadowolenia. W takich momentach zaczynał coś czuć, znów na ułamki sekund do złudzenia przypominał zwykłego człowieka. Uśmiechnął się w duchu do samego siebie. Już nie był człowiekiem. Stał się mordercą z wyboru.
- Tańcz, marionetko. Tańcz. Tak jak ci lalkarz zagra.
Był artystą, twórcą, korzystającym ze śmierci, która od tak dawna przyciągała, wyciągając po niego długie ramiona. To on dominował, prowadził swoje ofiary, powoli doprowadzając je do obłędu. Niewiedza ich drażniła, a poszukiwanie prawdziwej tożsamości kata sprawiało, że z uśmiechem pragnęli śmierci z jego rąk. Wykorzystywał to. W końcu był reżyserem.
Przedstawienia, które odgrywali według jego prywatnych scenariuszy, nie miały szczęśliwych zakończeń. To on triumfował, to jego pragnienia musiały być zaspokojone. Przedstawienie musiało trwać.
Dlatego marionetka zginie. Bo to on był jej lalkarzem.
Ostatnie 5 Komentarzy
Brak komentarzy.